wtorek, 23 października 2012

JAK SMAKUJE ZIEMIA?


KRISTIN KIMBALL
„BRUDNA ROBOTA. ZAPISKI O ŻYCIU NA WSI, JEDZENIU I MIŁOŚCI”
(TŁ.ALINA PATKOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Tak, to w pewnym sensie książka z serii „zmieniam całe swoje życie pod wpływem impulsu, wyjeżdżam na mała farmę/do małej winnicy/do innego państwa i tam doznaję cudu objawienia”.
Jest ona, Kristin – typowa Amerykanka z Nowego Jorku, która nie wie, czy jej piekarnik w ogóle działa, bo nigdy go nie używała, a jedną z półek w lodówce zajmuje książka telefoniczna. Posiłki jada głównie poza domem. Lubi ładne ciuchy i klimatyczne knajpki.
I jest on, Mark – przeciwieństwo nowojorczyka– farmer, który stwierdził, że aby było go stać na dobre jedzenie, musi je sam wyhodować. Mężczyzna, który nosi ciuchy raz na lewą stronę, a raz na prawą, żeby się zużywały równomiernie, który trzyma kłębek zużytej nici dentystycznej, bo może kiedyś będzie chciał zaszyć nią spodnie i który marzy o tym, by w przyszłości wytwarzać samemu szczoteczki do zębów z sierści dzika.
Spotkali się na farmie, na której pracował Mark – Kristin pojechała tam zrobić reportaż na jego temat. Spodziewała się sielankowego wiejskiego życia, z konikiem w tle. Tymczasem została od razu zagoniona do pracy, ubrudziła piękne, miejskie ubrania, sterała swój kręgosłup, nieprzyzwyczajony do pozycji, jakiej wymaga ziemia i przy okazji zakochała się w Marku, pracy i gospodarstwie.
I tak powstało wielkie marzenie – własna farma, z innowacyjnym systemem – wytwarzanie wszelkiej żywności potrzebnej człowiekowi do życia, ekologicznej, czystej, lokalnej i sezonowej, w którą zaopatrywaliby wszystkich chętnych, którzy zgodzą się złożyć zamówienia i zapłacić. Z jednej strony wielkie marzenie, ale z drugiej zaś ogromna połać ziemi, zaniedbana, nieuprawiana, z zaszczurzonymi budynkami, gołębiami, robiącymi na głowę i brak jakichkolwiek maszyn i zwierząt. Czysta karta, którą trzeba zapisać piórem większym od człowieka, trzymając je oburącz i na pewno nie samemu. Ale jak wiadomo, przy realizacji marzeń, człowieka napędza jakaś nieznana siła i determinacja, która graniczy z nadludzką mocą. Więc farmer, który chce zbudować dom bez użycia gwoździ i ma w sobie ogromne pokłady wiary w ludzi i dobrą wolę i nowojorska dziewczyna, która ma zapał, sterty podręczników na temat prowadzenia farmy i hodowli zwierząt oraz jedwabny sweter, stają na ziemi i czynią ją sobie poddaną.
Piszę, że to książka w pewnym sensie o cudownej przemianie, bo to książka, która nie ma w sobie właściwej takim pozycjom porcji lukru. Jest realizm. Jest pot. Znój. Sianokosy i łzy wylewane do mleka prosto od krowy. Są ucieczki zwierząt. Są klęski nieurodzaju. Są obawy. Lęki. A nie ma możliwości pójścia na obiad do domu bogatej ciotki jak Thoreau... Jest wóz albo przewóz, bo na koncie pozostało 50 dolarów i wszystko zależy od główek kapusty, sałaty, ziemniaków i serów.
Ta książka jest ziemista, w ciężkim brunatnym kolorze, pełna poranionych dłoni, rozprutych brzuchów krów i cierni w kopytach koni. Jest duszna zapachem kompostu, rozkładających się resztek roślin i wnętrzności zielonych gąsienic, wgniatanych w ziemię obutą stopą. Jest mięsista, krwista, nieładna. Jest prawdziwa do zdartych w ciężkiej pracy paznokciach.
Wynika to z faktu, iż „farma to manipulantka. Nie ma tu pojęcia 'gotowe'. (…) Presja, którą farma na ciebie wywiera i która zmusza cię do pracy, dopóki nie padniesz, sprowadza się do następującej zasady: musisz to zrobić już, bo inaczej jakaś żywa istota zwiędnie, będzie cierpieć lub umrze. W gruncie rzeczy jest to szantaż.” [s.150]
Ale ta opowieść pachnie też nieśmiało, acz nader intensywnie gorącą, nagrzaną słońcem ziemią. Zielonym groszkiem łuskanym wprost do otwartych ust, świeżą marchewką, wyjmowaną z ziemi, mlekiem i serem. I zwycięstwem. I miłością. Sprawiwa, że chce się zanurzyć dłonie w ziemi po nadgarstki, ubrudzić je czernią, za paznokciami zobaczyć maleńkie drobinki i kamyki. Sprawia, że na języku czuć wszystkie smaki mleka, o których pisze Kimball – te letnie i te zimowe, te, gdy krowa je trawę i te, gdy je siano, te od krów czarno-białych i te od rasy jersey... I chciałoby się nawet ubrudzić ulubiony sweter, byle tylko poczuć satysfakcję z własnych rąk, że są przydatne, ważne, nawet niezastąpione, byle tylko poczuć, jak naprawdę smakuje ziemia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

środa, 17 października 2012

TRZY


MAŁGORZATA KALICIŃSKA, BASIA GRABOWSKA
„IRENA”
W.A.B., WARSZAWA 2012

Nie znoszę wyliczania bohaterów na okładkach. Tych wszystkich: dwie matki i jedno dziecko, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, pięć domów i trzy sekrety, dwa koty i jeden pies. Dlatego zjeżyłam się, czytając na okładce „trzy kobiety, jedna tajemnica”... Ale muszę przyznać, że tutaj ta formułka sprawdza się doskonale. Bo to książka o tym magicznym zupełnie porozumieniu/nieporozumieniu, jakie może powstać tylko między kobietami. To coś, co je do siebie zbliża, ale też to, co sprawia, że odskakują od siebie znacznie dalej, niż na wyciągniecie dłoni. I potem trudno jest znów siebie dotknąć.
Tak daleko są teraz od siebie Jagoda i Dorota.
Matka/córka. Kobieta/kobieta. Każda to inne życie. Inny świat. Inny pogląd.
Dorota – troszkę szalona, rozedrgana, emocjonalnie na wierzchu, rozbiegana myślowo, życiowo, uczuciowo. Ma cudownego męża, początki menopauzy i problemy z pęcherzem, ma własną firmę, sprowadzającą z Indii biżuterię, ma talent kulinarny i ma wielką tajemnicę z przeszłości – maleńkiego Kubusia, synka wyczekanego, który umarł „śmiercią łóżeczkową”. Ma też córkę Jagusię, którą sprawiała sobie niejako na zastępstwo. Ale Jaga nie do końca spełniła oczekiwania, nie do końca wpasowała się w mit maleńkiej, różowej dziewczynki, śpiewającej, tańczącej i uśmiechającej się po aniołkowemu.
Jaga to niezależna młoda, korporacyjna lwica, która nie umie tańczyć, śpiewać ani rysować. Mieszka sama, jada sama, pracuje sama, zasypia sama. Od czasu do czasu uprawia seks z kolegą z pracy – po cichu, po znajomemu, według schematu, żeby zaspokoić żądzę. Nigdy nie zostają ze sobą na noc. Zawsze wraca do siebie i sama budzi się rano w łóżku. I mimo że spełnia się w swojej pracy, to spełnienie nie sięga poza mury korporacji. Nie do końca jeszcze zdaje sobie z tego sprawę, ale jest nieszczęśliwa. Nie potrafi określić, co ją cieszy, a w wolny dzień nie potrafi znaleźć sobie rozrywki, dzięki której będzie się śmiała do samego wnętrza. Jedynym pewnikiem w jej życiu jest to, że jakoś zawiodła matkę. Nie wie jak, jaka jest jej wina i czemu brak zasług, ale zdaje sobie sprawę, że „dla mojej ekologicznej Matki Poli(...) cała jestem fuj – ubłocony kociak, którego może i byś przytulił, ale się jednak boisz, że cię upaprze”. [s.166]
Miotają się, obijają o ściany, Kubuś wisi nad łóżkiem w postaci trzydziestu aniołków, po jednym na każdy rok nie-życia. Ale Jagna nie wie, co oznaczają aniołki, nie wie, że miała brata, że ktoś przed nią skradł matczyne serce i trzyma je zbyt kurczowo, żeby biło, jak należy.
Na włosku to się wszystko trzyma, ta rodzina. Tym włoskiem jest w dużej mierze
Irena. To przyszywana ciotka, mądra, zaradna, wspaniałą kobieta, która na samym początku książki traci męża. Od Felusia się zaczyna – Felusia już nie ma i można przestać udawać co nieco – Irena nie nabiera się na coś czego nie ma. A między matką i córką już od dawna nie ma „dobrze”.
Ujęła mnie ta książka, czasem rzucała mną o ściany, czasem się wkurzałam na język – zbyt współczesny, zbyt durnowaty, zbyt płaski, a czasem się uśmiechałam, a czasem płakałam. Ta książka jest „cała na wierzchu” - matka i córka żyją obok siebie, ale obok siebie tęsknią do oczyszczenia, do przytulenia, do miłości, do tego, by iść razem za rękę. Obok siebie wylewają łzy, tak, żeby jedna nie widziała, co myśli i czuje druga. Ale przed nami nie ukrywają ani kropelki. Wsiąkały we mnie te łzy, wsiąkały i nie pozostawałam obojętna. Nie umiałam się zdystansować, weszłam w tę powieść i nie myślałam przy jej czytaniu, a jedynie czułam - wszystkimi odsłoniętymi nerwami.
Ta zapowiedź o trzech kobietach pasuje też dlatego, że książkę napisał duet - Małgorzata Kalicińska wraz ze swoją córką Basią Grabowską. Nie wiem, jak ją pisały – czy każda po trochu, każda po cichu, każda osobno. W mojej wyobraźni Basia mówi Jagną, Małgorzata zaś pisze Dorotę. Przeplatają się ze sobą, plączą wręcz, czasem wszystko toczy się na oślep, po wariacku, nieprzemyślanie, jak w życiu. A czasem obgadują fabułę przy gołąbkach i serniku.
A Irena?
Irena jest taką kumulacją pragnień. Każdy chciałby mieć dla siebie, prywatnie zupełnie, taką Ireną. Kogoś najmądrzejszego, gdy samemu jest się głupim. Kogoś szorstkiego, ale miłującego. Kto przytuli, gdy będzie naprawdę potrzeba. Kogoś, kto zawsze ma radę – mądrą życiowo, doświadczalnie, przeżyciowo, a nie mądrością spomiędzy kartek encyklopedii. Taką babcię/ciocię, która zawsze jest. Nawet, gdy umiera jej ktoś najbliższy wiadomo, że można zapukać i powiedzieć wszystko to, co niewypowiedziane w czyjeś inne ucho. Każdy chciałaby wiedzieć, że jest na świecie ktoś, kto założy fałszywy gips na rękę, żeby pogodzić matkę i córkę... Irena.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B.]

niedziela, 14 października 2012

FURTKA NA ZAWIASACH


JOANNA MISZCZUK
„ZALOTNICE I WIEDŹMY”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Asię poznaliśmy rok temu w „Matkach, żonach, czarownicach”. Nie polubiłam jej wtedy. Wręcz warczałam na nią całą książkę. Byłą trochę głupia, trochę zarozumiała, trochę niezaradna, a trochę po prostu niesympatyczna. Teraz jest trochę inaczej. Asia chyba trochę dojrzała. Lat trochę minęło – nie wiem, czy powieściowe liczą się jak psie, razy siedem - ale w głowie jej się poukładało, jakoś wyciszyła się, wydoroślała, wykobieciała. I dzięki temu mogłabym ją teraz zaprosić na kawę. Mimo jej irytującego szczebiotu i głupich powiedzonek. Bo kolejny raz, dokładnie tak samo, jak przy części pierwszej miałam wrażenie dwoistości. Jakby Miszczuk napisała dwie powieści – jedną latem, gorącym, parnym, dusznym, ciężkim od zdarzeń, od bzyczenia pszczół, od soku w owocach. To ta część z przeszłości. Trzeba bowiem przypomnieć, że poprzednio Asia odziedziczyła majątek – dworek po swojej prababce Lavernie. Odziedziczyła też piękną rzecz – zapiski dotyczące kobiet, których krew płynie w jej dłoniach, stopach i ustach. To pamiętniki, listy, testamenty, zielniki i pierścień przebaczenia i miłości, który teraz zdobi palec Joanny. W tym pierścieniu chadzały wszystkie jej antenatki (no prawie wszystkie) i przekazywały go kolejnym kobietom na chwałę miłości prawdziwej. W tych zapiskach tonęłam – to minihistorie, które emanują jakąś siłą, jakimś pięknem i mocą. Miszczuk zręcznie wplata w przeszłość Asi historię – tym razem sięga po papieżycę Joannę, po Nostradamusa, po papieża Innocnetego X... To oczywiście jakaś mgła, przez którą się przebija, dotykając, muskając zaledwie te postaci, ustawiając je w tej mleczności i dając im tylko trochę głosu. To legendy, które dopasowuje do swojej wartkiej opowieści, robi to zręcznie i w taki sposób, że można by pomyśleć, iż tak było naprawdę...
To, co mi się podobało bardziej, niż za pierwszym razem – pokazała też kobiety złe, wyrachowane lub głupie i puste. Poprzednio była tylko miłość, słodkość, mądrość i wartość – teraz jest też pustość serca i brak zasług, by nosić pierścień miłości i przebaczenia. Nie każda rodzina jest w pełni dobra, w pełni mądra i w pełni szlachetna – i w końcu to widać. Widać różnorodność uśmiechów i rysów twarzy, widać różnorodność charakterów i kolorów włosów... choć większość z tych kobiet wciąż jeszcze jest ruda.
Druga powieść to ta współczesna, ta, która rozwija się pod stopami Asi. W tu i teraz (no w dwa lata wcześniej, bo Asia z „Zalotnic i wiedźm” to Asia z roku 2010). I tu już jest gorzej. Zostaje przekreślone całe szczęśliwe zakończenia z poprzedniej powieści. Okazuje się, że było iluzją. Teraz Joanna potrzebuje znów czegoś innego, miłość ja ominęła, a ona by chciała, żeby wyrosła u jej stóp jak kwiaty choć wciąż się jej boi po rozstaniu z mężem numer dwa – bolesnym i trudnym i po rozstaniu z mężem numer jeden, które było po prostu brudne i trochę brudu za paznokciami pozostawiło chyba już na zawsze. Asia stara się układać sobie życie w Berlinie, dokąd przeprowadziła się „za chlebem”. Ma świetną pracę, nie ma mężczyzny, ma córkę, która jest dla niej najważniejsza i byłego męża, z którym wciąż jeszcze się „przepychają”. I nagle wali się świat – kolejny raz – bo umiera właściciel firmy, w której pracuje Asia, a na horyzoncie zupełnie nieoczekiwanie pojawia się znów Julek – mąż pierwszy, który chce wywrzeć na Asi srogą zemstę za przeszłość. I tu zaczyna się ta nudna, zimna, ciągnąca się, mokra od deszczu powieść w kolorach brudnej jesieni. Jak dla mnie za dużo rozważań na temat niemieckich emerytur i świadczeń socjalnych, które w ogóle mnie nie interesują. Za dużo korporacyjnych przepychanek. Za dużo niemiłych (i miłych) zbiegów okoliczności. Pojawia się też tajemniczy Kemal, który rozmiękcza trochę Asię, uczłowiecza ją, jakoś oswaja, ociepla, rozświetla uśmiechem. Przyjemny wątek,choć trochę zbyt bajeczny.
Mimo wszystko czekam na odpowiedź na pytanie, które padło na końcu książki. Miszczuk, inaczej niż w pierwszej części, zostawiła furtkę wątku szeroko otwartą, zapraszająco chyboczącą w jedną i drugą stronę. Przejdę przez nią za kolejny rok, gdy Miszczuk zaprosi błyskiem pierścionka.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]