środa, 21 kwietnia 2010

CO ZA DUŻO…


A.M.HOMES
„CÓRKA KOCHANKI”
(TŁ. EWA BUDREWICZ-WAŁASZEWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010)

Po tę książkę sięgnęłam tylko dlatego, że ujęła mnie ”Ta książka uratuje Ci życie”, którą napisała taż sama pani (panna?) Homes.
Tematyka jakoś nieszczególnie mnie pociągała – adoptowana dziewczyna opowiada, jaki to miało na nią wpływ. „Ale to już było…” chciałam zaśpiewać. W końcu jednak dałam szansę autorce – kredyt zaufania za jej poprzednie dzieło.
No i trochę żałuję, a trochę nie.
Przede wszystkim – to autobiografia.
Autorka zdecydowała się opisać swoje prawdziwe losy. Wcześniej, jak wynika z treści książki, opisała pobieżnie swoje losy w którejś z amerykańskich gazet, ale w końcu zdecydowała się na dłuższą formę. Powodem była chyba chęć poukładania sobie wszystkiego w głowie, taki rodzaj terapii. Bo mam wrażenie, że Homes ciągle nie może się uporać ze swoją sytuacją.
Jej rodzice nigdy przed nią nie ukrywali, iż była dzieckiem adoptowanym. W jej mniemaniu zajęła miejsce „niedoszłego” brata – jej adopcyjni rodzice stracili syna, umarł na nerki. Wzięli dziewczynkę, według niej, niejako w zastępstwie. 
Gdy autorka jest już dorosłą kobietą, która przyjęła rzeczy takimi, jakie są i nigdy nie grzebała w przeszłości, dostaje telefon od adwokata. Jej biologiczna matka daje sygnał, chce się z nią zobaczyć, myśli o niej, chce nawiązać kontakt.
I to, w moim z kolei mniemaniu, niszczy kompletnie życie tej kobiety. Przez jeden telefon popada w obsesję – kim jestem? kim byłam? kim będę?
Książka dzieli się dla mnie wyraźnie na dwie części,
W pierwszej Homes opisuje jak doszło do jej spotkania z biologiczna matką, co czuła, jak reagowała. To chwytane w locie myśli, rodzaj strumienia świadomości odnośnie siebie, swojej rodziny, tego, jak potoczyły się jej losy. Mówi szczerze, niczego nie tając – ani gniewu, ani złości, ani nadziei. I ten kawałek ludzkiego życia to świetna lektura. Przyznaję, że nie mogłam się oderwać, bardzo głęboko wniknęłam w myśli bohaterki, czułam się przez chwilę nią.
Ale druga część wszystko zepsuła.
Autorka popada, tak jak pisałam, w jakąś manię, obsesję. 
Ponoć w Stanach jest teraz „modne” poszukiwanie przodków, budowanie drzewa genealogicznego, jest mnóstwo instytucji, które za darmo lub odpłatnie pomagają ustalać fakty (łącznie z odnajdywaniem zagubionych nagrobków). Niektórzy traktują to jako hobby, ale Homes wyraźnie boi się, że jeśli takiego drzewa – a właściwie dwóch - nie stworzy, nie będzie wiedziała kim ma być, jak ma postępować, jaki ma mieć kolor oczu…
To, co dla niej wydaje się kwestią życia lub śmierci, dla mnie było po prostu nudne. Cytuje jakieś dokumenty, opowiada o kilkudziesięciu krewnych, których imiona już na samym początku mi się pomyliły i tak naprawdę nie widziałam o której z czterech rodzin mówi (jedna mama, druga mama, jeden ojciec i drugi ojciec – ustalała wszystko, bo chyba bała się, że jeżeli nie pogrzebie w przeszłości i genealogii rodziny adopcyjnej, urazi ich lub nie będzie miała prawa nazywać się ich córką). 
Pierwsza część pokazuje osobę skrzywdzoną. Osobę, która bardzo mocno chce przynależeć i właściwie bez różnicy gdzie, byleby tylko ktoś ją naprawdę zaakceptował i pokochał.
Ale ta druga część pokazuje, mi przynajmniej, osobę żałosną, która opętana demonami, które siedzą tylko w jej głowie, zakopuje się w stercie przegniłych i zakurzonych dokumentów, zamiast wyjść na świat i docenić wszystkie osoby, które przy niej dzielnie trwają.
Wiem, dobrze mi się mówi, bo nie jestem w takiej sytuacji i tak naprawdę g… mogę wiedzieć o tym, co Homes czuje, czuła, czy czuć kiedykolwiek będzie. Ale jednocześnie miałam ochotę nawrzeszczeć na nią i powiedzieć, iż nie mam ochoty czytać akt rozwodowych sprzed 50 lat…
Podsumowując – współczuję autorce, że MUSIAŁA napisać tę książkę.


Moja ocena:3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz