wtorek, 18 lutego 2014

MOŻE BYĆ OD KOŃCA

GEORGES FLIPO
„PANI KOMISARZ NIE CZUJE SIĘ W KLUBIE JAK W RAJU”
(TŁ. KRYSTYNA ARUSTOWICZ)
NOIR SUR BLANC, WARSZAWA 2014

Zazwyczaj nie czytam książek od końca. Kiedyś robiłam to często – otwierałam od tyłu i połykałam najpierw ostatnie zdanie. Potem się oduczyłam i oduczyłam moją mamę. Ale tym razem, zupełnie przez przypadek, ostatnie zdanie weszło mi w oczy i tam się zagnieździło. No to już wiem wszystko – pomyślałam i moje usta wygięły się w podkówkę. Nie lubię wiedzieć już na początku, szczególnie, jeśli czytam kryminał. Na szczęście nazwisko mordercy nie pada w tym zdaniu ostatnim.
Bo że jest morderca – nietrudno się domyślić. Ofiara dynda na wielkim słupie już w pierwszych słowach powieści. Dynda, bo się powiesiła. A właściwie powiesił. On. King. Niekwestionowany król w wakacyjnym Rajskim Klubie na Rodos. Tylko, że okazuje się, iż nie żył już wcześniej. Zanim zgraja turystów zaczęła go okładać kijami...
Ale od początku...
Na Rodos istnieje raj na ziemi. Morze, plaża, drinki z palemką, baseny i pyszne jedzenie – szwedzki bufet, w którym ręce wyciągają się po wszystkie potrawy naraz. Kochasie – czyli turyści – żyją sobie w tym klubie jak w niebie, nabierają tężyzny fizycznej na lekcjach tańca i pływania, nabierają ogłady towarzyskiej na wieczorkach karaoke i dyskotekach w nocnym klubie z salsą, nabierają opalenizny przy basenie albo w krzakach, gdzie chodzi się w celach wiadomych, zazwyczaj damsko-męskich. Idylla, sielanka, arkadia. Czternastego lipca ma się odbyć spektakl dla turystów – w głównej roli ma wystąpić szef wioski, King. W jego przedstawieniu ma wziąć udział cała ekipa, ale też kukła, która w odpowiednim czasie zawiśnie na wysokim słupie i którą każdy będzie mógł bezkarnie uderzyć raz, czy dwa, może tysiąc. Tyle tylko, że kukła zbyt mocno przypomina człowieka, zbyt żywa była, nim została nieżywa i zbyt wiele razów przyjęła od niczego niepodejrzewających turystów. Wśród Kochasiów był jednak jeden policjant, który zaczyna mieć mieszane uczucia co do tej rzekomej kukły...
Prezes klubu to jakaś francuska szycha. Kukła, co się okazała szefem klubu, nie poprawi atrakcyjności ośrodka. Swoimi drogami, sznureczków pociągnięciami sprawia więc, że Viviane Lancier, co nie znosi poezji, kupuje tomik wierzy Apollinaire'a, wrzuca do walizki parę ciuchów, które absolutnie nie nadają się na anielski weekend na Rodos i jedzie do Grecji, aby po cichutku, ale skutecznie dowiedzieć się, kto stoi za morderstwem. Nie może w rajskim klubie być policjantką, musi przywdziać maskę i wcielić się w rolę scenarzystki, która zbiera materiały do filmu. U jej boku ma dumnie kroczyć Monot, grając rolę jej partnera życiowego. Viviane oczyma wyobraźni sięga, gdzie wzrok nie sięga – widzi wspólny pokój, widzi siebie i jego – ona ma koszulkę nocną, a on piżamę, a potem może nawet nie mają już nic... Ewidentnie pani komisarz się zakochała. Ewidentnie ma plan – nie tyle na śledztwo, co na uwodzenie. Ewidentnie Rodos może stać się najbardziej zbliżoną do raju wyspą na ziemi. Tyle tylko, że w taksówce na lotnisko, wita ją nie Augustin, a porucznik Willy Cruyff, jeszcze bardziej nieopierzony, nie-upolicjantowiony niż Monot jeszcze kilka miesięcy temu. Zmiana planów, zmiana nastrojów. Viviane chce jak najszybciej rozwiązać sprawę, wrócić do siebie i móc przed Monotem popisywać się znajomością „Alkoholi” Apollinaire, które zamierza przeczytać od deski do deski, a może nawet paru wierszy nauczyć się na pamięć.
Ale nie wszystko idzie szybko i sprawnie. Wyspa straszy kolejnymi duchami, które wyzionęły kolejne ofiary...
Stęskniłam się za panią komisarz, mimo że nadal mnie denerwuje swoimi zmiennymi nastrojami, płaczliwymi scenami samotności i niezdecydowaniem. Ale w poprzedniej części zawisła w ramionach Monota i nie wiadomo, co było dalej... A poza tym wciąż jest uszczypliwa, zjadliwa, ironiczna i kąśliwa. Wciąż także wykazuje się zdolnością kojarzenia faktów i układania wielkich i małych puzzli – choć greckie słońce w pewnych momentach wysysa z jej mózgu większość logicznego myślenia. Ale dalej jest zabawna. A śledztwo nawet zabawniejsze, niż to poprzednie, z wierszem w roli głównej. W powietrzu czuć opary absurdu – obsługa zwana jest tu kokosiami i kikami, przy szlabanie pracuje Turek, który nie mówi po grecku na zmianę ze swoim niemym synem, szef wioski mianuje się królem i wyznaje monarchię absolutną, ważnym śladem w śledztwie są kolczyki na rysunku trupa, a każdy ma w zanadrzu tajemnicę, asa i drugie dno.
I nawet to, że przeczytałam jako pierwsze ostatnie zdanie książki, nic nie zmienia w sile i natężeniu mojego zaskoczenia. A nawet je podsyca...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Noir Sur Blanc]

piątek, 14 lutego 2014

NA WALENTYNKI O MIŁOŚCI BEZ GRANIC

SCOTT SPENCER
„MIŁOŚĆ BEZ KOŃCA”
(TŁ. JULITA WRONIAK-MIRKOWICZ)
MUZA SA, WARSZAWA 2014

Zwyczajny nastolatek. Zwyczajna nastolatka. David ma siedemnaście lat. Jade jest rok młodsza. Zwyczajna pierwsza randka, choć niezwyczajnie idą środkiem serca w Muzeum Techniki. Ona wchodzi w to serce i przestrzela je jak pociskiem. A on się zastanawia, czy będę mogli się pocałować. To, że Jade idzie przez ten model z taką pewnością, determinuje całe ich życie – wchodzi też w sam środek Davida, jego całe ciało podporządkowuje się dziewczynie i zaczyna oddychać tylko wtedy, gdy ona mu pozwala. Bez niej nie ma oddechu, bez niej nie ma dziania się.
Zaczyna się zwyczajnie, ale potem nic nie jest zwyczajne. Niezwyczajny jest żar, jaki między nimi tli się cały czas, niezwyczajne jego wybuchy, wtedy gdy nadchodzi noc. Niezwyczajna jest rodzina Jade – wyzwoleni rodzice w hippisowsko-konserwatywnej Ameryce, która walczy sama ze sobą. Niezwyczajne jest to, że siedemnastoletni chłopak wprowadza się do swojej dziewczyny za przyzwoleniem jej rodziny. I cichym przyzwoleniem swojej własnej. Niezwyczajne jest to, że dostają od nich ogromne małżeńskie łoże, które ma kółka i które jeździ po całym pokoju, gdy kochają się co noc. Cała reszta jest niezwyczajna. I jedynym zwyczajnym w tym wszystkim jest to, że zmęczona nagłą dorosłością, którą niesie za sobą takie uczucie, taka dojrzałość seksualna i taki brak lekkich nastoletnich miłostek Jade, prosi ojca, żeby stanął między nią a Davidem. Chłopak ma zakaz wstępu do ich domu przez miesiąc. Jade chce pobyć dzieckiem. Ale David czuje się odrzucony, nie umie zdefiniować siebie poza Jade, poza jej uczuciem, więc ucieka się do drastycznego sposobu, by na nowo zyskać klucz do drzwi Butterfieldów. Mogłoby się wydawać, że gdy w kimś płonie ogień, to nie ma na to rady. Że David nie jest winien. Że odurzony swoim uczuciem przestał myśleć. Ale to on podpala zapałkę i rzuca ją, jak zapalnik bomby, prosto w sam środek rodziny – podpala ich dom. Myśli, że w ten sposób zyska znów ich przychylność – chce uratować całą rodzinę, stać się bohaterem, dać im dowód, że bez niego ich świat jest niepełny. Nie przewiduje tylko, że odurzeni narkotykami nie będą wiedzieli, w którą stronę iść do drzwi. Nie przewiduje, że ogień rozprzestrzenia się tak szybko, szybciej niż on niesie pomoc...
Okładka i tytuł sugerują przesłodzony romans dla nastolatków – on kocha, ona nie, albo obydwoje kochają, ale rodzice nie zgadzają się na ich uczucie, albo nikt nie kocha, a potem kochają wszyscy. Nie spodziewałam się tego, co przeczytam, tego, że wyczerpana emocjonalnie tą książką nie będę potrafiła czytać jej bez przerw, że będę musiała wychodzić na dwór, żeby w ogóle móc oddychać, że będzie tak ciężka, tak smutna, tak drastyczna. David jest nie tylko zakochany – jest zaczadzony, jest chory na miłość. Scala się z Jade bez żadnej przestrzeni między ich ciałami. To miłość, która nie pozwala oddychać, choć na początku wciąż jeszcze mają zapasy powietrza i wydaje się, że wszystko jest tak, jak być powinno. Sam David z perspektywy czasu patrząc na związek z Jade mówi „(...) objawy bezgranicznej miłości są identyczne dziś, jak przed tysiącem lat, podczas gdy normalne życie zmieniło się w tym czasie tysiąc razy i na tysiąc sposobów. Co zatem jest bardziej prawdziwe?” [s.194]. Jemu chodzi o to, że ich miłość była wyjątkowa, niezwykła, wspaniała. Ja widzę w tym miłość, która z wierzchu lśni,a w środku gnije. Gdy się w nią wgryziesz, zatruwa cię i szybko tracisz oddech od wdychania jej oparów.
To mocno psychologiczna powieść, taka w której każdy bohater rozebrany jest na części pierwsze – tu głowa, tu noga, tu brzuch, a w środku, pod mikroskopem, każdemu bije serce. I każde z tych serce jest jakoś zranione – jedno, bo kocha za mało, inne, bo kocha za wiele.
To z całą pewnością nie jest romans – to jakieś studium uzależnienia od drugiego człowieka. I nie mówię tu tylko o Jade i Davidzie – mówię o całej misternej sieci, jaka jest utkana pomiędzy bohaterami – jaka matka zazdrości swojej córce seksu? jaki ojciec dzięki synowi odnajduje w sobie męskość?
Nic w tej książce nie jest łatwe, nic nie jest lekkie, każdy oddech Davida, Jade niesie za sobą ciężar, jaki trudno jest udźwignąć.
Zastanawiam się, jak film na podstawie „Miłości bez granic” pokaże ten ogień, który spala bohaterów. Niezwykle łatwo będzie pokazać płonący dom, niezwykle trudno postawić przy nim człowieka, który płonie od środka.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

środa, 5 lutego 2014

PO CO SĄ NAGRODY?

ALICE MUNRO
„DROGIE ŻYCIE”
(TŁ. AGNIESZKA KUC)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Nie lubię opowiadań. Czytanie opowiadania, to jak żegnanie się z przyjacielem, nim jeszcze podaliście sobie ręce na dzień dobry. Gdy zdążę polubić bohatera lub nie, on już znika w szeleście przewracanych kartek i ginie pod kolejnym tytułem.
Ale nagrody literackie – w tym przypadku Literacki Nobel – są od tego, żeby iść ich śladem i sprawdzać – jeśli ta kapituła dostrzegła coś wartego uwagi, to może ja też zajrzę i sprawdzę? Kiedyś nawet miałam pomysł przeczytania wszystkich nagrodzonych noblistów. Żeby wyrobić sobie zdanie na temat tej nagrody, sprawdzić, jak bardzo moje gusta pokrywają się z gustami szanownego jury. Skapitulowałam, ale Munro tak długo brzęczała mi nad uchem – mówili, szeptali, krzyczeli o niej wszyscy - że się poddałam i zajrzałam.
Ani to rozczarowanie, ani nie...
Nie umiem się Munro zachwycić, ale też dobrze mi się te opowiadania czytało. Czasem nie rozumiem, o co jej chodzi, co chciała przekazać, jakim tropem szły jej myśli ubrane w konkretną postać, a czasem zapierało mi dech, że właśnie tak można poprowadzić narrację. Niby czasem duszne południe w tych opowiadaniach, a ciągle jest w nich zimno. Niby tyle ludzkich emocji, a nie czuję się jak w tyglu światów.
Bohaterowie są bardzo różni – mała dziewczynka, zapatrzona w swoją starszą siostrę i matkę, która ucieka od ojca, by żyć w końcu swoim życiem, starsza kobieta, która zaczyna mieć problemy z pamięcią i wyrusza do pobliskiego miasteczka na badanie do specjalisty, bogata kochanka z krótszą nogą i ubogi kochanek, bardzo przystojny i z żoną, mężczyzna, który wraca z wojny i tuż przed własną stacją, na której czeka jego przyszła żona, wyskakuje z pociągu i chroni się w domu nieznajomej kobiety...
Tysiące zdarzeń, tysiące myśli, wir charakterów...
A we wszystkim chodzi o ty, czy się dobrze swoje życie przeżyło – czy tak, jak to się planowało? Czy zostałeś tym, kim chciałeś być gdy dorośniesz?
Tytuł kojarzy mi się z nagłówkiem listu – ktoś pisze do życia i jeszcze nie wiemy, co mu chce powiedzieć. Jedni pewnie chcieliby zawrzeć w takim liście szczere podziękowania i dołączyć jakiś miły akcent – własnoręcznie zrobioną zakładkę do książki, albo kilka domowych ciasteczek przewiązanych ładną wstążeczką. Inni będę narzekać i wygrażać. A bohaterowie Munro? Mam wrażenie, że napisaliby to do-życiowe przywitanie i zastygliby nad kartką. Bo właściwie nie wiedzieliby co powiedzieć. Każdy z nich jest dla mnie trochę oniemiały – coś im się zdarza, ale zdarza się jakby obok nich. Jasne, że dotykają ich konsekwencje - ktoś stracił siostrę, do kogoś nie odzywa się mąż, ktoś traci zaufanie do tego, kto był mu najdroższy. Ale to wszystko dzieje się, jak przez gazę, jakby te postacie były troszkę od swojego życia oddzielone i nie emocjonowały się żadnym jego aspektem. Może odczuwam to w ten sposób dlatego, że Munro nie komentuje i nie pozwala tego robić swoim postaciom. Nikt nie płacze, a jeśli jest o tym mowa, to łzy dawno już wyschły. Nikt nie rzuca talerzem, a jeśli ktoś rzucił, to skorupy są już dawno na wysypisku śmieci. Nikt też nie kocha tak, jak powinno się kochać – dziko, szaleńczo, z mokrymi i nabrzmiałymi od pocałunków ustami. Jeśli jest romans , opiera się na chłodnej kalkulacji i nawet, gdy padają słowa „kocham cię”, to mają pokojową temperaturę. Te opowiadania są właściwie bez pointy, urwane, niezaakcentowane. To znaczy całe są jedną wielką pointą. Opowiadane z perspektywy czasu, nawet, jeśli dzieją się na naszych oczach – tak, jakby ten kto nam o wszystkim mówi, już dawno się ze wszystkim pogodził.
Nie pokochałam opowiadań dzięki Munro. Nie umiem powiedzieć – brawo, to zasłużony Nobel (choć gratuluję bardzo szczerze), bo znam tylko kawałek, tylko wycinek, jej twórczości. Ale nie wiem, czy jeszcze kiedyś podam jej rękę, żebyśmy szły w litery.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

wtorek, 4 lutego 2014

BOSKOPY, KOKSY, DRZEWA CIĘŻKIE OWOCAMI...

KATHARINA HAGENA
„SMAK PESTEK JABŁEK”
(TŁ. ALDONA ZANIEWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

„Przez dziesiątki lat zintegrowała się w pełni z tym domem, i gdyby ktoś jej zrobił obdukcję, na podstawie zwojów jej mózgu albo układu żył w krwiobiegu , mógłby sporządzić plan poruszania się po domu.” [s.34]
A dom jest pełen zakamarków, sekretnych przejść, labiryntów zamków – jeden otwiera się dopiero wtedy, gdy drugi jest zamknięty i drzwi kuchenne wcale nie prowadzą z kuchni do świata, ani na odwrót. To stary dom, pełen własnych przyzwyczajeń i w podłodze wyrytych kroków.
Zaczyna się od pogrzebu, bo ta, która mapę domu miała wdrukowaną w serce, właśnie umiera. To babcia Bertha, która straciła siostrę, w czasie, gdy obie były jeszcze nastolatkami, która odziedziczyła po niej mężczyznę, która urodziła trzy córki i która spadła z drzewa, a potem nic już nie było takie samo – do drzwi jej głowy zapukała demencja.
Teraz Berthy już nie ma, choć pewnie krąży nieustannie po domu. Zapisała go w spadku Iris – najmłodszej w rodzinie. Czy myślała, że ona jako jedyna zechce tu zostać? Trzy córki Berthy poukładały sobie świat z dala od tego miejsca – jedna straciła w nim własną córkę, druga straciła w nim miłość, a trzecia straciła w nim siostry, bo z różnych powodów rozplotły się ręce z siostrzanego uścisku.
Iris jako jedyna myśli wciąż dobrze o tym domu. Na tydzień porzuca swoją pracę w bibliotece uniwersyteckiej i wchodzi w dom, żeby zobaczyć, co jej powie i jaką podjąć decyzję w sprawie jego przyjęcia. Zanurza się w przeszłość – otwiera szafę i wyciąga stare sukienki ciotek i babci – jako mała dziewczynka przebierała się w te same rzeczy i nie wyobraża sobie, by ten dom przemierzać w innych strojach. Teraz chce wejść w tamtą skórę, choć początkowo wydawała się za ciasna i sprawdzić dokąd zaprowadzi ją zatrzaśnięta na głucho pamięć.
To piękna, nastrojowa książka – słowa smakują w niej jabłkami – jedne boskopami, ulubionymi Anny, drugie pomarańczowymi koksami, które wolała Bertha. Jabłka są wszędzie – na drzewach, w słoikach, we wspomnieniach i trzeba po prostu nauczyć się je zbierać i robić z nich dżem, galaretkę, przecier, żeby nie uronić nic z tego, czym może podzielić się dom. Jest też miłość, czasem pachnąca jabłkami, ale niepewna, świeża, jeszcze niedojrzała. Jest też mnóstwo zazdrości, te specyficzne uczucia, jakie można określić tylko mianem siostrzanych, są jakieś śmierci i nawet trochę magii, bo jedna z ciotek Iris krzesa iskry z dłoni.
Gdy czytałam tę książkę o palce ocierało mi się rozpalone lato, ciężkie od wypadków, żarzące się mnóstwem emocji i niedopowiedzeń. Nic tu nie jest oczywiste, do ogryzka trzeba drążyć długo przez miąższ zdarzeń. Zanurzyłam się w niej i nie potrzebowałam wychodzić na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza – chciałam tylko nasycić się zapachem i smakiem owoców – nawet wiedząc, że pestki w środku są trujące...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]