niedziela, 31 lipca 2011

VOGLIE – MARZENIA, ZACHCIANKI, POŻĄDANIA, TĘSKNOTY, ŻYCZENIA, KAPRYSY…


PAULA BUTTURINI
„UCZTA NASZEGO ŻYCIA”
(TŁ. ZOFIA GRUDZIŃSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2011 

Spodziewałam się słońca. Spodziewałam się zapachów. Spodziewałam się opowiadania o jedzeniu. Spodziewałam się spojrzenia na Rzym, na Włochy jak na kołyskę z dzieciństwa – można na powrót stać się małym, ułożyć się w niej, kołysać i wracać do dobrego samopoczucia, do uśmiechu i do beztroski. Spodziewałam się sjesty, gdzie ręka z dojrzałą figą zamiera w drodze do ust, w upale sok ścieka po ręku, ale owoc wypada, bo osoba, która go trzyma już zasnęła.
Ale nie spodziewałam się takiej książki. 
Tak pełnej skrajnych emocji, tak mocno bujającej – od gwiazd do ziemi, od gwiazd do ziemi….
Paula Butturini poznała swojego męża Johna w Rzymie. Tam się w sobie zakochali, tam chwycili się za ręce – do tej pory żadne z nich nie puściło ręki drugiego. Każde miało za sobą nieudany związek. Byli podobni – każde przyjechało do Rzymu odnaleźć swoje korzenie – pochodzili z rodzin włoskich emigrantów. Odnaleźli w wiecznym mieście cząstkę samych siebie, spokój, ale przede wszystkim smaki – niewyszukane, intensywne, świeże, nowe, ale jakby znane. Obydwoje są dziennikarzami, więc pod koniec lat osiemdziesiątych trafili najpierw do Polski, później do Rumunii, do Czechosłowacji. Paula na dwa tygodnie przed ślubem z Johnem została pobita do nieprzytomności w Pradze podczas aksamitnej rewolucji. Do ślubu szła z grubą warstwą pudru na twarzy i z lękiem w okolicach serca. Krótko potem John pojechał do Rumunii, gdzie został postrzelony. Dzięki prowizorycznej akcji ratunkowej (nikt nie miał potrzebnych lekarstw) i szybkim transferze Johna - przeżył. Jednak od tego momentu zaczyna się opadanie i zamykanie powiek – John popadł w depresję. 
W mediach od czasu do czasu pojawiają się akcje uświadamiające – trzeba mówić o depresji, nie wstydźmy się jej itp., itd. Ale ja nie miałam pojęcia, czym jest ta choroba, jak się objawia i jakie wielkie wyrwy robi w życiu rodzinnym. Miałam mylne wyobrażenie mężczyzny leżącego cały dzień na kanapie, któremu nie chce się wstać i umyć. Ale to tylko jeden z objawów. Niemożność mówienia, albo wycie; zakopywanie się pod stosem kołder ze strachu, że pracodawca każe przyjść do pracy; uderzanie głową w ścianę; niekontrolowane wybuchy słowne… To tylko niektóre z ogniw łańcucha depresji, który zaciska się na szyi i wżyna w tchawicę. Dużo osób nie daje rady. Nie dała rady na przykład matka Pauli, która również chorowała na depresję – wyszła z domu w koszuli nocnej i utopiła się w rzece. John dał radę. I o tym jest ta książka. O tym, jak Paula stała obok i codziennie robiła trzy posiłki, żeby zmusić męża do rytuału wspólnego zasiadania do stołu. Zorganizowała przeprowadzkę do Rzymu, bo tam obydwoje byli najszczęśliwsi. Zrezygnowała z własnej pracy, żeby być obok niego. Płakała kiedy nikt nie patrzył. I zdenerwowała się w odpowiedniej chwili.
Piękna, mądra książka – dla mnie, depresyjnego laika, wstrząsająca. 
I znalazłam w niej najpiękniejsze poematy miłosne do jedzenia – dawno nie czytałam nic tak przepełnionego szacunkiem wobec jadła – po części pewnie dlatego, że terapia jedzeniem przyniosła skutek i Paula odzyskała męża. A o części dlatego, że po prostu Paula i jej mąż kochają jeść, to ich hobby. Czerpią ogromną przyjemność z przygotowywania jedzenia, z podawania go i z samych smaków, aromatów, ale także z tego, co się z jedzeniem wiąże – rytuały, wspólnota, dzielenie się, pretekst do spotkania, pretekst do zrobienia czegoś wspólnie. Najchętniej przepisałabym całe strony tej książki na pięknym czerpanym papierze i powiesiła w kuchni, wśród butelek oliwy z oliwek, główek czosnku, słoików w przetworami, obok kiści dojrzałych pomidorów i w chlebaku, gdzie leży świeży pachnący chleb. 


A tutaj strona internetowa autorki, gdzie między innymi można zajrzeć na jej bloga.

(okładka wydania anglojęzycznego dużo bardziej do mnie przemawia, prosta, w stonowanych kolorach, ale piękna i wiele mówiąca)

środa, 27 lipca 2011

KSIĄŻKA NA DOBRA(?)NOC


HELLE HELLE
„PROM DO PUTTGARDEN”
(TŁ. MAREK STAFIEJ)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2010

„W ciągu tygodnia zmarły cztery osoby. Tak to już jest.” [s.7]
Tak zaczyna się powieść duńskiej pisarki o pseudonimie Helle Helle. Zimno, bezosobowo, bezuczuciowo. A właściwie zaczyna się od okładki, na której jest wszystko. Trochę znudzona, piękna dziewczyna, niedbale oparta o bar, bawiąca się szklanką z drinkiem, postawionym na sterylnie czystym blacie. Dziewczyna zamknięta w sobie, której jest wszystko jedno, co będzie dalej. Nie liczy się tu i teraz, nie liczy się przyszłość, o przeszłości pewnie też nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jest szklanka, w której przelewa się płyn, ale mogło by tej szklanki nie być. Mogła by być zamiast niej przestrzeń. I byłoby tak samo.
W „Promie…” poznajemy dwie siostry – starszą Tinę i młodszą Jane, z perspektywy której oglądamy świat. Dziewczyny mieszkają razem po śmierci mamy i po tym, jak Jane zrezygnowała ze studiów i wprowadziła się do siostry, żeby pomóc jej opiekować się córką. Nie ma w ich domu miejsca na żadnego ojca – ani ich własnego, ani dziadka, ani ojca małej Ditte. 
W tej książce właściwie nie chodzi o fabułę – da się ją zmieścić w dwóch słowach – Jane dostaje pracę na promie, w sklepie z perfumami; i Jane poznaje coraz to nowych mężczyzn. Ta historia nie ma tak naprawdę ani końca ani początku. A mimo to jest jak magnes, przyciąga i nie pozwala odłożyć książki, dopóki się nie skończy.
Jest oszczędna, cierpka, minimalistyczna, jak mały płatek śniegu. Pokazuje dziwną, niezrozumiałą mentalność – mentalność ludzi zaklętych w posągi, dla których nic nie trzeba zmieniać, mimo, że może być lepiej. Jane nie skończyła studiów, Bo nosi chodaki zimą, mimo, że grzęzną w śniegu, a Axel tkwi w nieudanym małżeństwie. Są jak bezwolne kukiełki, żyjące tam, gdzie rzuci ich lalkarz. Tam się budzą i poruszają rękoma i nogami. Ale zawsze są trochę nie do końca przytomni, jakby nie potrafili o sobie decydować, przytwierdzeni sznurkami do kogoś, kto nimi kieruje. Ich świat jest zawężony, zamknięty w blaszanym pudełku, którym czasem ktoś potrząsa (ktoś umiera, ktoś się rodzi, ktoś łapie zapalenia gardła, ktoś ma atak wyrostka robaczkowego), ale klucz do tego pudełka zgubił się dawno temu i nikt go nie szuka. Tina, starsza siostra, podważa wieko, próbuje się prześlizgnąć. Chciała wyprowadzić się do większego miasta, chciała uciec, chciała żeby chociaż siostra skończyła studia i spełniła jej marzenia za nią. Ale i ona upada z powrotem na blaszane dno – zachodzi w ciążę i wielki brzuch przykuwa ją do tego sennego miasteczka. Postaci w tej książce są trochę jak sekta, która kieruje się niezrozumiałymi prawami, jak wierni, trzymający się kurczowo za ręce, nie chcąc wpuścić nikogo do kręgu. Egzystują. Przez co ta książka jest zimna. I brak w niej uczuć, nie nazywa się ich i nie wyraża. A to z kolei sprawia, że jest duszna. 
Samo to, że jednego ze swoich kochanków Jane nazywa raz Abel a raz Axel jest znamienite – jest jej właściwie bez różnicy, kim on jest. Nie umie kochać, bo nikt jej tego nie nauczył. 
Chciałabym, żeby tę książkę ktoś mi czytał na dobranoc – jest statyczna, niewiele się w niej dzieje, albo dzieje się z dystansu. Jest monotonna i przywodzi na myśl miarowy stukot kół pociągu. Napisana krótkimi, mocnymi zdaniami. Ładnym językiem, Tylko rano pewnie obudziłabym się z jakimś dziwnym dławiącym uczuciem w gardle. I niespokojnie liczyłabym te cztery osoby które umarły w ciągu tygodnia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

Tajemnicza autorka książki będzie w Polsce w październiku. Szczerze mówiąc po lekturze tej książki mam wielką ochotę zobaczyć ją, dotknąć i sprawdzić, czy na pewno nie ma gdzieś kluczyka, którym się ją nakręca, czy jest prawdziwym człowiekiem, który umie powiedzieć „Kocham Cię”. 

wtorek, 26 lipca 2011

JUSSI NIE JEST KOBIETĄ!


JUSSI ADLER-OLSEN
„KOBIETA W KLATCE”
(TŁ. JOANNA CYMBRYKIEWICZ)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2011 

Gdy widziałam tę książkę w zapowiedziach wydawnictwa pomyślałam, że to będzie jakaś autobiografia uwięzionej kobiety, że to może kolejna historia rodem z Afganistanu, że klatka to symbol na przykład czarczafu. 
Tymczasem „Kobieta w klatce” to pierwszy tytuł nowej serii skandynawskich kryminałów. Autor, który jest przystojnym starszym mężczyzną, pisze powieści od 1997 roku. Znane, lubiane, doceniane, ale lokalnie. On chciał, żeby jego książki czytali w nowojorskim metrze, w pociągach kolei transsyberyjskiej i nawet w gdańskiej SKMce. Dlatego powołał do życia Departament Q. 
To wydział policji, który wymyśliła pewna rzutka członkini Partii Danii. Znalazła na wydział pieniądze i określiła jego cel – ponowne badanie spraw kryminalnych, których wiele lat temu nierozwiązano, a które mają szczególne znaczenie dla dobra publicznego. Szefem wydziału został Carl Morck – genialny policjant z doświadczeniem, ale też traumą. Niedawno wrócił do pracy po zwolnieniu lekarskim – podczas służby on i jego dwaj koledzy zostali zaatakowani przez nieznanych sprawców – jeden nie przeżył, a drugi leży w szpitalu sparaliżowany. Carl boryka się ze swoi poczuciem winy, którego nie chce nikomu pokazać. A dodatkowo z korupcją w policji, z brakiem należytego zaangażownia w sprawy i ze stosem akt, które, tak na początek, spoczęły na biurku Departamentu Q. Jest ich mnóstwo i tylko przypadek sprawia, że Carl sięga po akta sprawy sprzed pięciu lata, kiedy zaginęła Merete Lynggaard – piękna młoda parlamentarzystka. Wypadła za burtę promu, podczas majowej wycieczki. Sprawę uznano za wypadek i zamknięto, mimo, że nigdy nie odnaleziono ciała. 
Carl chce odłożyć akta niemal od razu, pewien, że po tylu latach nie dowie się niczego nowego. Ale policjantowi pomaga tajemniczy Assad, mężczyzna zatrudniony do sprzątania i parzenia kawy. Ma oczy otwarte szerzej i widzi więcej, niż zwykły sprzątacz. Nie pozwala aktom upaść z biurka i pokryć się kurzem.
Zamknęłam książkę i pomyślałam, że to nierealne, że to bajka i coś, co ma zaszokować i przestraszyć. Ale po chwili z telewizyjnymi wiadomościami dotarło do mnie, że ta książka wyszła z okładki, że to, co w niej pokazane dzieje się naprawdę, że jest obok mnie. Że w istocie ten kryminał to kronika dzisiejszego świata, że jutro w dzienniku mogę o tym usłyszeć.
Jednocześnie ze śledztwem, posuwającym się wolno, leniwie, widzimy też Merete, kobietę w klatce, najpierw otwieramy razem z nią zdumione oczy, a potem, razem z nią poznajemy wnętrze klatki i wybiegamy myślami poza nią, do świata, który kiedyś był jej udziałem, i do którego najprawdopodobniej już nie wróci. To studium człowieka zamkniętego, studium więzienia za bezwiny, zaglądanie w myśli i w ciało człowieka, który nie ma już tak naprawdę nic swojego. Okrutne, ale nie jest to przemoc nastawiona na szokowanie, to nie bezmyślne przelewanie czyjejś krwi. Ma wstrząsnąć, ale nie odpychać, ma dać do myślenia, ma nam pokazać nas samych. 
To kryminał nietypowy, bo odkrywa bardzo wiele na początku – mamy szansę iść jednocześnie dwoma drogami – drogą policji i drogą ofiary. Typowe jest tylko to, że do końca nie znamy sprawcy. 
No i typowe jest też to, że to kryminał, który trzyma w napięciu i w grozie. Jest jak schody, po których się wchodzi, wchodzi, wchodzi, nie widać końca, niebezpiecznie trzeszczą, buja się balustrada – miałam wrażenie, że autor nie wybrnie z tych wszystkich zawiłości i ogromu nazwisk, że schody runą. Ale wytrzymały, doszłam na szczyt, zupełnie nagle i zjechałam po poręczy słów jak szalona i miałam tylko nadzieję, że tam na dole wyjdę z tego bez szwanku. Wyszłam trochę poobijana. I chcę więcej. 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

(fot. Phillip Drago Jørgensen)

wtorek, 12 lipca 2011

KAŻDE CIASTKO MUSI MIEĆ W SOBIE TROCHĘ GORYCZY


SARAH-KATE LYNCH
„ZA OKNEM CUKIERNI”
(TŁ. BOGUMIŁA NAWROT)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011

But do gry w golfa zazwyczaj nie przeraża. Taki sobie przedmiot, który stoi w szafie i mężczyźni wyciągają go raz na jakiś czas, kiedy idą na pole odbijać małą białą piłeczkę. But Daniela okazał się mieć straszne oczy, wielkie zęby i kąsać niemal do krwi. 
Daniel jest importerem włoskich win – to zdeklarowany miłośnik Włoch, który do Toskanii wyjeżdża przynajmniej raz na miesiąc. W domu zostawia piękna, mądrą Lily, jednego z najlepszych pracowników swojej firmy logistycznej – nigdy nie opuściła ani jednego dnia, rzadko chodzi na urlopy i maksimum swojego czasu poświęca pracy. Wydaje jej się, że małżeństwo z Danielem jest idealne, że ich życie poukładało się i wszystko powskakiwało na właściwe miejsca – trzyma się na dobry klej przywiązania, poszanowania i szczerości. Ale jest but do gry w golfa… 
Pewnego dnia, gdy Daniel kolejny raz cieszy się słońcem Toskanii, Lily znajduje w nim, tuż pod wkładką, zalaminowane zdjęcie kobiety z dwójką dzieci – niemowlakiem i śliczną, małą dziewczynką, która ma oczy, nos i podbródek jej męża. W tym wszystkim nie pomaga fakt, że Lily nie może mieć dzieci. Że roniła kolejne ciąże. I że przestała rozmawiać z rodzoną siostrą, bo Rose ma czwórkę dzieci, a ona nie może patrzeć na roześmiane twarzyczki i poplamione czekoladą małe paluszki bez ukłucia w sercu. Lily pijana żalem, złością, rozczarowaniem, tęsknotą i dwoma butelkami wina rezerwuje w Internecie lot do Montevedowy – miejscowości, w której stoi kościół. Na tle tego kościoła zrobione jest zdjęcie Włoszki i jej dzieci. Dzieci Daniela. Nie ma żadnego planu, nie wie, co chce osiągnąć i co właściwie powiedzieć Danielowi, gdy spotka go w Toskanii, idącego za rękę z córką. Na szczęście ona nie musi nic planować. Logistyką tym razem zajmie się Liga Owdowiałych Cerowaczek.
Ta książka jest jak tort – słodka, bo jest o miłości, bo jest miejscami zabawna, bo jest o słodyczach, bo jest o odnalezionych szansach. To tort nasączony mocną gorzką kawą i posypany gorzką czekoladą – bo wiele w niej łez, wiele w niej goryczy, zawiedzionych marzeń, bólu, strat. Nie przypomina placka tylko tort także ze względu na warstwy – do samego końca nie dowiadujemy się całej prawdy o Danielu, o Lily, o Rose, o matce sióstr, o wdowach z tajnego stowarzyszenia. Wciąż nowe odłamki prawdy o tajemniczym nieznajomym Alessandrze, który jako pierwszy mieszkaniec Montevedowy, ukazał się oczom Lily. Ta książka uczy trochę, że każdy może mieć zaciśnięty w dłoni migdał, że nie pokazuje go światu, póki tej dłoni nie otworzymy zainteresowaniem, zrozumieniem i miłością.
Powieść czyta się właściwie sama. Ja stałam obok, a ta historia płynęła – kolorowa ryba, pokazująca raz brzuch a raz bok, z każdej strony innego koloru. Momentami denerwująca i zbyt bajkowa, ale momentami piękna. Na pewno nieprzewidywalna. Wakacyjnie lekka, ale tą lekkością, gdy brzegiem morza niesiemy wiaderko kamyków i muszelek. Ciąży, a do naszego leżaka jeszcze daleko. A ciąży, bo pokazuje prawdę o życiu, że nie zawsze miłość jest prosta.
Najbardziej ujęła mnie oczywiście Liga Owdowiałych Cerowaczek – zabawne starsze panie, niektóre tuż przed setką - za misję obrały sklejanie roztrzaskanych serc. I pokazują najważniejszą prawdę życia i tej powieści – że nasze istnienie wtedy będzie słodkie, gdy sami dodamy do niego łyżeczkę cukru.

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]