wtorek, 16 kwietnia 2013

PSY KĄSAJĄCE PO KOSTKACH


JOANNA FABICKA
„SECOND HAND”
WAB, WARSZAWA 2013

W Podlewie stoi pensjonat Second Hand. Jego nazwa wyrysowana lampkami choinkowymi, zazwyczaj się nie świeci, bo w pensjonacie mieszka Femi. Femi oprócz dziwnego imienia, ma trzynaście lat, ale brak jej rodziców. Wychowują ją dwie ciotki i trochę wychowuje ją Marlena. Właściwie nie wiadomo, jakim pokrewieństwem są powiązane ich losy, bo ani Marlena, ani ciotka Cecylia, niegdysiejsza gwiazda podlewskich i okolicznych estrad, ani ciotka Edyta, karzełek, o krótkich nogach, wpadająca od czasu do czasu w ciągi alkoholowe, nigdy nie zdradziły Femi tajemnicy jej matki. „Po co ci to wiedzieć?” - pytają i próbują zakołysać jej tęsknotę. A Femi w środku ma tak dużo napięcia, że robi się zwarcie i padają żarówki i prąd się odwraca, zawstydzony swą zbyt małą mocą. Femi ma przyjaciółkę Jovankę, której ojciec pije. Zresztą w Podlewie piją prawie wszyscy. „Tu nawet mleko matki i kupa niemowlaka walą gorzałą, ale co zrobić?” [s.10] I ksiądz nie może sobie poradzić z wiernymi-niewiernymi, którzy czasem nawet w kościele... W Podlewie mieszka jeszcze cała gromada poharatanych przez życie – Bodzio, zakochany w Marlence i bogu Jah, Niuniek, który kiedyś był ratownikiem na basenie, a teraz ma działkę, na której wszystko rośnie w oszałamiającym tempie. I jest też Róża, porzucana kolejno przez dwunastu kochanków, z których nie kochała żadnego, a z którymi wszystkimi się kochała.
To mikroświat wszystkich polskich przywar, uprzedzeń, żalów, pretensji i strachów. Tu nie ma miłości, tu jest tylko obowiązek. „Wiadomo: nieopierzeni małżonkowie mają swoje prawa i muszą się wpierw wyszumieć, wykochać, by później w spokoju krwi sobie, jak tradycja każe, napsuć. [s.83] Nie ma wiary, jest tylko odliczanie pieniędzy dla księdza, chodzącego po kolędzie. Nie ma nadziei, wszyscy dawno zapomnieli, jak się stąd wyjeżdża i nie wraca.
Ten second hand to nie tylko pensjonat, gdzie kilkoro stałych gości prowadzi drugie życie – gdzie czasem na tydzień przyjeżdża kobieta, co wypłakuje cały rok swojego żalu, albo mężczyzna z garbem, który nie może się zakochać. To także los kobiet, który nawet o tym nie wiedząc, grają w końcu rolę swojego życia – występują w książce. „Wszystkie kobiety z jej rodziny od pokoleń tkwiły w dusznym, wiecznie wtórnym obiegu. To było życie zawsze drugiej świeżości, drugiego sortu, które jak przymusowe, niechciane dziedzictwo przechodziło z matki na córkę, z babki na wnuczkę, z siostry na siostrę.” [s.197]
Ta książka jest sklecona z oswojonych słów, ze słów psich, wiernych. Ale ten pies to wielki brytan rasy pitbul, który do Fabickiej się łasi i waruje u jej stóp, a czytelników kąsa – dobiera się do szyi, wgryza w tchawicę i powoli, literka po literce, zabiera dech, aż czytelnik zaczyna się dusić i błaga o litość. Bo nie da się tej książki tak po prostu przeczytać, ona się rozsiada w głowie i zamierza tam zostać na dłużej, choć czytelnik usilnie próbuje wytrzepać tę fabułę z głowy. Nic z tego – chodzi dreszczami po plecach.
A wszędzie o tym Almodovarze. Że Fabicka to polski Almodovar. I że tak powiedziała Agnieszka Holland. Zaczęłam czytać i najpierw go nie zauważyłam. Ale zaraz potem ten kobiecy second hand dał się we znaki. Tak jak u mistrza hiszpańskiego kina są kobiety – trochę pokraczne, jeśli piękne, to smutne, jeśli kochane to przez szaleńców. Poobijane – czasem na twarzy, a czasem na sercu. Większe od mężczyzn, mężczyźni zawsze egzystują w cieniu. I gdy oglądam filmy Almodovara, zawsze myślę „jeśli coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie” - i tu też, jeśli kobieta biegnie, to na pewno upadnie, jeśli idzie, to się skręci nogę w kostce, jeśli się zakocha, to wybranek ucieknie z siostrą, jeśli będzie miała przyjaciółkę, to inne dzieci będą ją szykanować za pochodzenie i trzeba będzie wybrać – akceptacja większości, czy czyste sumienie, jeśli uda się jej uciec z domu, w którym się dusi, to zostanie prostytutką, by zarobić na chleb. Wszystkie ludzkie dramaty kumulują się w tych kilku kobietach, jakie w Podlewie osadziła Fabicka. Osadziła w Podlewie i upodliła, jak tylko wyobraźnia ją poniosła. A najgorsze, że pewnie te kobiety wzięła z klatki obok, ze sklepu, w którym kupuje marchewkę i z opowiadania przyjaciółki. Podlewo może być wszędzie, bo cała Polska czyha na inność. „Pamiętaj byś żyda, murzyna, pedała i kalekę całą swą patriotyczną piersią nienawidził(...)” [s.221] I to okładkowe „brutalna rzeczywistość Polski B” to jest zawężenie – ta rzeczywistość wypłynęła już z B do A i do C i dalej, dalej, do końca alfabetu... Tylko czasem jest w krawacie i stąpa po cichu. Po wielkiemu cichu. Że się nie słyszy. Albo się nie chce.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa WAB, należącego do Grupy Wydawniczej Foksal]

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

ŻYCIE Z RUMIANĄ SKÓRKĄ


BARBARA O'NEAL
RECEPTA NA MIŁOŚĆ”
(TŁ. AGNIESZKA KUC)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Chleb jest podstawą życia, od niego zaczyna się oddychanie i bieganie, od niego miłość. Pieczywo istnieje w każdym miejscu świata – w jednym biały bochenek, a w innym płaskie tortille, ale wszędzie to początek. I takim początkiem jest też w „Recepcie na miłość” Barbary O'Neal.
A wyczarowuje go Ramona – czterdziestoletnia samotna matka, która założyła własną piekarnię i w chlebie upatruje swojego spełnienia. Nie miała łatwego życia – musiała je ugniatać, formować, czasem aż bolały od tego dłonie. Zaszła w ciążę w młodym wieku i musiała odtąd walczyć o miejsce dla siebie i swojej córki. Teraz pozornie wszystko się poukładało, jest na swoim miejscu, a chleb w piecu. Ale wciąż nie wiadomo, co z tego wyjdzie, bo nagle dzieją się rzeczy, które mogą jeszcze zepsuć wypiek. Jej córka Sofia, która lada dzień ma urodzić własne dziecko, wyjeżdża do Niemiec, gdzie jej mąż, żołnierz, leży w szpitalu ciężko poparzony – ogniem poraziła go wojna w Afganistanie. Do tego w domu Ramony pojawia się trzynastoletnia pasierbica Sofii – Katie, jej matka narkomanka, została aresztowana i dziecko wylądowało na ulicy. Dziewczynką miała się zająć Sofia, ale z oddali woła ją mąż i musi jechać, powierzając los zagubionego dziecka swojej mamie. Na domiar wszystkiego dziewczynka pojawia się w piekarni z psem. A piekarnia jakoś smutno dyszy i sapie, nie ma oddechu, bo coraz mniej pieniędzy płynie z chleba. Pęknięta rura sprawia, że albo Ramonie pęknie serce, albo podniesie się i załata swoje życie wszędzie tam gdzie cieknie. A cieknie w różnych miejscach – w kontaktach z mężczyznami, w urażonej dumie, w samodzielności za wszelką cenę, w popsutych relacjach z rodziną, w kontakcie z matką, który chwieje się i drga.
Ta książka ma na okładce „pieczątkę”: „zmysłowa i romantyczna”, ale ja uważam, że powinna mieć ciepła i kojąca. Owszem, nie obejdzie się bez mężczyzn, nie obejdzie się bez pocałunków – wiadomo, że tam, gdzie jest romans i samotna kobieta, musi pojawić się ktoś, kto zmieni jej patrzenie na świat i komu będzie piekła co rano specjalny bochenek chleba z żurawinami.
Ale dla mnie ważniejsza jest przestraszona córka, gdzieś daleko w Niemczech, która dzwoni do matki posłuchać, jakie chleby upiekła tego dnia. Ważniejsza jest przestraszona córka, która pisze maile do nieprzytomnego, poparzonego ojca i do aresztowanej, uzależnionej matki i na żaden nie dostaje odpowiedzi. Ważniejsza jest przestraszona córka, która kiedyś musiała podjąć ryzyko i która teraz niesie wciąż jego brzemię – jest sama, z chlebowym ciastem na dłoniach i wmawia sobie, że tak jest najlepiej, a chciałaby po prostu przytulić się do swojej mamy.
To książka o pokoleniach cierpiących kobiet - cierpią z miłości do córek, tak wielkiej, że rani, tak wielkiej, że nie wiadomo, co z nią zrobić i robi się tak strasznie dużo błędów, tak wielkiej, że czasem trzaska się przed nią drzwiami serca.
Czyta się tą książkę pięknie – tak, jak napisane jest na okładce – najlepiej owinąć się z nią w koc i przygotować ogromny kubek herbaty. No i bochenek pachnącego chleba z chrupiącą skórką. Bo się ją czyta i czyta i nie można odejść, póki się nie dowiemy, czy Sofia urodziła córkę, czy synka, czy Katie znajdzie swoją upragniony kwiat na tragach roślin, czy Ramona wreszcie porozmawia z mamą. No i oczywiście czy ktoś zamieszka wraz z Ramoną nad jej piekarnią.
Jedna rzecz mocno mnie uderzyła – nie podobała mi się postać matki Katie, jej rozwinięcie. Kobieta byłą żołnierzem i wpadła w uzależnienie od metadonu, gdy wróciła z wojny. Teraz jest czarnym charakterem, jest głębokim dołem, do którego wpada Katie, coraz głębiej i głębiej, trzeba ją z niego wyciągnąć i zasypać. Ale mam wrażenie, że nikt nie udzielił kobiecie pomocy, że wytykają ją palcami, ale nikt nie szuka w jej głowie czarnej dziury, w którą wpadła ona sama. Że wszyscy żałują córki, ale nikt nie ma żalu dla matki. To postać zdecydowanie przerysowana i nie pasuje do reszty matek z tej książki. Gdyby wykreślić z jej życiorysu wojnę, a dać jej w zamian po prostu słabą wolę i pokusę, to nie żałowałabym i nie stawała w jej obronie. Ale w takiej sytuacji – będę jej adwokatem – choć muszę być trochę adwokatem diabła.
Nie mniej jednak nie przeszkadzało mi to w czytaniu do późna w noc, nie osuszało oczu zasnutych łzami wzruszenia, nie odbierało przyjemności z wąchania chleba, choć tylko papierowy. Przysiadałam we fragmentach tej książki jak na łące, w plamach słońca i słuchałam muzyki, i słuchałam słów.
Uważam, że polskie tłumaczenie tytułu, spłyca jego sens, spłaszcza. Angielskie „How to bake a perfect life” to w dosłownym tłumaczeniu „Jak upiec doskonałe życie” - jest w nim i ta recepta na szczęście, a raczej przepis, ale też nawiązanie do pieczenie chleba, do rytuałów, które pomagają otrzymać życie z pyszną, przyrumienioną i chrupiąca skórką, a w środku miękkie i pomagające życiu się żyć.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]