niedziela, 15 stycznia 2012

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 13 – SPONSOROWANY

Biblia jest przepełniona poezją…. Czasem to poezja krwawa, czasem filozoficzna, czasem miłosna. Mam dwa ukochane fragmenty. A dziś o jednym i z zupełnie nieoczekiwanego powodu.
„Pieśń nad pieśniami” – wiadomo, to o Jezusie i Kościele, każdy, kto choć raz był na lekcji religii wie… Ale, gdy sięgam po te strofy – wybaczcie – jestem największą poganką na ziemi! To dla mnie tak zmysłowy, tak mocno sensualny utwór, że nie mogę go w żaden sposób odnosić do Ojca w niebiesiech (pomijam to drażliwy temat wiary/niewiary). 
To wiersz tak wielki, tak mocno miłosny, że gdy go czytam, czuję w palcach przewracających strony książki pulsujące serce. Biegnące do drugiego serca. Czuję zapach włosów, potu, śliny. Czuję rozgrzane latem gorąco, ziemię, na której leżą kochankowie….
A najbardziej lubię, gdy „Pieśń nad pieśniami” melorecytuje Michał Żebrowski.
I tu zaczyna się część sponsorowana :-)  Bo tu zaczyna się powiązanie poezji, Żebrowskiego, konkursu i prywaty :-)

Biblia Gdańska - Pieśń nad Pieśniami 
Rozdział 7 ( 1 - 11 )
1 O jako piękne są nogi twoje w trzewikach, o córko książęca! Opasania biódr twoich są jako zawieszenia, ręką dobrego rzemieślnika urobione.
2 Pępek twój jako czasza okrągła, która nie jest bez napoju; brzuch twój jest jako bróg pszenicy osadzony lilijami.
3 Obie piersi twoje są jako dwoje bliźniąt młodych sarniąt.
4 Szyja twoja jako wieża z kości słoniowych; oczy twoje jako sadzawki w Hesebon podle bramy Batrabim; nos twój jako wieża na Libanie, która patrzy ku Damaszkowi.
5 Głowa twoja na tobie jako Karmel, a włosy głowy twojej jako szarłat
6 Król widząc cię byłby jako przywiązany na gankach swoich.
7 O jakożeś piękna, i jako wdzięczna, o miłości przerozkoszna!
8 Ten twój wzrost podobny jest palmie, a piersi twoje gronom.
9 Rzekłem: Wstąpię na palmę, dosięgnę wierzchów jej. Niechajże mi tedy będą piersi twoje jako grona winne, a wonność nozdrzy twoich jako jabłek wonnych;
10 A usta twoje jako wino wyborne, które na prost bardzo mile płynie i sprawuje, że mówią wargi śpiących.
11 Jam jest miłego mego, a do mnie jest żądza jego.



Wcale a wcale nie miałam zamiaru zgłaszać siebie i Kafki znad morza na salony konkursowe. I wcale a wcale nie liczę/nie myślę/nie marzę o nagrodzie. Towarzystwo i rozmach, z jakim przygotowany jest ten konkurs, nie pozwalają mi na to. Ale zdecydowałam się na z jednego, jedynego powodu (no z dwóch, bo drugi jest taki, że Mąż obiecał, iż wyśle sms z głosem na mojego bloga) – jurorem w kategorii KULTURA, w której startuję, jest Michał Żebrowski. A ja go niesamowicie cenię. Za kulturę właśnie. Za „Pręgi”. Za „Małego księcia” i „Baśnie” Andersena w wersji audio. Za Teatr 6.Piętro, choć niestety nigdy nie miałam okazji (jeszcze!) w nim być. I nie będę ukrywać mojej fascynacji jego cudownym głosem, bo jaki sens ma takie ukrywanie? Głos ma kołysankowy, mruczliwy i prze-romantyczny…
Więc Kafka i ja wypełniliśmy zgłoszenie tylko z taką nadzieją, że być może, cudem i trafem, Michał Żebrowski będzie miał okazję tu zajrzeć. 
Chciałabym…

Więc taki mam apel o sms – 7122 o treści E00051 – cel szczytny, bo pieniądze z sms idą na turnusy rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych. Więc warto choćby z tego powodu…
Warto do 19 stycznia, bo taki termin…

Dziękuję za uwagę :-)

 

wtorek, 10 stycznia 2012

GDY CZYTAM „DALLAS ‘63” MAM KRÓLICZE USZY

STEPHEN KING
„DALLAS ‘63”
(TŁ. TOMASZ WILUSZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Moi Rodzice kupili sobie ostatnio skaner slajdów. Odnaleźli stare negatywy, slajdy i wszystko digitalizują, żeby zachować na dłużej. Pierwszy raz zobaczyłam kawałek nieistniejącego już domu mojego Taty. Oni pierwszy raz zobaczyli zdjęcia, o których już nawet nie pamiętali, że istnieją. Uśmiechają się, wspominając osoby, których już nie ma, albo takie, z którymi stracili kontakt. Ja się uśmiecham, bo widzę, jak prosta jest przeszłość na tych zdjęciach, w ich głowach. Człowiek ma taki niesamowity dar, żeby wypierać z pamiętania, to, co bolało. W zamian jest smak pierwszego wina, pierwszego pocałunku i te wszystkie dobre śmiechy, które się wydarzyły. Nikt nie pamięta kłótni. Każdy chce pamiętać wyznania miłości.
Piszę o tym w związku z najnowszą książką Stephena Kinga „Dallas ‘63”. Broniłam się przed nią, bo King jest różny. Nie przepadam za jego horrorami, za zmyślonymi postaciami, gryzącymi w kostkę, choć doceniam kunszt każdej z jego powieści. Skusiła mnie jednak Ameryka lat 60 – dzieci kwiaty, coca-cola, zwana cocą (czy jeszcze wtedy w składzie faktycznie miała kokainę?), rock’n’roll (choć okazało się, że popularniejszy był lindy hop) i ten niepowtarzalny klimat, jaki ma tylko tamten czas. No i najbardziej skusiło mnie:
„Nigdy nie będzie takiego lata 
Nigdy policja nie będzie taka uprzejma 
Nigdy straż pożarna nie będzie tak szybka i sprawna 
Nigdy nie będzie takiego lata”
(Świetliki „Finlandia” - fragment)
Chciałam widzieć tę różowość, tę nostalgię, tę radość, przyprószoną melancholią, która cechuje wspominanie przeszłości. A „Dallas ‘63” to monumentalny hołd Kinga dla Ameryki, która istniała, gdy miał kilkanaście lat.
Fabuła jest bowiem osnuta na science-ficiotowym powrocie do Ameryki lat sześćdziesiątych. Jake Eppieng, nauczyciel angielskiego, w skutek dziwnego splotu okoliczności, zostaje zaproszony do króliczej nory. Królicza nora to robocza nazwa tunelu czasoprzestrzennego – jego przyjaciel z baru Al, w którym Jake się stołuje, znajduje taki w swojej spiżarni. Teraz jest chory, podaje już dłoń śmierci. Ale ma misję, wobec której musi być pokorny. Woła Jake’a i prosi go, żeby przeszedł tunelem do roku 1958 (to zawsze jest ten rok, zawsze to samo popołudnie, zawsze ta sama pora roku) i przygotował zamach. Tym razem celem zamachu ma być zamachowiec – Lee Harley Oswald, który zabił prezydenta Stanów Zjednoczonych – słynnego, opłakiwanego po dziś dzień JFK. Według Ala jeśli Jake powstrzyma ten zamach Ameryka będzie lepsza, Amerykanie będą szczęśliwsi, spokojniejsi, nie wydarzy się wojna w Wietnamie, a więc nie wydarzy się wiele śmierci. To było sensem jego życia – nie zdążył go wypełnić – sensem ostatnim staje się przekonanie Jake’a. Tak rodzi się zgoda. I tak rodzi się George Amberson, który wraz z ratowaniem JFK niesie na barkach kilka swoich własnych misji.
I, co najważniejsze, poznaje miłość swego życia, miłość starszą od niego o ponad czterdzieści lat, choć mają lat tyle samo, a nawet Jake jest starszy. Miłość, która staje się wyzwoleniem. Miłość, która jest w kolejce zawsze przed prezydentem. Miłość, która może sprawić, że jednak w 1963 padnie strzał. Miłosć, któ®a ma moc zasypywania Króliczej nory…
Świetna książka, pełna tej niesamowitej atmosfery amerykańskiej. Tak właśnie wyobrażam sobie te czasy. Tak, jak pisze o nich King. Słodko i spokojnie. Sam Jake vel George jest zachwycony. Smakuje dobrze znane napoje i czuje pełniejszy smak. Zjada potrawy, które kosztują grosze i nie mieszczą się na talerzu. Wynajmuje mieszkania, na które w przyszłości nie byłoby go stać. Kwietnie. Nie jest bezkrytyczny – ja też nie. To czasy totalnego rasizmu, gdy toaleta dla czarnych to deska postawiona nad strumieniem, z której mają korzystać bez względu na warunki atmosferyczne. To czasy, gdy są lokale, hotele, szkoły, sklepy tylko dla kolorowych. Czasy, gdy kolor skóry jest na pierwszym miejscu w każdych kontaktach. To mierzi, boli, budzi niezrozumienie. I zarazem zamyka Jake’owi kilka drzwi – te bary, w których zapewne grają fantastyczni jazzmani, gdzie rodzi się najlepsza amerykańska muzyka… Szkoda, że tam nie mogłam wejść, że nie mogłam usiąść w kącie i posłuchać. Ale też King, urodzony w 1947 roku, takiej Ameryki pewnie nie znał. Jest biały, więc pewnie ograniczał się do terytorium, dostępnego dla białych. Widoczna jest co prawda w „Dallas ‘63” ta tęsknota za tymi miejscami, za tym czarownym światem, którego nie można zobaczyć nawet przez dziurkę od klucza, jakiś żal za straconymi okazjami. Ale mimo wszystko jest też soczysty zielony kolor trawy, fantastyczne spódnice, inne przekleństwa, niż dziś, takie staroświeckie i z przymrużeniem oka, widać sok pomarańczowy wyciskany ze świeżych pomarańczy i piwo korzenne, które nigdy już nie będzie tak smakowało.
I widać świetnie poprowadzonych bohaterów – nie papierowych, a żywych, cielistych, prawdziwych, budzących autentyczną sympatię, albo odrazę. Psychologicznie realnych. Krwistych.
W pewnej chwili Jake mówi coś, co doskonale współistnieje z książką Kinga: „Uczę angielskiego. Uwielbiam dobre historie.” [s.785] To kwintesencja jego twórczości – dobre historie, które czyta się, mimo, iż mają 850 stron i zajmują pół miesiąca. Pogryza się ciasteczka, żeby zająć czymś ręce i nie ulec pokusie zajrzenia na ostatnią stronę i sprawdzenia, czy z bohaterami wszystko w porządku – kto przeżył, a kto nie. Czy wielka miłość wykipi i zaleje cały świat, czy zginie, umrze, odejdzie. 
Czy prezydent przeżyje?

KALOSZE ZIMĄ, CZYLI TYDZIEŃ WRACA NA UTARTE TORY

Ułożyłam tytuł, zapisałam go nawet i gotowanie zupy oderwało mnie od komputera. Poszłam, a gdy wróciłam dziś rano za oknem już był śnieg. Zima mnie rozbawiła i dała mi prztyczka w nos.
A chciałam o tym, że kilka dni temu szłam z rozłożonym nad głową fioletowym parasolem i w czarnych kaloszach których zawsze jestem trochę dzieckiem – bo mogę skakać po kałużach i nie mam mokrych stóp, bo mogę skakać po kałużach i udawać, że to dlatego, że się spieszę na autobus.
A chciałabym się już nie spieszyć…

Końcówka roku była zapłakana. Odszedł ktoś z mojej rodziny i dziwne to były święta. Były też wesołe, bo była moja Rodzina: Brat był, Mąż, Rodzice i Dziewczyna, którą wybrał Brat. 
Była dawno nie widziana Przyjaciółka z dzieciństwa, z którą wymyślałam kiedyś maszynę do jajecznicy. Był człowiek, którego nie widziałam jakiś milion lat świetlnych, a który okazał się milion razy lepszy od moich wyobrażeń – ktoś, kogo inteligencję, maniery i poczucie humoru podziwiam i chciałabym być po części taka jak On. Potem ktoś zachorował, ale za to Brat wybrał dziewczynę na poważnie – dał jej pierścionek i ozłocił wejście w 2012. Więc płakałam z żalu, z bezsilności, z bólu, ale też z czystej radości, z nadzieją, ze śmiechu. Huśtałam się we wszystkie strony – do samego nieba i zaraz spadałam uderzając niemal głową o ziemię. Nie uderzyłam tak naprawdę ani razu, ale w tym dziwnym, szalonym czasie nie mogłam pisać i czytać. Nie mogłam zaglądać do skrzynki wirtualnej dłużej niż na kilka minut. Taki pokręcony okres. Taki, że zimą chodziłam w kaloszach. 

Ale chyba jest dobrze. Bo dziś dotknęłam śniegu. I mimo, że nie lubię zimna, to się uśmiechnęłam. Może niedźwiedzie zasną, może ja się obudzę. Zaraz idę gotować zupę, zrobię rozgrzewającą sałatkę meksykańską i wypiję kubek białej herbaty z trawą cytrynową. Będę rozgrzewać się jedzeniem, a potem poczytam, żeby mi było ciepło w duszę. 

A.A.MILNE
„NIEDŹWIEDŹ W FUTRZE”

Gdybym był niedźwiedziem
  Dosyć dużym już,
Tobym się nie biedził,
  Że jest śnieg i mróz.
Mówiłbym: śnieg, zima,
  Mroźno, co mi tam!
Ja ciepło się trzymam,
  Bo ja futro mam.

I miałbym płaszcz i czapkę, i buty futrzane,
Miałbym brązowe spodnie futrem ocieplane
I na łapach futrzane rękawiczki,
I futrzanym szalikiem chroniłbym policzki.
I cały taki z futra – lepiej być nie może! –
Spałbym do końca zimy w futrzanym śpiworze.

Słodkich snów misiu, słodkiej herbaty wszyscy przebudzeni.