poniedziałek, 22 grudnia 2014

WIGILIA U DWÓCH SIÓSTR

INDIA DESJARDINS
„WIGILIA MAŁGORZATY”
(TŁ. JADWIGA JĘDRYAS)
DWIE SIOSTRY, WARSZAWA 2014
ILUSTROWAŁ PASCAL BLANCHET

Kilka dni temu czytałam wspomnienia z zimy stulecia 1978/1979. Śniegu było pół metra, napadł w ciągu jednej nocy, w Sylwestra. Ci, którzy wybierali się na zabawy, bale, często nie docierali na miejsce, zatrzymani w pół drogi brakiem taksówek, autobusów i śniegiem, który więził kroki. Czytałam o tym, jak jedna para chciała zadzwonić do znajomych, że ich nie będzie, nie dotrą, żeby się nie martwili. Nie było komórek, to banał, ale nie każdy o tym wie. Nie było nawet telefonu stacjonarnego w każdym domu. Więc chodzili od drzwi do drzwi i pytali o aparat telefoniczny. W końcu w jakimś bloku znalazł się kto, kto nie tylko dał zadzwonić, ale zaprosił na prywatkę, nakarmił, napoił. Dziś nie do pomyślenia, dziś brzmi, jak bajka. Obudowujemy się w swoich mieszkaniach, okopujemy, widząc wszędzie czające się zło i źdźbło w oku sąsiada. Zapominamy jak się rozmawia.
Taka jest też Małgorzata. Ją dopadła również starość. Zniechęcenie życiem, w miarę wygodne w nim ułożenie. Tu mam nogę, tu rękę, nie będę się ruszać, bo mogę stracić komfort, bo może coś zacznie uwierać – po co się przekręcać, badać nowe? Małgorzata życie ma nader poukładane – dzieci gdzieś daleko, częściej na zdjęciach, niż w rozmowie, dostawy prądu, bułek i domowe wizyty fryzjera. Nie wychodzi ze swojego kokonu, nie wychodzi ze swojego domu. Dom jest duży, ale pewnie używa tylko kuchni i jednego pokoju. Przestała zauważać daty. Rozmyśla tylko o tych, co już odeszli, bo jest następna w kolejce. Niby nie boi się śmierci, bo jakoś chyba szczególnie nie żałowałaby życia. Wigilia różni się tylko jadłospisem – szczególny zestaw na jeden dzień w roku. I nagle w tę ciszę i pookładanie wdziera się pukanie do drzwi – niezaplanowane. To wstrząsa światem Małgorzaty, bo będzie musiała wykonać ruch, którego sobie nie zaplanowała. A może taki ruch przyniesie jakiś cud?
To książka zupełnie wyjątkowa.
Wyjątkowa na wiele sposobów.
Wyjątkowa, bo to książka z ilustracjami. A sednem jest to, że nie jest książką dla dzieci. Jest książka dla tych, którzy zechcą wspomnieć Wigilie sprzed lat. Nie plastikowe, ale płynące prosto z serca. Takie, które można było urządzić nawet w samochodzie, ale ważne, żeby być razem, przełamać się chlebem i zaśpiewać kolędę.
To książka z kilkoma zaledwie słowami, z tymi, co najpotrzebniejsze. Z absolutnie fantastycznymi ilustracjami, takimi, które sięgają wiele lat wstecz. Do czasów, gdy zupełnie innym głosem śpiewało się kolędy, gdy w ogóle się jeszcze śpiewało. Do czasów młodości Małgorzaty. Te rysunki, ich staroświeckość, ich formalna oszczędność i bogactwo znaczeń w każdej jednej kresce, stoją w pozornej sprzeczności z tym, co przekazują. Z dzisiejszym świątecznym „odczłowieczeniem”, z pustym talerzem, który nie mieści się na stole, z łańcuchem, którym ryglujemy drzwi, z zestawami wigilijnymi, kupowanymi na wynos, z Wigilią na odległość, bo nie chce się jechać wielu kilometrów tylko po to, by zjeść z kimś kolację... Te obrazy uderzają tym bardziej, zmuszają do refleksji, do szybkiego, acz gruntownego rachunku sumienia, do chwytania za słuchawkę telefonu po to tylko, by usłyszeć kochany głos osoby, której nie mamy na wyciągnięcie ręki.

Cała ta książka taka jest – mocno refleksyjna, pod spodem oskarżycielska - „opamiętaj się w te właśnie Święta! W tym roku zastanów się, po co są i co za sobą niosą i wyjdź z domu, żeby zanieść komuś jakiś cud, choć jeden, choć niewielki...”






środa, 17 grudnia 2014

O SREBRZE (I ZIELENI TYM RAZEM W TLE)

KIRA GAŁCZYŃSKA
„SREBRNA NATALIA”
MARGINESY, WARSZAWA 2014

Konstanty był zielony, Natalia była srebrna. Srebrna choć często biedna. A biedna, bo Konstanty zielony. Wiecznie młody biegał gdzieś za natchnieniem, wiecznie pijany poezją, nie do końca przywiązywał wagę do spraw ziemskich. Zielony, bo wciąż zakochany, przeważnie w Natalii, ale nie do końca. A ona się srebrzyła w jego cieniu, bo dobra, mądra, roześmiana. Może to jej śmiech był tym srebrem? A może to, że miała mimo przeciwności losu tyle życia w sobie, że była jak żywe srebro?
Niełatwa to sprawa pisać biografię. Trzeba kopać raz tu raz tam, przerzucać kilogramy papieru, tony może nawet, po to czasem, by odnaleźć jedno słowo, jedno imię, nazwę ulicy, której już dawno nie ma. Wydawałoby się, że pisać biografię własnej mamy jest dużo prościej. Ale gdy się było córką Natalii Gałczyńskiej, to nie jest wcale łatwe zadanie. Natalia o przeszłości milczała. Czasem tylko wyrwało jej się jakieś rzewne wspomnienie. Ale te wspominki trzeba było z niej siłą, podstępem wyciągać. Choć mocno zakotwiczona myślami w przeszłości, słowom nie chciała dać ujścia. Kira więc musiała pokonać dokładnie tę samą drogę, co każdy inny badacz. Od urzędów, poprzez przyjaciół, których być może trochę pamiętała z dzieciństwa, zahaczając o własną pamięć, do dokumentów. Chciała napisać swoją matkę. O ojca nie musiała się martwić, bo jako poeta, któremu słowa posłuszne układały się u stóp, miał w kolejce wiele piór, co chciały szeptać o jego życiu. Bardziej lub mniej skandalicznie, bardziej lub mniej rzeczowo. Natalia pozostawała w cieniu, a była przecież nie tylko bohaterką wierszy Gałczyńskiego. Była też ich fundamentem. W imieniu Kiry, ośmielam się napisać, że gdyby nie Natalia, tylu wierszy by nie było... Nie chodzi tylko o natchnienie, o jej piękną twarz, dzięki której słowa same układały się w wiersze, nie chodzi tylko wielką miłość jaka między zielonym a srebrnym trwała do samego końca. Chodzi też o sprawy przyziemne, o to, że gdy Konstanty mógł sobie pozwolić na szaleństwo, na wielogodzinne moczenie ust w alkoholu do dna szklanki, Kira musiała stać na straży jego talentu, szukać go na knajpianym szlaku, martwić się o niego, za niego samego...
Kira nie miała łatwego zadania także dlatego, że łatwo można ją posądzić o stronniczość. Ale ja widzę w niej dwie role, które skrupulatnie od siebie oddziela – córki, która kocha swoją matkę i badaczki, która chce ją pokazać światu, Natalię w szczególności, Konstantego nietypowo, bo przez pryzmat żony, krok za nią, choć raz jako tło. Kira wykonuje mozolną pracę, odkopuje z ziemi korzenie drzewa genealogicznego Natalii. Jest w tym mozole konsekwentna – pewnie tutaj pcha ją ta miłość córki, chęć dowiedzenia się o swojej matce jak najwięcej. Być może to jej daje siłę i przewagę, bo może kto inny dawno by zrezygnował i nie pojechał do Gruzji, rodzinnego kraju przodków Natalii, nie rozmawiał w Gruzinami, którzy nie bardzo chcieli mówić, nie drążył tematu. Może zawróciłby w pół drogi i stwierdził, że nie ma sensu. Kira waliła kilofem w ziemię po to, by odkryć na dnie mały kawałek żywego korzenia.
To biografia rzetelna i obiektywna, choć pisana z wielkim uczuciem. Owszem, Kira niejednokrotnie w tej książce staje w obronie Konstantego i Natalii, ale jedynie przed niesłusznymi oskarżeniami, przed „faktami” w cudzysłowie, przed brakiem dokumentów, dopisywaniem historii tam, gdzie ma się na to ochotę. Na przykład otwarcie mówi o romansach KIGa, choć kosztuje ją to pewnie kilka nieprzespanych nocy.
Raz Kira oddaje głos samej Natalii. To ten jeden raz, gdy Natalia się zapomniała i mówiła, dużo. Kira śmigała ołówkiem po papierze kreśląc sobie tylko znany szyfr, żeby tylko nadążyć za słowotokiem mamy i zapisać jak najwięcej, żeby nie przerwać, bo pewnie już nigdy więcej mówić nie zacznie.
Z tych słów powstaje barwny portret mężczyzny i zakochanej w nim kobiety. Tym cenniejszy, że osobisty, naoczny.
Cała ta para jest barwna, bo inteligentna, obraca się w kręgu znajomych, którzy mówią poezją, kochają teatr i potrafią w jednej chwili na letnisku napisać sztukę.
Urzekła mnie ta książka z dwóch powodów. Jednym jest sama postać Natalii – widzę ją srebrną, bo delikatną, jakby utkaną z anielskiego włosia. Zamyśloną, bo tak najbardziej lubiła ją Kira, zasłuchaną w rosyjskie wiersze, albo recytującą jakieś wschodnie strofy i bajki o pałacu w Gruzji.
A drugi powód jest taki, że książka jest przepięknie wydana, ze zdjęciami, grafikami, z fragmentami listów, fotokopiami dokumentów. Jakby ktoś wziął zeszyt i powkładał między jego karty ulubione fotografie i karteczki z ulubionymi wierszami.
Piękna rzecz, na zimowe wieczory, do zamyślenia...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]

[Zapraszam na profil Z Kafką nad morzem na FB – tam konkurs, w którym można wygrać egzemplarz książki]  

środa, 3 grudnia 2014

DUSZKOWSKA, SZANCER, SIKORSKI

WIESŁAWA BANCARZEWSKA
ZAPISKI Z ANNOPOLA”
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2014

[O pierwszej części „Powrót do Nałęczowa” piszę na portalu ksiazki.wp.pl]

Już od kilku lat Anna mieszka w Annopolu. Wybrała stronę obrazu, po której chce żyć. To tutaj jest mężczyzna, którego kocha, który daje jej szczęście i tutaj jest Walentynka, ukochana córka, która pewnie nie istniałaby, gdyby nie tajemnicze przejście przez obraz w odległe, przedwojenne czasy. Anna z 2011 nie była szczęśliwa w swoim czasie, nie umiała odnaleźć tego, co w życiu najważniejsze. Anna z 2011 robi krok w przeszłość i dopiero tu odnajduje swój spokój i swój raj. Jej życie ułożyło się spokojnie i pewnie – mąż dobrze zarabia, córeczka pięknie się rozwija, jest wrażliwa i dobra, jej przyjaciele to dzieci ze wsi i Anna nie ma nic przeciw temu, by bawiła się z nimi w czworakach i ich sposób mówienia brała za swój. Sama też odnalazła swoje powołanie – wyobraziła sobie Las Idealny i zaczęła o nim opowiadać – najpierw zasłuchanej, zafascynowanej córeczce i mężowi, a potem, za jego namową, dalej, w świat – została bajkopisarką. Jej książki świetnie się sprzedawały i Nasza Księgarnia wciąż zamawiała kolejne historie z Lasu Idealnego. Od czasu do czasu Anna odwiedzała swoją przeszłość w przyszłości, czasem coś wyprała w automatycznej pralce, kupiła jakieś lekarstwa, raz nawet przeniosła na drugą stronę obrazu odkurzacz, żeby wielki dwór posprzątać szybciej i bez wysiłku. Żyła w czasach przedwojennych, ale lęk o to, co będzie nie dawał jej czasem spać. Wiedziała z książek do historii, że już za parę lat wybuchnie wojna. Czas ten zaczął się kurczyć i Anna coraz rozpaczliwiej szukała sposobu na ocalenie swojej rodziny. Przyszłość miała jej w tym jakoś pomóc. Gdy pewnego dnia okazuje się, że służący wysprzątali dokładnie cały strych, na którym stał obraz i wszystkie rzeczy zawieźli do spalenia. Anna jest przerażona – jej serce jest w Annopol A.D. 1938, ale myśli błądzą w przyszłym stuleciu... Nagle zdaje sobie sprawę, że nie ma już wyjścia i że musi stawić czoło historii.
W historię Anny nie weszłam jak do siebie, nie rozsiadłam się w annpoloskiej kuchni, nie zasłuchałam w historie o Lesie Idealnym. Przynajmniej nie od razu. Mam wrażenie, że sam autorka musiała sobie przypomnieć, jaka ta Anna jest, co jest w niej dobre, a co nie do końca, musiała uzmysłowić sobie słuszność jej decyzji, by zostać po XX-to wiecznej stronie obrazu. Zaczęła jakoś chaotycznie, z wielką ilością myśli w nawiasie, z chaosem i szumem. A przecież Anna już się ustatkowała, już pogodziła się z całym swoim losem, wybrała i chciała przy tej decyzji trwać – skąd więc to niezdecydowanie samej autorki?
Ale potem chyba sobie przypomniała, co w tej historii jest najpiękniejsze – przeszłość! Powróciła do całego kolorytu lokalnego Annopola, przyjęła je z całą dobrocią inwentarza i nawet odcięła Duszkowskiej drogę powrotu do dzisiaj. Przywołała przedwojenną Naszą Księgarnię z jej wspaniałymi autorami i ilustratorami (podarowała Annie spotkanie z Janem Marcinem Szancerem), przywołała przedwojenne konwenanse i całkiem powojenne sposoby ich łamania, kazała Duszkowskiej zmierzyć się z przedwojennym modelem wychowania dzieci i przeciwstawić mu swój własny pogląd, kazała piec chruściki i sypać je „śniegiem” i przez pomyłkę zatelefonować do generała Władysława Sikorskiego. I dała Annie rodzinę, po którą tak naprawdę przeszła na drugą stronę.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia]


czwartek, 30 października 2014

ODBIĆ SIĘ W CZYICHŚ OCZACH CZYTAJĄCYCH LIST

DAWID GROSMAN
BĄDŹ MI NOŻEM”
(TŁ. MARTA DUDZIK-RUTKOWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

Nie znasz mnie, a gdy do Ciebie piszę, ja także nie do końca znam siebie.” [s.9]
Jair wybiera sobie Miriam. Zauważa ją na jakimś spotkaniu w szkole. Podgląda ją z daleka, czyta ją jak ciekawą książkę, zaznacza w pamięci wyraz jej oczu, nieśmiały, nie-radosny uśmiech, kształt ust i to, że jej mężczyzna dominuje nad nią. Z jakiegoś powodu widzi w niej kobietę, która go zrozumie. Może to kolor oczu, a może sposób w jaki trzyma głowę. Decyduje się wynająć skrytkę pocztową i wysyła pierwszy list. Pisze o tym, że to platoniczne, że to impuls i że ona go zrozumie – bez żadnego pytania, bez tłumaczeń, bez obowiązku chwytania za pióro i odpisywania. On będzie po prostu od czasu do czasu słał listy. Ona ma tylko czytać, ma go chyba odbijać i dzięki temu on będzie sam siebie analizował. Nie spodziewa się odzewu, choć ma na niego nadzieję. Nie chce romansu, nie chce realnego życia, chce po protu móc pisać do niej listy.
Do skrytki przychodzi odpowiedź – kobieta się zgadza, nawet nie musi, bo Jair ją wybrał i jest pewien, że ich związek, choć zupełnie ponad cielesnością, jest głęboko zmysłowy, że w jakiś dziwny, magiczny sposób należą do siebie – dzięki temu wiedział, że ona odpisze...
Zaczyna się wymiana listów. Ale wymiana niekompletna, bo my czytamy najpierw tylko Jaira. Składamy z jego słów także słowa Miriam. Sama Miriam mówi dużo później, mówi w dzienniku i od swojej strony, nie wchodząc w dialog.
Z tej jednej strony, po której stoimy, widać to dzikie, nieokiełznane uczucie, które powstaje między dwójką nieznajomych. Ale żadne z nich nawet nie planuje spotkania. To związek dwóch wyobrażonych ludzi.
Jair jest zmysłowy, porywczy, dziki, zakochany, choć najważniejszą kobietą jego życia jest wciąż nieprzerwanie i niezmiennie jego żona. Z Miriam szuka sam siebie, żeby dla Mai móc być taki, jak zawsze.
Pierwszą moja myślą było – czy można nie być zachwyconym, że ktoś do ciebie tak pisze? Czy można nie zakochać się kimś, kto tak łączy ze sobą słowa? Kto pisze „chcę móc powiedzieć sobie 'z nią krwawiłem prawdą', tak, tego chcę, bądź mi nożem.” [s.17]. A potem niespokojnie poruszałam się na krześle, bo takie listy nie dają powietrza, wręcz kradną to, które się ma na własność. I trzeba być takim samym poetą, artystą, tak samo samotną osobą, by to przyjąć i wziąć dla siebie.
Aż nie chce mi się wierzyć, że to tylko powieść – to jest za szczere, za prawdziwe, zbyt wiele w tym emocji, słów, które się tylko szepcze...
Czytałam tę książkę długo i mozolnie, rozciągnięta pomiędzy zachwytem a przerażeniem. Czytałam trochę skrępowana, w ukryciu, z wypiekami na twarzy, jakbym zaglądała w nie swoje listy, w prawdziwą korespondencję, która wydarza się pomiędzy dwojgiem żywych ludzi. Te listy są tak przepełnione uczuciami, że z nich wypływają, zalewają mi oczy, nie pozwalają czytać w spokoju.
To proza dogłębna, mocna psychologiczna, filozoficzna. Nie zawsze piękna, bo czasem pokazuje człowieka obrzydliwego do bólu, obnażonego, bez honoru, ale zawsze jest ważna.
Czytając ją zastanawiałam się nad ludzką tożsamością, nad prawdziwym ja. Jair fałszował siebie, bo się wymyślał. Tak samo Miriam, która w listach snuła opowieść o sobie w sukience, podczas gdy siedziała w spodniach. Ale może to, że byli incognito, że mogli pisać o sobie wszystko, że mieli całkowitą „wolność bełkotu” [s.91], na którą obydwoje się zgodzili, sprawiło, że w tych listach byli prawdziwymi osobami, nieudawanymi, mimo że nierealnymi? Może tylko tam i tylko w takiej formie odkrywali całych siebie, z wadami, ze śmiesznostkami, takich, jakich bali się nawet sami przed sobą? Może te kilkanaście kilometrów wspólnego miasta, które ich dzieliło, pozwoliło im mówić to, co naprawdę myślą, a nie łagodzić swoje osądy, by móc żyć obok siebie i razem wypełniać codzienność? Może tylko tak mogli istnieć bez żadnych kompromisów?
Ciężka, ale piękna książka. I chylę czoła przed Martą Dudzik-Rudkowską, tłumaczką, bo trzeba mieć w sobie wiele wyobraźni, by móc przetłumaczyć: „Po tym jak skończymy się kochać, zaśniemy przytuleni. Twoje plecy przylgną do mojego brzucha, a ja zacisnę palce u stóp jak klamerki na Twoich kostkach, żebyś mi nie umknęła w nocy, i będziemy niemal jak obrazek z książki do przyrody: przekrój podłużny owocu, ja jestem łupiną, a ty miąższem.” [s.88]


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]

wtorek, 21 października 2014

HERBATA DO DMUCHANIA

DEBBIE MACOMBER
"WIOSNA W RÓŻANEJ PRZYSTANI"
(TŁ. DOROTA MALINA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

My się już z Jo Marie znamy, już gościłam w jej pensjonacie, podjadałam muffinki, patrzyłam już na jej łzy, ale i na wielką energię, która pchała ją do działania, słuchałam już historii gości jej pensjonatu, którzy nieśmiało przysiadali przy blacie w kuchni i nagle zaczynali opowiadać o sobie – widziałam, jak Jo Marie zmienia się w wielkie ucho i jak w to ucho sączą się zawody miłosne, nadzieje na uśmiech losu, na szczęście, które niby jest takie pospolite, a wszyscy zawsze go szukają.

Teraz przyjeżdżam na kolejny turnus, chcąc wiedzieć, czy wszystko ułożyło się tak, jak było w biznes planie podpisywanym z własnym sercem.

Nie wszystko…

U Jo Marie jest wiosna – jej pensjonat powinien wyglądać pięknie, tonąć w różach, różami oplatać szyld, różami słać się u stóp przybywających do pensjonatu gości. Tym bardziej, że właścicielka zapragnęła urządzić dzień otwarty i pochwalić się wszystkim, jak odnowiła i odświeżyła to miejsce. Tymczasem rosarium, które już stoi w jej marzeniach, w rzeczywistości jest wielką górą piachu, którą Mark przerzuca z miejsca na miejsce – i najwyraźniej nie ma zamiaru skończyć w najbliższym czasie. Gości dnia otwartego będzie czekać rozkopany ogródek, a Jo Marie jeszcze wiele kłótni z zamkniętym w sobie, gburowatym i niemiłym Markiem. Mark wciąż jest tajemniczy. Ale ten z pierwszej części wydawał się już oswojony, jego introwertyczność jawiła się jako mur, sztucznie zbudowany, który już skruszał i lada moment będzie się walił. A on nadal stoi mocno obudowując Marka dookoła. Więcej nawet, myślę, że Mark stał się jeszcze bardziej opryskliwy, jeszcze mniej społeczny, niż był wtedy, jakby zlodowaciał przez zimę. I nadal tak naprawdę nie wiadomo, co drzemie w jego wnętrzu. Jo Marie przestała pytać – zaprasza go od czasu do czasu na obiad, wie już jakie ciastka lubi najbardziej. Ale to nie jest relacja, której można by dać na imię przyjaźń. Chłód między nimi i dystans wciąż jest obecny – nie ma wielkiego, miłosnego happy endu i tych, co się spodziewali, że wiosną Mark pocałuje Jo Marie chyba spotka zawód.

Tym bardziej, że kobieta też nie do końca nauczyła się, jak żyć bez swojego męża. Uczy się wciąż i jest na końcu edukacji, ale ciągle jeszcze śni o jego dłoniach. Macomber nie daje bohaterce łatwo przejść po drabinie żałoby – co chwilę otwiera wieko trumny, której tak naprawdę nie ma i sprawdza puls, sprawdza, czy mąż Jo Marie naprawdę nie żyje, daje nadzieję. Nigdy nie odnaleziono jego ciała, więc autorka ma możliwość trochę pospekulować, pobawić się wdową – niewdową. I któregoś dnia każe jej odebrać telefon od dowódcy jej męża z informacją, że być może odnaleźli wrak samolotu…

Mimo osobistej tragedii, która znowu zagląda jej w oczy, Jo Marie nadal stawia na pierwszym miejscu swoich klientów, nadal wynajmuje się u nich za psychologa, choć żadne z nich tego nie dostrzega. Nie widzi tego młoda kobieta, chorująca na raka, która przyjechała na spotkanie z przeszłością – chce się rozliczyć, oddać długi i przy okazji zrozumieć swoje postępowanie, kiedyś dawno temu, gdy skręciła w prawo, miast w lewo. Nie widzi tego Anna, która przyjechała wraz ze swoimi dziadkami na uroczystość z okazji 50-ciolecia ich pożycia małżeńskiego. Dziewczyna właśnie zerwała zaręczyny i marzy o miłości, jaką darzą się jej dziadkowie – miłości szczerej i niezachwianej. Tymczasem Julie i Kent, szanowni jubilaci, potrafią jedynie warczeć na siebie, dogryzać sobie i te rany, choć niby powierzchowne, bardzo bolą. Ich buforem zostaje przyjaciel rodziny, Oliver – na Annę działa jednak jak płachta na byka – jest rozsierdzona, zła i ma ochotę walnąć go głową w brzuch. Za jego luz, za jego blues i za to, że kiedyś, dawno temu pocałował ją, a potem wyśmiał.

Na tych wszystkich ludzi Jo Marie czeka z gorącym ciastem w piekarniku i równie gorącą herbatą – taką, na która trzeba dmuchać, a w oczekiwaniu na pierwszy łyk, opowiada się pół swego życia.

Miło posiedzieć w tej kuchni, miło pić taką herbatę. Choć za oknem rozkopane rosarium, choć losy pogmatwane i wydają się nie do rozsupłania, choć Mark potrafi zamknąć drzwi przed nosem, to jest tu spokojnie, znajomo, pachnie wiosną...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

OSIEMSET LAT WSTECZ – TEŻ ŻĄDZA...

JEANNE BOURIN
BURZLIWE LATO”
(TŁ. ANNA MICHALSKA)
NOIR SUR BLANC, WARSZAWA 2014

Kolejny raz wyruszamy wiele lat wstecz, kolejny raz zakładamy strojne, ciężkie suknie, włosy ukrywamy w czepcu, a na palce nakładamy grube złote pierścienie. Kolejny raz zasiadamy na śniadanie w cieniu drzew, w posiadłości Mateusza Leclerca, niedaleko Gentilly. Jest ranek a już jest parno. W powietrzu unosi się ten szczególny zapach właściwy tylko jednej porze roku, słychać bzyczenie owadów, w nozdrzach tańczy zapach ziół z pobliskiej łąki i jakichś wywarów, które w chacie niedaleko przygotowuje jedna z najstarszych kobiet w wiosce, która wierzy w czary. Właśnie zaczyna się Sobótka, to „dziwne święto, które oddziałuje na zmysły”. [s.17]. Wraz z nią zaczyna się lato – pod samą jego powierzchnią można wyczuć, że już szykuje się do wybuchu – będzie burzliwe i to nie tylko tymi burzami na niebie, które rozdzierają niebo i od których wilgotnieje ziemia. Będzie burzliwe tymi burzami, co dzieją się w sercu, od których zapala się miłość, a najwięcej pożądanie.
Marynia właśnie przwydziała szaty i idzie w stronę domu teścia. Wraca od kochanka – rumiana jeszcze i gorąca po dzikiej, namiętnej nocy, nie potrafi ukryć uśmiechu, który wykwita na jej wargach bez jej woli. Po drodze zatrzymuje się u kwiaciarki, by zamówić wianki dla swoich bratanków i reszty gości. Przyjechała Agnieszka, przybrana córka Floriny (której historię wyszeptały nam do ucha „Sekrety kobiet złotnika”). Jest też cioteczne rodzeństwo Agnieszki – Tomasz i Blanka oraz ich przyjaciel – dużo młodzieży, chłopcy, którym w żyłach nie płynie krew, a pożądanie, dziewczyny, które starają się nie ulec, ale czują całymi sobą, że w taką noc może zdarzyć się wiele. Wśród tego towarzystwa, upojonego rozpoczynającym się latem i tym, czego zapowiedź przynosi, bawi się dziesięcioletni Wiwien i rok młodsza Oda – to dzieci Maryni. Wiwien jest pełen wigoru i dziecinny jeszcze, ale Oda mimo swoich 9 lat dopiero, ma w sobie pokłady smutku i radości jednocześnie, ma szósty zmysł i ręce, które być może kiedyś będą leczyć, ciągnie ją świat ziół, mikstur wszelakich i często przedkłada towarzystwo roślin nad obcowanie z ludźmi – zaszywa się w swojej kryjówce głęboko w lesie i tam gotuje farmaceutyki według wskazówek starej sąsiadki. Być może złożoność jej charakteru wynika z tego, że wcześnie straciła ojca – Robert zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. A może z tego, że tak bardzo, organicznie wręcz związana z matką, czuje teraz, że coś zmienia się w ich stosunkach?
A Marynia istotnie oddaje się cała już nie tylko roli matki. Znalazła sobie kochanka, który w to burzliwe lato wywołuje burzę jej zmysłów, którego wreszcie pokochała duszą i ciałem. Po nieudanym, chłodnym związku z Robertem, znalazła w sobie kobietę. Tańczy teraz pomiędzy dwoma życiowymi rolami – matki i kochanki, kobiety. To taniec nieco konwulsyjny, szaleńczy, bo nie zna kroków, nie umie pogodzić zmysłów z rozsądkiem, nie była nauczona, by kochać naraz taką płomienną miłością swoje dzieci i mężczyznę – wszystkich na równi. Nie mieszczą jej się wszyscy w sercu i co chwilę ktoś z niego wypada. Dlatego nie wie, jakie ma plany na przyszłość, czy zgodzi się na propozycję kochanka – Kosmy, który chce z nią dzielić życie. Daje sobie jedno lato, żeby nauczyć się łączyć w sobie matkę i kochankę – a że lato będzie burzliwe, to może być jej ciężko podjąć właściwą decyzję...
Kolejny raz utonęłam w średniowiecznej Francji, kolejny raz dałam się ponieść tym barwom i kolorom, tym rozbuchanym, brzemiennym łąkom i lasom, szaleńczej nocy czerwcowej, gdy na rzekę rzuca się wianki, a potem w snach widzi się ukochanego, tym czarom, magii i wierze, wyrażanej w ciężkich, ozdobnych krzyżach, zawieszanych na szyi. Dałam się uwieść zamkniętej w sobie, ale pełnej uczuć Odzie, miłości Tomka i Agnieszki – takiej wbrew rozsądkowi, zapamiętałej, nie przyjmującej odmowy, młodzieńczej. Dałam się oczarować pięknym księgom, tworzonym przez iluminatorów – wszak Marynia jest iluminatorką właśnie i po mężu odziedziczyła pracownię, w której spełnia się i realizuje.
I spoglądając w te wieki niby mroczne, zdałam sobie sprawę, że ta książka jest o niezmiennej naturze człowieka, o tym, że w jego istocie, w rdzeniu, nic się nie zmienia, że zawsze będzie kochał równie namiętnie i bez względu na konsekwencje, że zawsze dla miłości będzie popełniał błędy – czasem nawet te śmiertelne. Że z miłości zawsze będzie rodzić się żądza – taka zupełnie ludzka, łechtająca trzewia, ale też ta ciemna, zimna, która każe jedno ciało poddawać drugiemu, czasem wbrew woli. Że obok miłości zawsze będą pieniądze – czy to kawałki papieru, czy bryłki złota – jedno i to samo. Że zawsze za pieniędzmi będzie szła chciwość. Że średniowiecze było tak jak każda epoka czarne i białe.
Znów się zaczytałam, zatraciłam, znów język podziwiam i przypominam sobie, jak złożoną i barwną była epoka średniowiecza. I nurkuję w doskonałej powieści miłosnej, w intrygach, w szale namiętności, w białym namiocie, rozłożonym na środku łąki, w którym śpi kobieta, dziewczyna jeszcze i jej ukochany – a pomiędzy nimi miecz, bo czekają na błogosławieństwo rodziców, by dopaść do siebie i wymienić się swoimi oddechami...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Noir Sur Blanc]

czwartek, 16 października 2014

JEDNO DOBRE SŁOWO

RUTH OZEKI
W POSZUKIWANIU ISTOTY CZASU”
(TŁ. AGNIESZKA WALULIK)
W.A.B, WARSZAWA 2014
GRUPA WYDAWNICZA FOKSAL

Ruth spaceruje brzegiem morza. To spacer niespieszny i nie zapowiadający żadnych zmian, żadnych wzruszeń, czy niespodzianek. Widzi w wodzie jakiś błysk światła. Ma odejść, ale coś ją powstrzymuje i już trampek rozgarnia narosłe kępy wodorostów. To torebka do mrożenia jedzenia. Pewnie w środku są jakieś resztki kurczaka, albo innego lunchu. Ruth zabiera torebkę do domu, żeby ją wyrzucić. Kładzie ją przed drzwiami, ale dociekliwy Oliver chce ją rozerwać i zobaczyć, co jest w środku. Na stole kuchennym leży więc teraz plastikowa torebka, cała w pąklach. Ze środka, z jej rozprutego wnętrza wypada zegarek, jakieś stare, trochę pożółkłe listy i książka – „À la recherche du temps perdu”… „W poszukiwaniu straconego czasu” – po francusku. „Spodziewała się postarzałego tomu zadrukowanego staromodną czcionką, więc fioletowe litery nabazgrane na pierwszej stronie nastoletnią dłonią wzięły ją całkowicie z zaskoczenia.” [s.21]
Fioletowe pismo to w większości język angielski, z rozrzuconymi gdzieniegdzie japońskimi znakami. Litery powykręcane, niosące ogromny ładunek emocjonalny, wyczuwalny nie tylko na poziomie słów, ale już w samym sposobie, w jaki żelowy długopis biegł po papierze.
Cześć! Nazywam się Nao i jestem istotą czasu. (…) Jesteś moim typem istoty czasu i razem będziemy czynić magię!: [s.8-9] – tak zaczyna się dziennik. Dziewczyna po drugiej stronie kartki siedzi właśnie w jednej z głośnych, szalonych, przepełnionych dzielnic Tokio, w barze, gdzie kelnerki są przebrane za francuskie pokojówki i zaczyna pisać nie tyle wspomnienia, co historię życia swojej prababki. Jej kochana Jiko, jak ją nazywa, ma 104 lata, choć nikt tak naprawdę nie wie do końca, ile już żyje na świecie, ma ogoloną głowę, mieszka w świątyni i jest mniszką. Ślubowała odkupienie wszystkich istot, więc jej życie polega na modlitwach – jest wiele, wiele dusz do odkupienia. Nao postanawia, że opowie historię Jiko, by złożyć jej hołd.
Nie wiadomo, jak szczelnie zapakowany worek dotarł na kanadyjską wyspę – Ruth obstaje przy wersji, że to tsunami ukradło dziennik i wyrzuciło go na jej brzeg, w jej dłonie. Tylko dlaczego jest tak dobrze zapakowany? I dlaczego trafił właśnie do niej, do Japonki, zamieszkującej kanadyjską wyspę, która będzie umiała odczytać nieliczne japońskie znaki i która nie porzuci opakowanej w Prousta historii, bo będzie chciała dowiedzieć się, co się stało z Nao? Będzie chciała sprawdzić, czy młoda dziewczyna, która kiedyś mieszkała w Ameryce, której ojciec został zwolniony z pracy, zapakował rodzinę i wrócił do Tokio, a teraz chce popełnić samobójstwo wciąż istnieje? Czy może ona też rzuciła się pod tokijskie metro albo powiesiła się w lesie samobójców? Czy adaptowała się do japońskiej ziemi, która dławi się nią i chce ją wypluć za wszelką cenę, stawiając na jej drodze okrutnych kolegów z klasy, którzy nękają Nao i urządzają jej fikcyjny pogrzeb?
Ruth nie umie wytłumaczyć, co ją tak pcha do tego dziennika, ale wie tylko, że przeczytała tam, że to właśnie dla niej jest ten dziennik – zapis ostatnich chwil Nao na ziemi i pean na cześć Jiko.

Szukałam jakiegoś słowa, tego jednego najważniejszego, o które mogłabym zaczepić tę recenzję i rozwinąć.
Po głowie chodzą mi takie na Z: „zaskoczenie”, „zachwyt”, „zakochanie”... Dawno nie czytałam tak dobrej, tak pełnej, tak przemyślanej książki. Dawno nie poddałam się żadnej treści tak mocno, tak bez odbierania bodźców ze świata zewnętrznego. Jakiekolwiek uczucie sobie wymyślę – ono jest w tej książce – jest ból, fizyczny, gdy otwierają się rany zadane cyrklem albo placki po wyrwanych włosach i psychiczny, bo mocno boli zraniona miłość własna; jest tęsknota, bo Nao tęskni za tak wieloma rzeczami, że aż wysypują się z książki – za Ameryką, za przyjaciółmi, za ojcem z czasów, gdy co dzień ubierał czysty garnitur i szedł do pracy, za Jiko, z którą chciałaby mieszkać w świątyni, za byciem zrozumianą, szanowaną, kochaną; jest miłość – kobiety do mężczyzny, ojca do dziecka, wnuczki do prababki; jest strach, bo Nao się boi o siebie samą, choć udaje, że z siebie zrezygnowała, a Ruth boi się o nią bez żadnego udawania; jest zachwyt, bo buddyjska mniszka potrafi zachwycić się każdym momentem życia; jest ufność, bo trzeba mieć zawsze kogoś, komu się ufa – nawet w sytuacji, gdy wydaje się, że nie ma nikogo; jest szczęście, bo gdy własna babka myje ci plecy, można je poczuć; jest duma, bo czasem jest się jedyną osobą, którą odwiedza duch dziadka, pilota kamikadze, który oddał życie z ojczyznę i jest rezygnacja, bo po prostu zdecydowało się przerwać swoje oddychanie i teraz pisze się list pożegnalny do nieznajomego w zeszycie zrobionym z okładki po „W poszukiwaniu straconego czasu”...
Ciężko mi o tej książce pisać, mam wrażenie, że każde moje słowo ją spłyca. Dlatego nic już nie powiem i otworzę tę książkę przed Tobą – ona już sama wie, jak czynić magię...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B]

wtorek, 14 października 2014

DLACZEGO NIE OGLĄDAM SERIALI?

J.K.JOHANSSON
LAURA. MIASTECZKO PALOKASKI 1”
(TŁ. ANNA BUNCLER)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

Był kiedyś taki czas, że seriale wciągały mnie w siebie i nie wypuszczały do ostatniego odcinka. Że potrafiłam przesiedzieć całą noc, oglądając jeszcze tylko jedne, jedniutki odcinek. Dom cały spał, a ja wgapiałam się w ekran migoczący i nie mogłam przestać. To były czasy, gdy dopiero zaczęło nas nachodzić słowo sezon i gdy między ludźmi krążyły całe sezony, a nie pojedyncze odcinki. I nagle przestałam.
Przestałam, bo stałam się zbyt niecierpliwa. Nie umiałam już spokojnie czekać na kolejne odcinki – byłam zbyt zachłanna. Porzuciłam seriale na rzecz filmów pełnometrażowych, a jeszcze lepiej na rzecz książek.
Okazuje się jednak, że w tej dziedzinie też można niecierpliwie przebierać nogami – wiedzieć zbyt mało, pożreć tom w ciągu jednej nocy i stanąć przed drzwiami, do których się nie ma klucza.
Tak jest z „Laurą”. To pierwszy tom serii Miasteczko Palokaski. To miasteczko tylko z pozoru spokojne – na powierzchni są piękne widoki, malownicze krajobrazy i przyjacielska atmosfera. W środku coś gnije i może na razie tego nie widać, ale zgnilizna zaczyna się rozprzestrzeniać.
Mia początkowo tego nie dostrzega. Jeszcze chwilę temu pracowała w policji jako ekspert do spraw mediów społecznościowych. W praktyce sprowadzało się to do wielogodzinnych sesji w Internecie. W końcu uzależniła się od sieci i żeby się wydostać, musiała sobie pazurami wydrapać drogę ucieczki – odeszła z policji i zatrudniła się w rodzinnym miasteczku, w swoim dawnym liceum, jako szkolny pedagog.
Pierwszego dnia pracy, trochę niepewna zjawia się w pokoju nauczycielskim i już w progu wyczuwa dziwną atmosferę. Okazuje się, że jedna z dziewcząt, Laura, nie wróciła do domu po tradycyjnym świętowaniu końca lata na plaży. Dno morza zostało już przeczesane – nie ma śladu po dziewczynie. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Trzeba czekać i wszyscy boją się skutków tego czekania.
Poza tym Mia ze zdziwieniem odkrywa, że jej brat, który w tej samej szkole piastuje stanowisko psychologa, nie całkiem prawdziwie opowiada o swoich wakacjach. Nie zgadzają się daty, miejsca, aktywności. Potem tajemnice się mnożą, pączkują i nagle Mia jest jedyną osobą, która nie wątpi w swojego brata – nie wiadomo tylko, czy ma ku temu podstawy.
Bardzo szybko też znów przykleja się do sieci – chce tylko trochę pomóc, sprawdzić tylko kilka skrawków informacji – już po chwili robi się z tego regularne, choć nie do końca legalne śledztwo – Mia podnosi pokrywę i w samym sercu miasteczka widzi to gnicie – narkotyki, gwałty, brutalny seks…
W pamięci zaś ma swoją siostrę Venlę, która kilkadziesiąt lat temu zniknęła dokładnie tak samo, jak teraz Laura. Zdawało się, że bez śladu…
Laura” to pierwszy tom serii „Miasteczko Palokaski” – Palokaski ustawia się na mapie kulturalnej tuż przy „Miasteczku Twin Peaks”. Pamiętam czas, gdy byłam małą dziewczynką i oglądałam Twin Peaks w szparze w drzwiach, przerażona dziwnymi, mrocznymi obrazami. Wydawało mi się, że to mój wiek nie pozwala mi rozwikłać tajemnicy Laury Palmer, ale okazało się, że po wielu latach wiem o niej niewiele więcej.
Laura” jest mniej mroczna, ale przez to bardziej przerażająca – jest boleśnie realistyczna, pozbawiona psychodelicznej otoczki, ale psychologicznie prawdopodobna, zdarza się tu i teraz i to czyni z niej książkę, którą trzeba czytać w szparze w drzwiach, mimo tego, że nie jest się już dzieckiem, jak wtedy, gdy oglądało się Lyncha.
Laura” kończy się pytaniami – nie ma żadnej odpowiedzi. I stoję nad tomem pierwszym i przeklinam w myślach proces wydawniczy – bo kto zabił Laurę z Palokaski?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

środa, 24 września 2014

BIAŁO-CZARNE ZŁE DOBRO


SUE MONK KID
"CZARNE SKRZYDŁA"
(TŁ. MARTA KISIEL-MAŁECKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

Mam na imię Sara. Mam 11 lat. W dniu urodzin dostałam od rodziców prezent – moją własną niewolnicę – stała naprzeciw mnie, z wielką kokardą zawiązaną na szyi. A ja myślałam tylko o tym, że nie powinno się posiadać ludzi na własność… Moja niewolnica ma na imię Hetty. Później, kiedy się już zaprzyjaźniłyśmy, wyznała mi jednak, że czarnoskóre matki patrzą na swoje dziecko, leżące w koszyku i nadają mu inne imię. To imię pochodzi od jakiejś cechy zewnętrznej, od pory roku, w  której się urodziło, albo od czegoś, co akurat się wydarzyło. Hetty tak naprawdę nazywała się Szelma. Gdy mi to wyznała, starłam się nie nazywać jej już inaczej niż tym jej „koszykowym imieniem”. Jej matka opowiadała jej, że w Afryce czarni ludzie byli kosami, że latali nad ziemią tak wysoko, jak tylko chcieli. Ale, gdy przypłynęli do Ameryki, wszystko się zmieniło – skrzydła zniknęły – pozostały po nich tylko łopatki i ogromna tęsknota za wolnością. Bo w Ameryce, wszyscy czarni, którzy nie mają dość pieniędzy, są niewolnikami. Jeśli wygrasz przypadkiem na loterii, możesz wykupić sam siebie od swego pana i cieszyć się wolnością. Możesz nawet mieć swoich własnych niewolników i albo traktować ich z największym szacunkiem, albo chłoszcząc ich bądź im wymyślając, odpłacać za swój własny, niedawny los.
Matka Szelmy była nasza krawcową. Szyła tak pięknie, że moja matka nie chciała się z nikim nią dzielić. Nie oznaczało to, że lepiej ją wynagradzała. Oznaczało to, że nie dała jej nigdy przepustki, z którą Charlotte mogła chodzić po mieście i z którą mogłaby się zatrudnić u kogoś jeszcze, żeby odkładać pieniądze na wykupienie siebie i Szelmy od moich rodziców. Każdy miał swoją cenę – kiedyś Szelma zajrzała do inwentarza osobowego, który zrobił dla nas pewien urzędnik i znalazła siebie, matkę i całą resztę na ostatniej stronie. „Tam właśnie odnotowano nas, niewolników, zaraz po korycie na wodę, taczkach, młotku do gwoździ i buszli ziaren kukurydzy.” [s.150] Charlotte, zakochana w swojej córce, chciała dla niej wolności – na uszczęśliwienie Szelmy znała tylko ten jeden sposób. Kiedyś nawet, gdy moja matka nie słyszała, wymusiła na mnie pewną obietnicę – przyrzekłam Charlotte, że wyzwolę Szelmę. Próbowałam – Bóg mi świadkiem, że tak, ale akt wyzwolenia Szelmy, który napisałam,  jedno z rodziców podarło w drobny mak. Cierpiałam, po raz kolejny cierpiałam. Już raz, gdy miałam cztery lata, widziałam, jak moja matka każe jedną z niewolnic – wyznaczyła jej chłostę, a ja nie mogłam potem mówić przez tydzień. Straciłam głos, bo chyba zdałam sobie sprawę, że nie jesteśmy tak do końca ludźmi, że tkwią w nas jakieś potwory. Nie znałam sposobu, w jaki, mając 11 lat, mogłabym uwolnić Szelmę. Mogłam traktować ją najlepiej jak potrafiłam – nie zwracać uwagi na to, że nie ma jej pod moimi drzwiami rankiem, choć powinna spać tam na sienniku i być na każde moje zawołanie. Mogłam sama się ubierać. Mogłam przymknąć oczy na jej niesamowicie silny związek z matką. I mogłam nauczyć ją czytać, co było surowo zabronione przez prawo. W domu mego ojca, sędziego, codziennie przez godzinę, pokazywałam Szelmie litery, żeby odmienić jej los. I zrodziło się we mnie nieugaszone pragnienie, by zmienić świat, by nie tylko Szelmę uwolnić, ale wszystkich innych niewolników. „(…)równie dobrze mogłam proklamować równość warzyw i zwierząt, zwierząt i ludzi, kobiet i mężczyzn, mężczyzn i aniołów.” [s.195]
Ale gdzieś tam tliła się we mnie nadzieja, że kosztem zaledwie mnie samej, mogłam uratować milion istnień i dać im czarne skrzydła…
Sara Grimke to postać historyczna. To kobieta, która jako pierwsza, wraz ze swoją siostrą Angeliną, działała na rzecz abolicji, a także na rzecz kobiet. Pisały, przemawiały, krzyczały, manifestowały. Poświęciły poniekąd siebie same, bo Sara do końca życia była samotna, a Angelina późno wyszła za mąż, zresztą też za abolicjonistę i czynnego działacza. To postacie słodko-gorzkie, które Sue Monk Kidd przyoblekła w powieściowe szaty, nadała im trochę cech, których pewnie nie miały, a niektóre pominęła. Dla równowagi powołała do życia Szelmę, a raczej obdarzyła ją twarzą, głosem i własną opowieścią. W historycznych źródłach można znaleźć niewolnicę Sary Grimkę, którą dziewczyna nauczyła czytać – obydwie zostały za to srogo ukarane. Czy biała dziewczyna przeżyła karę, a czarna nie?
Jest wiele rzeczy, które nie mieści mi się w łowie – rasizm, gwałty, okrucieństwo wobec dzieci, znęcanie się nad zwierzętami. Między tym, co z za małej głowy wypada jest niewolnictwo. Uchodzi za jedną z najstarszych formacji społecznych - od czasów starożytnych do tych, które niedaleko za naszymi plecami, trzymało głowę wysoko. Niewolnicy nie oglądali nieba – ich głowy musiały być zawsze opuszczone, by nie wzlecieć zbyt wysoko i przypadkiem nie zerwać łańcuchów.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

środa, 23 lipca 2014

W KAŻDEJ SZAFIE/W KAŻDEJ KOBIECIE

KAREN KARBO
„KSIĘGA STYLU COCO CHANEL. JAK STAĆ SIĘ ELEGANCKĄ KOBIETĄ Z KLASĄ”
(TŁ. JOANNA DZIUBIŃSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

Nigdy nie miałam romansu z modą. Zawsze lubiłam szerokie swetry, w których mogłam ukryć się ja i pół miasta razem ze mną, przytulne, rozciągnięte koszulki, ulubione dżinsy, które wkładałam zaraz po wyjęciu z pralki, czasem jeszcze lekko wilgotne – żadne inne nie leżały tak dobrze... W swoim życiu przeszłam fazę czarną i fazę zieloną – kiedy farbowałam wszystkie ciuchy (co do jednego) w wielkim garze. Kiedy dorosłam, w mojej szafie pojawiło się kilka bardziej obcisłych ubrań, nawet jakaś marynarka, buty na obcasie. I choć nadal najlepiej czuję się w szarawarach i zwykłej koszulce na ramiączkach, to moja szafa przypomina choć trochę szafę kobiety. Przede wszystkim za sprawą małej czarnej...
Od Coco Chanel kobiety dostały w prezencie, oprócz słynnej sukienki w kolorze węgla, sukienki z obniżoną talią, kieszenie, sportowe ubrania czyli wielką wygodę, ale też Channel No.5, sztuczną biżuterię i inne dodatki. Zaczynała od kapeluszy – w czasach, gdy przesłaniały kobietom cały świat i widok spod ich ronda, ona odsłoniła kobietom oczy, zdjęła z ich głów ciężar i podarowała malutkie, zgrabniutkie kapelusiki. Podczas gdy kobiety dopiero zdejmowały gorsety i szukały jakiegoś zamiennika, ona pozwoliła im zakładać spodnie, bryczesy i rozpinane swetry. Żeby im było wygodnie. Nie pozwalała ubierać się bez stylu i smaku, ale nawet w stylu i smaku szukała wygody.
Zaczynała od nizin społecznych, a wylądowała na samym szczycie – z mnóstwem pieniędzy i nieprzemijającą sławą, która goni ją nawet zza grobu. Karen Kabro analizuje fenomen Coco. Jej książka nie jest typową biografią – owszem, pisze, że „Coco urodziła się..., zmarła..., pomiędzy kochała..., pomiędzy szyła..”. Pisze o jej mężczyznach, o pieniądzach, o sławie i o rozrastającym się imperium, pisze o brylantach i koniach czystej krwi, o rezydencjach i pałacach i o przytułku, z którego Coco wyszła. Ale pisze to wszystko, badając wpływ Coco na kobiety, to, jak jej postać doprowadziła do tego, że kobieta może założyć dresy, a mimo to wyglądać dobrze, jak to się dzieje, że wciąż chcemy pachnieć „piątką” i czy to w ogóle możliwe, żeby Coco nigdy nie było.
To też trochę poradnik – jak rozpoznać w sobie Coco Chanel – bo jest w każdej kobiecie, czasem tylko ukryta i trzeba by było ze swoją wewnętrzną Chanel trochę pogadać, żeby przestała się wstydzić i wyszła na światło dzienne.
Chanel zaczynała w czasach, gdy „modne kobiety spędzały większość czasu, namiętnie zmieniając suknie. Istniały stroje odpowiednie na różne okazje: śniadanie, spacer w parku, wyjście do krawcowej, herbatę, składanie wizyt (...)” [s.25] W dzisiejszych czasach, większość kobiet w ciągu dnia przebiera się dwa razy – raz rano, z piżamy w strój wyjściowy, raz wieczorem, ze stroju wyjściowego w piżamę. Owszem, w każdej niemal szafie wisi mała czarna, ale czeka na jakieś imieniny, rocznicę ślubu czy wieczorne wyjście z koleżankami. Coco pewnie nie mogłaby żyć w takich czasach. Albo musiałaby je zrewolucjonizować.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

poniedziałek, 14 lipca 2014

CIEŻKO-PISANIE

ANNA GAVALDA
„BILLIE”
(TŁ. PAWEŁ ŁAPIŃSKI)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014
Billie ma męskie imię. A to dlatego, że jej matka kochała Michaela Jacksona. Nie wiadomo, czy po niej były inne dzieci, nazwane na cześć przebojów króla popu, czy nie – mama Billie zostawiła ją i jej ojca w przyczepie na osiedlu Morilles. To nie cygańskie miasteczko i nie wioska, po prostu dzielnica, z której wszędzie jest daleko. Macocha Billie nie lubiła jej imienia. Lubiła za to jej ojca. Dlatego zamieszkali razem. Billie miała przyjaciół, naprawdę. Ale tylko latem. Późna jesień i zima to zanik kontaktów międzyludzkich, bo wtedy Billie nie pachnie najlepiej. Ciężko jest dbać o higienę i czyste skarpetki zimą w przyczepie. I nie, Billie nie była molestowana, ale i tak wymazała z pamięci całą swoją przeszłość. Nie była bita, była poszturchiwana, a jej rodzina dużo bardziej cieszyła się z tego, że ma chłopaka, niż gdyby dostawała dobre stopnie.
Franck zaś ma bogaty dom, bogatych rodziców, kochaną babcię z wielkim domem i dobrymi obiadami, mnóstwo książek i żółty szalik, w którym wygląda jak Mały Książę. I trochę dziewczęcy chód, który sugeruje, że jest gejem i zawsze ściąga na niego kłopoty. Lubi się uczyć i tak samo, jak Billie, nie do końca pasuje do całej reszty.
Mało brakowało, a by się minęli, choć chodzili do jednej szkoły. Mało brakowało, a kojarzyliby siebie nawzajem tylko z widzenia. Mało brakowało, a rozminęliby się i życie każdego z nich nic a nic by się nie zmieniło. Ale nauczycielka francuskiego pewnego dnia weszła do klasy trzymając w dłoniach trzy rattanowe koszyki. W każdym z nich pozaginane karteczki. Na jednych sceny do zagrania – fragmenty „Nie igra się z miłością” Musseta, na drugich imiona dziewcząt, a pomiędzy nimi to zdradzieckie, męskie „Billie”, na trzecich imiona chłopięce, w których tonął „Franck”. Jedno losowanie, czyjąś niecierpliwa dłoń i „Billie” ma zagrać fragment sztuki z „Franck”. Dziewczyna w jednej chwili przekreśla w wyobraźni ich szansę na zaliczenie przedmiotu. Chłopak zaś w swojej własnej wyobraźni już widzi ich kostiumy. Mają całe ferie, żeby się przygotować. I jedne ferie zmieniają życie ich obojga – prócz tego, że nie igra się z miłością, dowiadują się, że mogą być w czymś świetni, że mogą być dobrymi przyjaciółmi, że najlepiej uczyć się tekstu na pamięć siedząc w krypcie na cmentarzu i że najlepsze stroje można uszyć ze starego worka.
Do napisania o „Billie” zabierałam się, lekko licząc, z piętnaście razy. Pisałam i wymazywałam całe linijki, bo to, co mówiłam nie miało sensu.
Ciężko pisać o tej książce bo jest specyficzna, bo jest pisana z perspektywy wiecznie zbuntowanej nastolatki, która pragnie, żeby ktoś ją przytulił i od lat jest zakochana w przyjacielu geju, a swoim ciałem kupczy ze światem, bo ten gej go nie chce. Ciężko, bo nic nie dzieje się po kolei – dzieje się tak, jak opowiada nam to Billie, chaotycznie, czasem nie do końca, czasem z miejscem na kilkanaście przekleństw, czasem z dygresjami. Jest ciężko, bo to nie jest typowa historia miłosna, to nie romans, w którym wszystko wiadomo od razu, że ona chce, a on nie, a i tak na końcu zechce. To historia dojrzewania do samoakceptacji, do odrzucania miłości po to, by do nas wróciła piękniejsza, do stawiania siebie na pierwszym miejscu, do uspokajania rozedrganych rąk, do wiary we własną wartość. Owszem, to jest książka o miłości i nawet o wielkiej miłości i nawet o takiej, która może góry przenosić, ale to książka o tym, jak tę miłość zaakceptować i odłożyć na półkę, jak pogodzić się z tym, że czasem zrobiła już dla nas wszystko co może i trzeba stanąć na własnych nogach, by po prostu iść dalej. To książka o miłościo-przyjaźni, w której ważniejsze od pocałunków, są objęcia. O tym, że z miłością się nie igra, bo przez własną głupotę można założyć za krótką spódniczkę, niestosowaną do okazji albo wylądować w rowie, z którego nie ma jak wyjść, z nieprzytomnym przyjacielem, który nie porusza się o własnych siłach i z gwiazdą, która niby świeci dla nas, ale tej nocy wygląda, jakby kpiła.
W sumie zamiast pisać specyficzna, napiszę tylko Gavalda – i wszystko jasne... Jak gwiazda.
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictw Literackiego]

środa, 9 lipca 2014

ŚCIANA W ŚCIANĘ

JANUSZ L. WIŚNIEWSKI
„GRAND”
WIELKA LITERA, WARSZAWA 2014

Zaczyna się od mokrego piasku w zaciśniętych pięściach. I od deszczu, który zmoczył plażę. I od rozmazanego makijażu, oczu ginących w powodzi rozpływającego się tuszu do rzęs – ale to nie od mżawki – to od łez. Znana warszawska dziennikarka budzi się o 5 rano na plaży przed sopockim Grand Hotelem. Mokną jej stopy, ale uda już nie. Budzi się niedowierzaniem. A nad sobą widzi wielki parasol, trzymany dłonią bezdomnego mężczyzny. Nie odrzuca jego pomocy, nie wzdraga się przed brudem za paznokciami i przed podartymi butami. Dziękuje i za tę brudną rękę chwyta, żeby wyczytać z niej historię życia. Sama też ma historię pokręconą, powyginaną – w letni dzień nad brzegiem morza daje się zderzyć tym dwóm opowieściom w cieniu sopockiego Grandu – jedno opowiada o miłości i drugie też, tylko każde na swój sposób i o sobie. Ona o jakimś mężczyźnie, który doprowadza ją do miłosnego szaleństwa, ale to przez niego leży o 5 nad ranem na sopockiej plaży z rozmazanym makijażem – a przecież to mogło być jak klęska, gdyby ktoś ukradkiem zrobił zdjęcie jej rozsypanych na piasku włosów i śliny cieknącej z ust. On o polskim dziadku i jego miłości do pewnej niemieckiej „damy”, która zatrzymała się w hotelu dawno temu – tyle, że nad tą miłością wisi znak SS, czuć swąd zdrady przekonań, słychać płacz pozostawionej w domu żony. I jeszcze o tym, dlaczego człowiek staje się bezdomny – ki czort dom mu połyka, a jego wypluwa na ulicę, w błoto, w brud, w szyjkę butelki z tanim winem. Idą razem, do hotelu, Justyna będzie zmieniać świat...
Na korytarzu spotyka przystojnego mężczyznę, który kłuje w oczy koloratką pod szyją. Nie przeszkadza mu to przełknąć śliny na widok jej zgrabnych nóg... A może ta koloratka to tylko jakiś kostium? I dlaczego potem płacze, patrząc w oczy jakiejś starej kobiety, która już odjeżdża przywołaną taksówką?
Po tym dniu, kipiącym od wrażeń, obcokrajowiec z koloratką pod szyją, spotyka w swoim pokoju piękną sprzątaczkę o ciemnych włosach, która wieczorem miała wpięty w nie czerwony kwiat. Teraz ma podpuchnięte oczy – nie rozmawiają.
A w Lubow, sprzątaczce z Syberii, jest tyle łez, że z trudem je przełyka. I właściwie wdzięczna byłaby temu księdzu z twardym akcentem, że nie mówi do niej ani słowa, tyle, że zatracona w bólu niespełnionej miłości, nie zauważa nic dookoła. Myśli tylko o przyjaciołach z Syberii, że ostrzegali przed wyjazdem, choć pewnie co innego mieli na myśli.
Sprząta też w pokoju, w którym naprzeciw siebie siedzą dwie kobiety – każda z jakimś pożarem w sercu, tak bardzo nieufne wobec siebie nawzajem, że iskrzy, a jeden mężczyzna, którego wyobrażenie stoi pomiędzy nimi, jak tchórz przemknął i uciekł w nocną plażę, w nocny Sopot, w cień hotelu Grand, który podobno kładzie się niepostrzeżenie na każdej, nawet największej miłości...
W hotelowych pokojach spotykają się – ściana w ścianę – ludzie – jedni mają pod szyją koloratkę, inni zdradę małżeńską za paznokciami i jakieś zbrodnie przeciwko miłości, z których przez te ściany nieświadomie się spowiadają. Jedni cierpią, inni zadają ból – numer w numer się spotykają, śpią obok siebie, choć przedzieleni ścianą. I czasem mogą się nawet nie zobaczyć, bo jedno wstaje o 9 na śniadanie, inne już o 7 ma za sobą czarną kawę i tosty.
Ta powieść jest w pewnym sensie jak hotel, a w pewnym jak mały, przytulny pensjonat, który prowadzi starsze małżeństwo.
Jest utkana z różnych historii, poplątanych ze sobą, jakby mieszkały drzwi w drzwi, albo oddalonych od siebie, jak dwa odległe piętra. Ale hotel zawsze jakoś łączy losy – choćby dlatego, że idąc do wyjścia, wszyscy chwytają się tej samej poręczy, zostawiając odciski palców – tutaj łączy gmach Grandu, jego niechlubna momentami historia, sława, która bierze się z tego, kogo gościł w swoich progach, luksus i ubóstwo w jednym budynku...
Ale „Grand” to też ten przytulny, domowy pensjonacik, taki, do którego po urlopie pisze się list z podziękowaniami i informacją, co słychać, gdzie wraca się co roku. Bo hotele są jak książki bez ostatnich stron, a na szczęście Wiśniewski był łaskawy dla czytelnika. Streścił, jak na kolorowej pocztówce, dalsze losy każdego z bohaterów.
Pierwszą książką Wiśniewskiego, która naprawdę mnie zachwyciła nie była wcale sensacyjnie przyjęta (zupełnie nie rozumiem dlaczego) „Samotność w sieci”. Na mnie wrażenie zrobiło „Bikini” - napisane z rozmachem, starające się zerkać na historię nowożytną spod przymrużonych rzęs, z uwagą, z pasją, ale ukrywając swoje zamiary, tylko śledząc, nie dając poznać po sobie tej dogłębnej analizy. Podobne odczucia miałam wobec tej powieści. Wiśniewski jest z wykształcenia fizykiem, informatykiem, chemikiem i na wzór ścisło-umysłowych teorii pisze swoje książki – to puzzle, wiele małych kawałeczków, na których jest tylko cząstka danych – dopiero na samym końcu tworzy się prawdziwy sens, jakieś twierdzenie czy wybuch w przezroczystej menzurce. Dopiero na końcu widać, o co tak naprawdę chodziło, że cała prawda nie tkwi w jednych zapłakanych oczach, w jednej koloratce pod szyją, czy w jednym pokoju hotelowym, że trzeba cofnąć się parę kroków, spojrzeć na wszystkie skrzydła hotelu naraz i dopiero wtedy można zobaczyć wzór na fasadzie budynku – sedno...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera]

wtorek, 17 czerwca 2014

ODPOWIEDŹ NA PYTANIE CZYLI KIM JEST RODNEY CULLACK

PRZEMEK ANGERMAN
TOŻSAMOŚĆ RODNEYA CULLACKA”
UROBOROS, WARSZAWA 2014
GRUPA WYDAWNICZA FOKSAL

Zazwyczaj nie czytuję SF. Wolę stąpać „po tym łez padole” i żeby moje stopy miały cały czas styczność z ziemią i ograniczone grawitacją nie mogły wisieć nad światem. Nie lubię latać w kosmos i patrzeć na gwiazdy ze zbyt bliskiej odległości. Nie lubię obcych form życia – nie potrafię się z nimi dogadać. Ale od czasu do czasu sięgam po taką literaturę, bo podziwiam w niej to, jak ludzka wyobraźnia może się plenić, jak zapełniać całe światy, jak rozrastać się i stwarzać nowe wymiary. Czasem wszystko wymyślać od podstaw – od nowych szkieletów, po nowe głowy, mózgi w nich ukryte, po maszyny, którymi trzeba latać, po skomplikowane systemy kastowe i po język, który trochę przypomina nasz, tak, byśmy byli w stanie zrozumieć bohaterów, ale jest na tyle odmienny, że nie umiemy uznać go za ojczysty. Autorzy SF sięgają dłonią do rzeczywistości, biorą z niej jakieś okruchy, jakieś krople i na nich hodują nowe światy. Po co? Czasem tylko dla rozrywki, dla oderwania myśli od ziemi, dla czystej radości wymyślania i kreowania – nie każdy przecież może być bogiem i dawać życie. Ale czasem po to, by walić prawdę prosto w oczy, by ogłuszać prawdą, ale pozostawiać przy życiu.
Dlatego akcja „Tożsamości Rodneya Cullaca” toczy się gdzieś w przyszłości, w takiej, która niby jest tuż tuż, ale której nie możemy jeszcze dosięgnąć. Dzieje się na ziemi – niby w tym samym miejscu, ale to nie jest już ta ziemia, na której jednym z najważniejszych praw jest prawo grawitacji.
Tysiąc razy ważniejsze jest prawo Matki – to Matka rządzi, u swojego boku ma Imperatora, a pod sobą rzeszę poddanych – cały świat jest u jej stóp. Jest władczynią doskonałą – najlepszych przytula do piersi, najgorszych odrzuca i zabiera im swoją miłość. Jest świetnym psychologiem i wie, kto nadaje się na jej agenta, a kto ma w głowie tylko rewolucję.
Richard Zonga jest agentem ósmej kategorii – prócz niego tylko dwóch innych może się pochwalić takim wynikiem. Owszem, są jeszcze mocniejsi, ale jest ich bardzo niewielu. Można więc powiedzieć, że Richard jest na szczycie – to szczyt sławy szczyt niebezpieczeństwa, szczyt kariery – poświęca całe życie, by dobrze służyć Matce – nie raz przyszło mu zabijać małą dziewczynkę, nie dwa zbierał mózg kolegi z nogawek własnych spodni, nie trzy ocierał się o nieistnienie. Odreagowuje wydając pieniądze – na alkohol, na narkotyki, na dziwki. Nie ma nikogo, kto w ciemną, bezksiężycową noc zauważyłby jego strach i niepewność, kto przywołałby go z powrotem z wielkiej pustyni, na której goni go pewien mężczyzna z wielkim czarnym wilkiem, nie ma nikogo, kto posłuchałby, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, że być może Matka nie jest ideałem...?
Pewnego dnia agent Rodney Cullack prosi go o spotkanie – to ważne. Richard idzie niechętnie. Jednak już po pierwszych słowach Cullacka wie, że oto zmienia się jego życie. A Rodney przynosi rewelację – nie jesteśmy tym, kim jesteśmy, całe nasze życie jest spreparowane, wszczepiono nam w głowę świat, zaprogramowano. Rodney z całą stanowczością i przekonaniem twierdzi, że to Richard musi poznać całą prawdę i pokazać ją światu.
I tak oto, z dnia na dzień Richard staje się ściganym w całym wszechświecie byłym agentem. Musi uciekać przed mackami Matki i musi dogonić umykającą mu prawdę. I najgorzej, że tkwi w tym sam, bo Rodney Cullack zaraz po ich rozmowie ginie...
Szybkie auta (samoloty), szybki seks, szybkie kobiety, szybkie pięści, szybkie ciosy, szybkie ucieczki, szybkie wizje po naprędce wciąganych kreskach narkotyków. Wszystko w tej książce dzieje się bez przerwy – jak zabawka, która po prostu musi jechać, póki nie wyczerpią się baterie – dalej i dalej, choć nie wiadomo, gdzie jest cel i czy cel tak naprawdę istnieje. Ale w samym środku tej szybkiej książki, pod stosem broni, kilogramami dragów i zbyt krótką spódnicą ulicznej dziwki, jest głęboko filozoficzna opowieść o tym, czym jesteśmy, czym jest świat, czym jest nasza pamięć, świadomość, czym są wspomnienia, czym jest wolność i czy coś takiego jeszcze istnieje w dzisiejszym świecie. Zaskoczyło mnie ile mądrości w sobie niesie, że Matka to metafora, że agent to metafora, że to książka o nas samych i świecie, który nazywamy naszym własnym.
Zaskoczyła mnie nie tyle fabuła (choć przyznaję, że świat wykreowany w powieści Angerman narysował z rozmachem, grubymi i zdecydowanymi, przemyślanymi pociągnięciami pióra), ile ta podskórna, podkartkowa warstwa – okazuje się, że już wiadomo, kim jest Rodney Cullack – to Angerman we własnej osobie. Czy to ty jesteś Richardem?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Uroboros, należącego do Grupy wydawniczej FOKSAL]


poniedziałek, 16 czerwca 2014

PŁONIE OGNISKO I… LODOWATO

"THORGAL: ZDRADZONA CZARODZIEJKA, WYSPA WŚRÓD LODÓW" SŁUCHOWISKO NA PODSTAWIE DWÓCH PIERWSZYCH TOMÓW SERII KOMIKSÓW

Gdy traci się jeden ze zmysłów inne się wyostrzają. Gdy traci się wzrok, ślepiec zamienia się w słuch. Coś podobnego przeżyłam, gdy do moich uszu doleciał świst wiatru i odgłos kroków na śniegu, przelewanie lodowatej wody i świst lecącej strzały… Coś podobnego przeżyłam, gdy w moje ucho zaczął się sączyć komiks… Thorgal…
To wszystko brzmi dość zagadkowo, bo w istocie, ociera się trochę o magię… Magicy ze studia Sound Tropez, postanowili dokonać pewnej sztuczki, a właściwie sztuki – postanowili przenieść w świat dźwięku komiks*…
Karkołomne i to się nie uda… - to jedyne słowa, które przyszły mi do głowy. Zwłaszcza, że chodzi o Thorgala, kultowego bohatera, który wielu osobom rozświetlał mroki PRL i dawał chwilę wytchnienia od szarej rzeczywistości.
A jednak – powstało coś niesamowitego, coś, co wywołuje ciarki na plecach, coś czego po prostu chce się słuchać. Dawnymi czasy, gdy nie było telewizji, ludzie po prostu opowiadali sobie historie – z takiego opowiadania zrodziła się idea słuchowisk – już nie przy ognisku, a przy radioodbiorniku można było zasiąść całą rodziną, zamknąć oczy i słuchać. Słuchowiska dawały większe pole wyobraźni, niż telewizja (nie wspominając wynalazków pod tytułem 3 d i więcej) – trzeba było się skupić, skoncentrować, słuchać, a do tego myśleć, stwarzać w głowie postaci, to jaki mają kolor włosów i w co są ubrani, widzieć to wszystko nie widząc… Oczywiście, że Thorgal ze słuchowiska, ma znajome rysy twarzy, że wiadomo jak wygląda Aaricia, bo przecież Rosiński narysował ich perfekcyjnie. Ale tu nie o to chodzi – tu chodzi o kunszt, mistrzostwo, o powrót do korzeni, przekraczanie granic i dokonywanie niemożliwego.
Mimo że znam komiks, dałam się wciągnąć w fabułę, mimo że mój Mąż sypie cytatami z „Thorgala”, że na drzwiach wejściowych mamy powieszoną tapetę z „Miasta zaginionego Boga”, nie przeszkadzało mi to rozkoszować się słuchaniem.
Przepadłam, nie było mnie tu – byłam w odległej zimnej krainie Wikingów, patrzyłam na dziwną scenę - spętany młody mężczyzna został wyrzucony z drakaru do morza, na pewną śmierć – to dlatego, że ważył się zakochać w córce króla Wikingów, Gandalfa Szalonego. A może dlatego, że Aaricia odwzajemniła to uczucie. Sam król chce dokonać egzekucji – musi widzieć, jak Thogral, trzęsący się z zimna, klęczy przed nim na kolanach – mówi o nim bękarcie, bo w istocie, Thorgal, choć długi czas mieszkał z Wikingami, nie należy do Wikingów. Zwą go Aegirsonem, na cześć Boga burzy Thora i olbrzyma uosabiającego gniew oceanu Aegira. Wiadomo tylko, że teraz umrze w lodowatych morskich falach, a jego ostatni oddech splecie się z szyderczym śmiechem Gandalfa Szalonego, który wciąż słychać gdzieś z oddali. Gdy sól morska wgryza się w thorgalowe rany i nie ma już nadziei na cud, cud się zdarza – pomaga mu piękna, rudowłosa kobieta z jednym okiem i wielkim wilkiem u boku. Uratuję cię, ale musisz oddać mi rok swego życia – proponuje. Thorgal nie ma wyboru…
I skąd to wszystko? Z tych paru dymków, wydobywających się z ust Thorgala? Z rysunków, w płaskim komiksie? Jak opowiedzieć zimno, piekący ból w ranie, żółte ślepia wilka, śmierć? Jak z komiksu zrobić słuchowisko?
Na pewno potrzeba kogoś, kto zaadaptuje papier na dźwięk – tym kimś okazał się Grzegorz Brudnik. Potem trzeba obdarować głosem bohaterów. Świetny Thorgal w wykonaniu Jacka Rozenka, genialny Arkadiusz Jakubik jako Gandalf Szalony, przekonująca Sonia Bohosiewicz w roli Slivii i najsłabsza Maria Niklińska jako Aaricia. To dla mnie jedyny zgrzyt w tym przedsięwzięciu. Czytając komiks widziałam piękną, ale silną, mocną, dumną kobietę, która ma godność i majestat wtłoczone w żyły, ale zakochaną najsilniejsza miłością, dla której jest gotowa poświęcić swój tytuł i wygodne życie. Niklińska wykreowała moim zdaniem słabą, głupiutką kobietkę, która nie do końca wie, co się dzieje wokół niej, którą można manipulować i która nieustannie popada w tarapaty. Ale Aaricii w pierwszym słuchowisku jest mało – tuż przed własnym ślubem ma prawo być rozmarzona i eteryczna, a mam nadzieję, że do następnych części zhardzieje, zmężnieje, że pokaże tę wewnętrzną siłę i moc, jaka w niej drzemie. Jest jeszcze narrator – Mirosław Czyżykiewicz, pieśniarz, gitarzysta, poeta. To nie zawodowy aktor, czy lektor, więc wybór akurat jego był ryzykiem. Sprawdził się, jego miękki, ale zdecydowany głos, melodyjność i pazur w jego gardle ukryte.
Gdy ma się już bohaterów, gdy ma się przewodnika, potrzeba jeszcze urealnić, urzeczywistnić, unaocznić, choć do słuchania nie używa się oczu. Pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać nad rolą dźwiękowców, nad tym, że aby uzyskać odgłos uderzenia, nie biją się przecież dwaj koledzy (tylko ktoś uderza w kapustę czy melona), żeby usłyszeć łamaną kość, nikt nie poświęca swojej ręki (tylko łamie wpół seler naciowy), a żeby usłyszeć maszerowanie przez fale – no wtedy już wchodzi się do wody, na przykład w woderach, do Jeziorka Czerniakowskiego, przy temperaturze -7.
Jest jeszcze muzyka – zjawiskowa! Odpowiedzialni są za nią muzycy z zespołu Wardruna oraz Audio Network.
Jestem rozdarta – z jednej strony chciałabym milczeć na temat tego słuchowiska, bo boję się, że słowami wszystko zepsuję; z drugiej chciałabym o nim krzyczeć, żeby usłyszało jak najwięcej osób – nastrojowe, świetnie zagrane, dopracowane w najmniejszych szczegółach – wystarczy wyobrazić sobie ognisko, przy którym ktoś opowiada nam piękną baśń, zamknąć oczy i słuchać…
OBSADA: JACEK ROZENEK (THORGAL), MARIA NIKLIŃSKA (AARICIA), SONIA BOHOSIEWICZ (SLIVIA), ARKADIUSZ JAKUBIK (GANDALF SZALONY), KRZYSZTOF BANASZYK (BJOERN), AGNIESZKA WIĘDŁOCHA (SOLVEIG), MARCIN RUMIŃSKI (JORUND BYK)
NARRATOR: MIROSŁAW CZYŻYKIEWICZ
KONCEPCJA I PRODUKCJA: SOUND TROPEZ
REŻYSERIA: MARCIN KARDACH
ADAPTACJA KOMIKSU I DIALOGI POLSKIE: GRZEGORZ BRUDNIK
UDŹWIĘKOWIENIE: MARCIN GONTARZ, MARTYNA GROMOTKA, MARCIN KARDACH, RAMEZ NAYYAR, RADOSŁAW OCHNIO
MUZYKA: WARDRUNA ORAZ AUDIO NETWORK
MIKS: KRZYSZTOF PODSIADŁO
[Dziękuję Sound Tropez za możliwość wysłuchania Thorgala]
*Thorgal nie jest pierwszym przedsięwzięciem tego typu, którego się podjęli – wcześniej ze-słuchowiskowali już inny komiks „Żywe trupy”

środa, 11 czerwca 2014

SZEPNĘ TYLKO KILKA SŁÓW

JENNIFER CLEMENT
„PRAWDZIWA HISTORIA OPARTA NA KŁAMSTWACH”
(TŁ.KAROLINA ZAREMBA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW 2014
Dawno, dawno temu, kiedy pokój dziecięcy w Naszym domu był jeszcze warsztato-siłownio-graciarnią, rozmawiałam ze znajomą na temat odbioru literatury przez czytelnika. Mówiła wtedy o rzeczach, których kompletnie nie rozumiałam, bo coś o tym, że nie może czytać o krzywdzonych dzieciach, bo w jej gardle rośnie gula nie do przełknięcia, coś o tym, że gdy sobie to wyobraża ma ochotę biec do pokoju córki i mocno ja obejmować, chroniąc przed całym światem, coś o tym, że jej wyobraźnia zbyt mocno w takich razach pracuje.
Teraz ja też inaczej czytam książki.
Czuję pewnie to samo, o czym mówiła wtedy. Ten lęk przed tym, że literatura wyjdzie spomiędzy okładki i zaatakuje mój największy skarb.
Z takim wewnętrznym rozedrganiem czytałam „Prawdziwą historię opartą na kłamstwach”. Niby powinnam się cieszyć – bo dziecko Indianki, która oddawała się tak wielu mężczyznom, że pewnie nie wiedziała do końca, z czyjego nasienia pochodzą jej dzieci, Indianki, która trudniła się zbieraniem witek na miotły i zabierała zawsze do pomocy swoje dzieci, które wciąż miały tymi witkami podrapane ręce i plecy, to dziecko zostało wysłane do klasztoru. Nauczyło się myć naczynia, sprzątać, prać, usługiwać do stołu, czytać i pisać, kilka psalmów na pamięć i jednej ważnej prawdy – nigdy nie mów „nie”, bo to nieprzystojne słowa i nigdy nie wyrażaj własnych uczuć – to, co masz w sobie, powinno tam pozostać. Pewnego dnia do klasztoru przyjeżdża piękna, eteryczna pani O’Connor, żeby wziąć Leonorę do siebie na służbę. Pani O’Connor pięknie pachnie i Leonora spogląda na nią z zachwytem. Wsiada do jej auta, w drodze słyszy kilka przykazań – porzuć wierzenia swoich przodków na rzecz posłuszeństwa mnie i mojej rodzinie, myj ręce przynajmniej pięć razy dziennie i raz w tygodniu badaj się u doktora, czy nie przenosisz jakiejś choroby – matka musi przecież dbać o własnych synów. Pani O’Connor dodaje, że właśnie takiej dziewczyny chciała dla swoich chłopców – pięknej, żeby na piękno mogli patrzeć, miast na brzydotę.
I właściwie przecież to awans i z miotłowego dziecka Leonora staje się pomocą domową w dobrym domu, ma własne łóżko, ma pod opieką dwóch niekłopotliwych chłopców, ma dach nad głową i nie ma już podrapanych rąk. Wszystko jest poukładane, sielankowe i „tak, proszę pani” płynie z ust Leonory nieprzerwanie. Odeszła bardzo daleko od swojej wioski – fizycznie i mentalnie.
Ale w powietrzu wisi coś…niepokój…
Pomiędzy historią Leonory, jak witki wplecione w wianek, snuje się opowieść małej dziewczynki, Aury, córki O’Connorów, która ma ciemną skórę, bracia przezywają ją Muchą i która lubi przesiadywać w kuchni ze służącymi, lubi niewyczerpywalne gadanie kucharki, lubi to, że Josefa, sprzątaczka, mówi zawsze tylko jedno słowo, pozornie oderwane od sytuacji, a zawsze tak świetnie ją puentujące i uwielbia, gdy Leonora czesze jej włosy szczotką zrobioną z siedmiu patyków, gdy opowiada jej o znaczeniu snów, gdy przekupuje jej braci, by porzucili przezwisko Mucha i gdy śpiewa jej piosenki, które zna każde indiańskie dziecko…
Ta historia jest oparta na kłamstwach – kłamią wszyscy, czasem wbrew sobie, bo nie mają innego wyjścia, a czasem z premedytacją. Z tych kłamstwa utkana jest prawdziwa historia, prawdziwa do bólu, do krwi, do niewiarygodności.
Tych kłamstw nie widać od razu – są tam, przyczajone i ostre, ranią palce, które przewracają kartki, ale dopiero na samym końcu płynie krew. To historia o silnym związku dwóch odmiennych kobiet, o tym, jak ich los został spleciony poza ich wolą i świadomością i o tym, że nie mogły rozsupłać tych więzów, mimo że nie brakowało im determinacji. Historia o tym, jak w swojej głowie można nieustannie słyszeć szept drugiej osoby. To historia o tym, co najgorszego można zrobić człowiekowi. To książka o „człowiek człowiekowi wilkiem” i o „ludzie ludziom zgotowali ten los”. To książka o tym, że świat może już się zawalić, a my możemy tego nie zauważyć, zaślepieni iluzją świata…
Wstrząsnęła mną ta książka i nie mogę zdradzić dlaczego. Każdy szept na ten temat, byłby ingerencją w intymny związek czytelnika z tekstem, byłby przedwczesnym zdradzaniem tajemnic, byłby naruszeniem jej delikatnej tkanki. Powiem tylko, że nie umiałam wypuścić z objęć mojego dziecka, że mimo upału, miałam ochotę zamknąć wszystkie drzwi i okna i nie wpuszczać do nas świata, że drżałam pokryta słowami tej książki jak lodowatym okładem. A to wszystko w niemym zachwycie dla Clement, że utkała opowieść o śmierci, winie, karze, lęku, zazdrości i innych brudnych i brzydkich uczuciach, z tak pięknych słów…

[Za książkę chciałabym serdecznie podziękować Bożenie z Małej Kurki – Bożeno, Ty wiesz, że jest niesamowita, ale powiem to ja: Jest niesamowita!]