czwartek, 21 czerwca 2012

DAWNO JUŻ NIE PŁAKAŁAM PRZY KSIĄŻCE


JERZY STUHR
„TAK SOBIE MYŚLĘ...”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2012

Kończy się jakaś epoka. Odchodzą wielcy (Szymborska, Holoubek, Hanuszkiewicz, Kolberger...). Wielcy też zmywają makijaż, odkładają pióro, zamykają za sobą drzwi i nie pozwalają już nikomu, prócz bliskich w nie pukać. Zatykają dziurki od klucza kawałkiem gazety. To może być decyzja (jak Marka Kondrata, który stwierdził, że polskie kino jest dziś za słabe, że on nie chce już oddawać mu swojego życia), albo konieczność.
Gdy czytam, jak Jerzy Stuhr pisze, że może go nie być, zamieram. Gdy czytam, jak daje sobie rok, rok,w którym przestaje pokazywać się na scenie, gdy zamyka swój głos dla publiczności, gdy można oglądać go tylko na zgranej do bólu kasecie VHS z „Seksmisją”, zamieram.
Stuhr dowiedział się, że ma guza przełyku. Postanowił walczyć – wyznaczył cele, postawił zadania, wypunktował drogę i dał sobie czas – rok... Rok chyba dlatego, że to jakiś czas okrągły, czas, w którym coś się zaczyna i coś kończy, cykl, jedno okrążenie. Ale też dlatego, że dowiedział się, iż na świat przyjdzie wnuczka. Chciał jeszcze móc pokazać jej świat. Chciał albo być Dziadkiem, który zabierze ją na tenisa, albo Dziadkiem, którego nie ma. Od córki Marianny dostał piękny zeszyt, w którym rozpoczął codzienne zapiski. Mam wrażenie, że to było jak odhaczanie dni w kalendarzu, jak słynny wojskowy centymetr, z którego odcina się centymetry pozostałe do wyjścia. Ale też dowód na to, że kolejny dzień się jest, się żyje, się pisze.
Początkowo to miał być dziennik tylko dla bliskich. Prywatny. Ale z czasem redaktorki Wydawnictwa Literackiego namówiły go, żeby otworzył okładkę, wypuścił to w świat, dał jakieś świadectwo. Wahał się, ale się zgodził. Mimo to nie ma różnicy w sposobie pisania. Nie odczułam maski, którą autor nagle włożył. Szczery do bólu, od pierwszej linijki, do tej ostatniej, już nadzieją i szczęściem pisanej. Choć czasem było niewygodnie, czasem na pewno trudno i wstyd. Bo trzeba czasem napisać o kaczce szpitalnej, której się potrzebuje... A przecież „Chciałem dzisiaj wyjść na szpitalny korytarz. Robię to rzadko, bo krępuje mnie w tym akurat miejscu zbieranie dowodów popularności. Ale jeśli już, to tak sobie pomyślałem, że nie wypada w piżamie, trzeba włożyć spodnie. (…) Dlaczego? Przecież to szpital, wszyscy zrozumieją, wszyscy w piżamach. Zadziałało maleńkie słowo 'nie wypada' – słowo znikające z naszego polskiego języka, a przede wszystkim z mentalności.” [s.62] Więc gdy się pisze o tym, że jest się bezradnym, że jest się zdanym na łaskę innych, że się łysieje, że się chudnie – to na pewno nie jest łatwo. Ale też ta książka nie mówi o chorobie w taki sposób.
Jerzy Stuhr postanawia pokazać o czym sobie myśli – zgodnie z tytułem – podczas tej choroby. Jak stara się, oprócz wyników badań, śledzić czas, który biegnie wraz z rakiem. Śledzić to, co dzieje się obok niego, nie tylko w nim samym. Pisze o swoich znajomych, opowiada, jakie osiągnięcia ma jego syn Maciek, że w telewizji oglądał mecz, że była, słynna już teraz, afera z mamą Madzi, że zamykają Domy Kultury, że umarł przyjaciel, albo że Holland ma szansę na Oscara. Czasem komentuje, czasem tylko przedstawia. Trochę jest w tej książce o polityce, choć Stuhr broni się przed nią, bo nie podoba mu się, bo go boli, w jaki sposób rządzą nami, ludźmi, inni ludzie. „(...)od października ubiegłego roku, oglądam polityków. Przysięgam, Czytelniku Drogi, że nie było dnia, aby rządzący obecnie zrobili coś dobrze według ich kolegów z opozycji. Dzień w dzień ci rządzący robią coś źle. To się można zastrzelić, tak dzień w dzień od pól roku się mylić, coś spartaczyć, nie umieć, przegapić, zepsuć. (...)Opozycjo, pochwalże chociaż raz, aby być w tej permanentnej napaści choć trochę wiarygodną w czysto ludzkich kategoriach. Gdybym tak studentom przez pół roku wytykał, toby mnie na taczkach wywieźli, i mieliby rację, bo to by znaczyło, że ich nienawidzę, a nie krytykuję. Czy to chcecie nam pokazać? „[s.143-144] Taki osąd, mocny, dosadny, ale chyba trafny, prezentuje Stuhr. Nie boi się, bo miał mówić prawdę, miał być odważny. Nie chce się mieszać do polityki, boi się ubrudzenia rąk, ale też za wszelką cenę, chce być w środku, mimo, że ogląda świat trochę przez okno. A to wszystko jest takie sprzed chwili, świeże, gorące, czasem jak rana rozdrapana. Ostatni bowiem zapisek jest z 30 kwietnia 2012, a ja tu i teraz, 21 czerwca, w pierwszy dzień lata, już trzymam tę książkę, już ją mam, już chłonę. To jak przegląd tygodnia, jak teledysk z przeszłości, która cały czas jest na wyciągnięcie dłoni.
I to w panu Jerzym podziwiam – to, że mu się chciało pisać, obserwować, badać, dociekać, śledzić, że wybrał taki sposób walki z chorobą – aktywność umysłową, pokonywanie raka książką, filmem, teatrem – Ty mnie ugryziesz, a ja Cię walnę opasłą knigą o Białoszewskim przez łeb – i następnym razem się zastanowisz, bo pod ręką mam jeszcze mnóstwo dużych książek...
„Najbardziej oczekiwana książka roku” - reklamuje Wydawca. I to w pewnym sensie prawda. Nie dla samej treści, bo może ktoś bardziej oczekiwał Pratchetta, ale dla hołdu. Na 65 urodziny, które Teatr Ludowy wyprawił panu Jerzemu tuż na finiszu jego walki, minister kultury powiedział, że jest on częścią dziedzictwa kultury. Stuhr skromnie, że przecież on tylko grał w filmach, że robił śmieszne miny, że na deskach teatru się przebierał, nierzadko wygłupiał, ale ja podzielam zdanie pana ministra. Jerzy Stuhr człowiek ogromnej kultury, ogromnej pokory, człowiek z tych, co mają wartości, a te wartości to nie kasa, blichtr i pierwsza strona w „Super Expressie” – to rodzina, przyjaciele, dobrze wykonana praca, godność, przyzwoitość, „kamizelka zawsze zapięta”...
Dawno już nie płakałam przy żadnej książce. A tu się ze mnie polało, morzem łez. I wcale nie wtedy, gdy czytałam - rzadko na tych stronach, bo się nie skarżył - że go boli. Albo, że nie wie, jaką drogę leczenia obrać. Ale już na samym końcu, gdy robi rachunek co ta choroba mu dała. I wtedy, gdy idzie na ostatnią (oby!!!!) operację i myśli tylko o tym, żeby już było po wszystkim, bo chce zobaczyć swoją wnuczkę – bo ona tam czeka, na innym szpitalnym łóżku, żeby zobaczyć jego i żeby mógł jej, na żywo poczytać Baśnie Andersena i Przygody Mikołajka na głosy ze swoim synem...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

środa, 20 czerwca 2012

MENTORKA


MURIEL SPARK
„PEŁNIA ŻYCIA PANNY BRODIE”
(TŁ. ZOFIA UHRYNOWSKA)
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY, WARSZAWA 1972

Pierwszy raz przeczytałam o tej książce u Lirael. Cenię sobie jej zdanie. Lirael nie była zachwycona, choć zaintrygowana. A mnie ta książka jakoś zawołała. I gdy znalazłam ją w antykwariacie za śmieszną wprost cenę – musiałam kupić.
Moja głowa rozdzieliła się na dwa przy czytaniu tej książki. Stałam się podzielona.
To historia nauczycielki, panny Brodie, która przeżywa pełnię swojego życia. „(...) moja pełnia zaczęła się na dobre. A to jest takie nieuchwytne. Pamiętajcie, dziewczynki, jak dorośniecie, musicie bardzo uważać żeby jej nie przegapić, obojętnie, na jaki okres życia przypadnie. I wykorzystać ją do cna. (…) Pełnia to ten moment w życiu człowieka, dla którego się rodzimy. (…)” [s.12]
Nie do końca jestem uświadomiona na czym polegała pełnia panny Brodie. Wedle jej słów to odnalezienie swojego powołania. Jej powołaniem jest edukacja dziewcząt w konserwatywnej, zastygłej w przeszłości, skostniałej szkole. Ale nie jest to zwykła edukacja. Nauczycielka każe dziewczętom otwierać podręczniki do historii, przytrzymywać jej dłońmi, by żadna przypadkowa wizytacja nie miała wątpliwości, że odbywa się lekcja historii, a sama opowiada własne historie. O swoim narzeczonym, który poległ na wojnie, o tym, jak bardzo był przystojny i jak wiele panna Brodie straciła, tracąc jego młode ciało. Otwiera dziewczęce, chłonne umysły - ma doskonały kluczyk, jakim jest budząca się powolutku, niedostrzegalnie, ich seksualność – i leje tam swój eliksir. Albo jad. Chce stworzyć rzeszę, zastęp małych panien Brodie. Stworzyć z nich creme de la creme – najlepsze, najwspanialsze, naj... Nauczyć je swojego punktu widzenia, nauczyć je kochać taką sztukę, jaką ona sama ukochała, a gardzić tym, co nowoczesne i postępowe. Kobieta jest zafascynowana ideologią faszyzmu – gdzieniegdzie wtrąca pochwalne peany na cześć Mussoliniego. To początek lat trzydziestych XX wieku. Można usprawiedliwić pannę Brodie, że nie tylko ona ulegał niezdrowej fascynacji, że to my – z perspektywy czasu, z perspektywy wszystkich zwęglonych, spalonych, zaduszonych ciał, widzimy faszyzm jako zbrodniczą ideologię, jako omamianie umysłu, jako truciznę, która w konsekwencji zabiła miliony niewinnych. Panna Brodie uległa – jako jedna z wielu. Mogę jej to wybaczyć. Nie mogę natomiast wybaczyć tego, że wybrała sobie sześć dziewcząt, najbardziej podatnych na jej słowa i zaczęła jej lepić, upiększać, dopieszczać na swój obraz i podobieństwo. Wybrała pewnie bardzo przemyślnie – wie, jakie ma możliwości z każdą z nich, jakie są wady i zalety każdej, z którą może igrać na wyższym poziomie, a którą pozostawić na nizinach. Sześć szans na to, że jej się uda, że któraś wyjdzie z dokładnie taką samą twarzą, jaką ona co dzień widzi w lustrze.
Od jakiegoś czasu dyrektorka „czyha” tylko na jeden nierozważny krok nauczycielki – chce ją złapać na czymś, co jest jawnie sprzeczne z regulaminem szkoły, by mieć szansę na jej zwolnienie. Różnią się między sobą podejściem do edukacji. „Słowo 'edukacja' składa się z przedrostka 'e' od 'ex' (…) czyli wyprowadzam. Dla mnie edukacja to wydobywanie tego, co istnieje w umyśle ucznia. Dla panny Mackey to wprowadzanie czegoś, czego tam nie ma, a tego ja nie nazywam edukacją, nazywam to wtłaczaniem.” [s.37] Wielokrotnie dyrektorka proponowała pannie Brodie przeniesienie się do szkoły nowoczesnej, postępowej, gdzie sprawdziłaby się lepiej. Ale panna Brodie za cel obrała sobie skostniałe środowisko, potajemne lekcje, na których zabiera dziewczęta do teatru i na główne ulice miasta, pokazując perełki sztuki. To trudniejsze do realizacji, niż w miejscu, które z założenia jest otwarte na takie działania, jakie uskutecznia kobieta. Ma w głowie misję, cel, zbawienie – samej siebie poprzez wyedukowanie paru dziewcząt. Obok wszystkiego toczą się miłosne podboje – samej panny Brodie oraz dziewcząt, które dorastają pod jej okiem, ale też wtedy, gdy ona oczy ma zamknięte.
Moja dwoistość wynika z faktu, że książka jest napisana specyficznie, jakby prześmiewczo. Jakby każda z dziewcząt, a dzięki temu my, traktowała swoją nauczycielkę jednak z przymrużeniem oka. Jakby poddawały się jej, ale tylko do pewnego stopnia, do pewnej granicy. Jakby rozmawiały z nią, a w pewnej chwili odwracały się do czytelnika i puszczały oko, mówiąc - „spokojnie, wiemy, co tak naprawdę knuje panna Brodie, nie damy się, tak jej tylko wmawiamy”. Choć przecież to nieprawda, bo jedenastolatki nie potrafią być ironiczne, nie potrafią być tak bardzo dwulicowe, nie potrafią walczyć bronią, jaką posługuje się nauczycielka. I stąd moja dwoistość. Bo raz myślę, że panna Brodie też gra, a raz, że robi to wszystko nieświadomie, że to naprawdę jej wymyślona misja, jej sposób na zbawienie, jej sposób na życie.
To książka przede wszystkim o tym, jak gąbczaste, jak mocno otwarte są umysły młodych ludzi. Jak fascynujące, ale równie mocno przerażające jest ich kształtowanie – położenie na wielkim kole garncarskim i utworzenie z nich tego, co się chce. Jak wielka jest moc stwórcy. Jak wielka jest siła tego, kogo rozbudzona jedenastoletnie panienka spotka na swojej drodze.
To książka o tym, jak wielkie musi mieć powołanie nauczyciel i jak wielkie ryzy, w których musi się trzymać, żeby nie zacząć manipulować uczniem w miejsce jego stymulowania. To książka o granicach – o tych, które niby nieprzekraczalne, przekracza się jednym krokiem. Czasem nieostrożnym, a czasem w pełni zamierzonym. I obojętnie, czy stadko panny Brodie jest z lat trzydziestych czy z teraźniejszości – to książka o ogromnej odpowiedzialności, jaką niesie za sobą bycie czyimś mentorem.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

GĘŚ POMIĘDZY OKŁADKAMI


DOROTA SUMIŃSKA
„ZWYKŁE NIEZWYKŁE ŻYCIE”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2012

Nie ukrywam, że książkę Sumińskiej potraktowałam jak kuriozum. Do tej pory pisała książki-poradniki, ksiażki-wspomnienia, książki-zwierzęcopochwalne. Po raz pierwszy chwyciła za pióro, które miało ją prowadzić zmyślonymi ścieżkami, które miało stworzyć coś z niczego – w podtytule wyraźnie widnieje słowo „powieść”, tak, żeby nikt nie miał wątpliwości (poprzednia powieść „Świat według psa” była w trochę innej konwencji, pisana z punktu widzenia psa, z wysokości czterech krótszych niż ludzkie łap, o innych światach, innych problemach). Może trochę otworzyłam ją po to, by poddać Sumińską próbie – podoła, czy nie podoła? Zainteresuje czy odłożę ją po kilku przeczytanych stronach? Ale sama autorka była odważna, otwarta na nowe doświadczenie, więc ja też się otworzyłam i przyjęłam w siebie historię rodzinną.
To naprawdę zwykłe życie. Jest młody chłopak Wacek, niezakochany w Anieli. Jest młoda dziewczyna Aniela, zakochana w Wacku. Są przyjaciółmi i przez zbieg okoliczności, wybłagany przez dziewczynę, Wacek godzi się z nią ożenić. Spełniają się marzenia i burzą się marzenia. Ale przysięga jest na zawsze, więc Wacek zostaje przy żonie, mimo miłosnych przygód wychodzących poza wspólną pościel i łóżko. Przychodzi wojna, przychodzi walka, przychodzi czas niewidzenia. A potem koniec wojny, powrót do domu, a w domu przygarnięta pod dach Mania po przejściach, którą trzeba było ratować z opresji. I piękna córeczka Wanda. I Wacek wreszcie się zakochuje, na zabój i na zawsze – w jej małych rączkach, stópkach i tej dziwnej dziecięcej mądrości. I tak się toczą te losy – dorastanie, umieranie, nowy dom, stary dom, jakieś ucieczki i jakieś powroty, dżemy z własnych owoców, dojrzałe, nabrzmiałe słońcem czereśnie i przeganianie kosów, przyczajonych na słodkie owoce.
Nie zabrakło zwierząt – jakże mogłoby! Życie pani Doroty jest ze zwierzętami związane, są w nim jak kuchenka, jak śniadanie, jak potrzeba oddychania i to, że palców u rąk zasadniczo powinno być dziesięć. Prawdy, z którymi się nie dyskutuje, prawdy, które przyjmuje się za „święte prawdy”. Dlatego też nie dyskutuje ze zwierzętami i dlatego też są pełnoprawnymi bohaterami książki na równi z Wandą, z Wackiem i Anielą. Zaczyna się od gęsi Kasi, potem jest sowa, a wkrótce dwie, jeszcze gołębie, a później dwie kolejne kaczki, nawet pies, dość zwyczajny, jak na wiejską zagrodę. Żyją w zgiełku tego domu, w jego dramatach i w śmiechu, który odbija się od ścian. We wszystkich zdradach i we wszystkich miłościach. W studiach Wandy i w dziwnie uplecionej historii Mani, która chciała tylko, żeby mieć kogo kochać. A jednocześnie to życie niezwykłe, bo ponoć każdy z nas może napisać choć jedną powieść – właśnie o swoim losie, o tym, jak kocha czy nie kocha, o tym, jak wspina się do kariery, albo jak pije. I dlatego ta książka jest niezwykła – tymi wszystkimi biografiami w sobie zawartymi – wyrwanymi z czystej rzeczywistości, posplatanymi w świetną, wzruszającą fabułę.
I napiszę teraz Banał przez duże B – ta książka chwyta ze serce! Nie mogłam inaczej, bo to pierwsze, co przychodzi mi do głowy w związku z ta historią. Znajoma, która ją skończyła 60 stron przede mną mówiła: „o matko, jaka fajna jest ta książka!”. Nie trzeba więc wiele, żeby napisać książkę, nad którą można łapać łzy do słoika. Nie trzeba więc wiele, żeby napisać książkę, która rozśmiesza. Trzeba po prostu otwartych oczu, uszu, wrażliwego serca i placów wystarczająco szybkich, by dogonić wszystkich ludzi, każdemu zabrać naparsteczek jego historii i wsadzić wszystko między dwie okładki.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

sobota, 16 czerwca 2012

PAPIEROWE SZKLANKI


ANNA JANKO
„PASJA WEDŁUG HANKI”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2012

Dawno, dawno temu była sobie Hanka. Mieszkała w książce „Dziewczyna z zapałkami”, ale nie wierzę, że trochę Hanki – jakaś stopa, włos czy prawe ucho - nie mieszkało też w Annie Janko, która „Dziewczynę z zapałkami” napisała. Pewnie mieszkała, pewnie z połowa. Tamta Hanka mnie uwiodła, bo mówiła tak pięknie. Mówiła o sobie, o dzieciństwie, o miłości, o przemocy, o tym, czego się boi. Pięć lat po tamtej Hance w okno zapukała jej starsza wersja. Hanka niby dojrzała, niby nauczyła się nowych rzeczy, niby dorobiła się pierwszych zmarszczek i pierwszego siwego włosa, ale coś z tamtej pozostało. Teraz jest pasja według Hanki, bo ona wciąż cierpi. Jest wciąż dziewczyną z zapałkami, które osmalają końcówki palców. Ma 37 lat. Ma męża. Ma dwójkę dzieci. Kilka domów, choć żaden nieprawdziwy. W kawiarni spotyka się z dawnym kochankiem i opowiada mu (nam!) to swoje życie, które minęło od czasu, gdy zamknęła się tylna okładka biało-czerwonej książki z rękawiczką zawieszoną na nagiej gałęzi.
Nie było dobrze, ale mam wrażenie po przeczytaniu tej „części”, że Hanka nie umie, żeby było dobrze.
Jest otwarta na cierpienie, które sama tworzy, tak bardzo, jak jest zamknięta na ludzi. Jest przerażonym zwierzęciem, które nie umie żyć, bo nikt go tego nie nauczył. Zamiast starać się zdobywać wiedzę, umiejętności, ona się usprawiedliwia i szuka wyjść najbardziej zawiłych, najtrudniejszych. Ot, wybryk natury – jednostka niezdolna do instynktów samozachowawczych.
To książka o zdradzie. Historia tego, jak Hanka otwiera oczy i widzi przed nimi mężczyznę. Paw (od Paweł) w domu. Mąż – codzienny, wyświechtany, niby wyczekany, wykochany, wytęskniony. Ale już trochę zużyty, bo już nie nowy. A tam jest Mat (od Mateusza). Ktoś, kogo smaku jeszcze nie zna, kogo zapach może doprowadzić do szaleństwa, kto będzie potrafił 37 letnią kobietę wziąć na kolana w autobusie. Hanka, by żyć potrzebuje odurzenia. Odurzeniem największym jest dla niej miłość. Zatapia się w nią. Lubi sięgać po to, co niedostępne. Gdy powszednieje, ona traci zainteresowanie. Dlatego to też książka o trudności zdrady. Nie o tym, że trudno jest wymknąć się z domu, tak by nikt nic nie podejrzewał. Jest łatwo – zakochany zdradzający ma tysiąc pomysłów. Ale o tym, że fascynacja wykańcza. Że Hanka nie umie powiedzieć ostatecznych słów. Bo gdy tylko bardziej zbliża się do Mata, Paw zdaje się przyciągać – przestaje być bliski, przestaje być oczywisty, a więc na powrót mami. I w kółko – między Wrocławiem, Warszawą a Gdynią poruszanie. Ucieczki, powroty, walizki, pakowanie dziecka, przecinanie rodziny na pół.
Ale ta książka jest też o miłości. Hanka zafascynowana samym uczuciem, tym, co robi z człowiekiem sięga po definicje miłości w każdą cząstkę świata, wertuje książki, zatapia się w poezji, kontempluje filozofię, odgarnia mech i patrzy w życie płciowe mrówek, zastyga w pół kroku, by nie przeszkadzać kopulującym kotom, z pomieszaniem fascynacji obrzydzenia i zazdrości komentuje zwyczaje muchówki, która trawi swego kochanka podczas aktu zapłodnienia. Szuka w uczuciu piękna, ale też brzydoty. Pokazuje listy, wyznania, wzniosłość i mózg, który ponoć w stanie zakochania świeci na czerwono, ale też soki, wypływające z ciała, zaplamione prześcieradła, wyrzuty sumienia i nieudane spotkania. A jednocześnie jest małą dziewczynką potrzebującą matki, tą, która ma wciąż w kieszeni nieszczęsne zapałki, która w głowie ma jednocześnie przyciąganie i odpychanie.
Lubię tę poezję prozą. Te zdania, które podkreśla się z oniemieniem – to tak można? To te słowa do siebie pasują? To takie wyrazy można splatać ze sobą w supeł? Ale pod koniec zaczęła mnie męczyć dwoistość Hanki, jej miotanie, jej pasja, jej ból. W słowach pięknych i oczarowujących, ale pisała o duszności, pułapce, depresji. Za dużo tego było dla mnie, za mocno, za intensywnie. Hanka się rozsypywała, zostawiała na ulicach kilku miast swój naskórek, łzy i radość z pocałunków, a ja zostawiałam swoje siły. Im bliżej było końca, tym częściej odkładałam książkę, żeby wyjść na balkon i odetchnąć świeżym powietrzem, nieprzesyconym dusznym, zatęchłym zapachem usychających róż. Coraz trudniej mi było wszystkie problemy Hanki unieść. A co najważniejsze – coraz trudniej było mi ją zrozumieć, a dzięki temu ją lubić, współczuć, myśleć o niej dobrze. Przy końcu miałam ochotę być brutalna. Wyrwać jej kępę włosów, albo spoliczkować. Nakrzyczeć, tak głośno, tak mocno, żeby popękały wszystkie szklanki w domu – moim prawdziwym i jej, papierowym. Gdy skończyłam odetchnęłam z ulgą, że mogę już przestać napinać każdy mięsień. Że mogę wreszcie zaczerpnąć prawdziwy oddech.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

piątek, 15 czerwca 2012

ZAKOCHAŁAM SIĘ W KOBIECIE


ASA LARSSON
„AŻ GNIEW TWÓJ PRZEMINIE”
(TŁ. BEATA WALCZAK-LARSSON)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2012

...nie w jej oczach, ale w tym, jak opisuje poranek. „Powietrze było chłodne. Niebo – intensywnie błękitne. Taki dzień chciałoby się wlać do szklanki i po prostu wypić.” [s.7] albo, gdy mówi, że „śnieg wzdycha w lesie, zmęczony wiosną.” [s.270] Jak pisze o tym tajemniczym miejscu, jakim jest północ Szwecji. O tym, jak w taki dzień - który może się wydarzyć tylko w małej wiosce, gdzieś daleko, daleko, gdzie z nóg tuz po urodzeniu wyrastają narty i gdzie w dłoni najlepiej leży siekiera do cięcia drewna i kubek z gorącą kawą - zmienia czyjś świat. Jak w taki dzień, rozświetlony od słońca, ale pod stopami skuty lodem, dwójka młodych ludzi jedzie nad jezioro, żeby nurkować. Mają cały potrzebny sprzęt, trochę doświadczenia, wyczytanego z książek i plan. Latem dowiedzieli się, że na dni spoczywa wrak samolotu. Chcieli zobaczyć, co mogą znaleźć w środku. Zakładali poodcinane kończyny załogi, zakładali nieprzejrzystość wody tam na dole, ale zakładali też tajemnicę, która popchnęła ich do wycięcia przerębli, przećwiczenia raz jeszcze wszystkich znaków, włożenia w usta końcówki automatu oddechowego i zejścia siedemnaście metrów pod gruby lód. Nie spodziewali się tego, że ktoś na przeręblu coś położy. Że nie wyjdą. Że to ostatnie, co robią, żyjąc.
A kilka miesięcy później ciało Wilmy znalezione zostaje w rzece. Przez przypadek. Wypadek. Brak potrzebnego doświadczenia. Prąd, który ją porwał. Albo wadliwy sprzęt. Patolog, który ją bada – rutynowo, ma jednak dziwnego gościa. Rebeka Martinsson staje w jego drzwiach i twierdzi, w jednym krótkim przebłysku, że to na pewno nie było przypadkowe...

...nie w jej dłoniach, ale w tym, jak potrafi narysować postaci.
Rebekę znam już z poprzednich książek, ale zachwyca mnie to, jak dojrzewa. Jak się zmienia, jak staje się kimś, kogo kiedyś odrzuciła. W tej części cyklu przenosi się do domu swojej babki. Wraca myślami do dzieciństwa. Czuje zapachy, które towarzyszyły małej dziewczynce. Widzi, pamięta, wszystkie ruchy, które wykonywała jej babka w kuchni, w zagrodzie, w tym domu. Widzi samą siebie i wie, po raz pierwszy od bardzo dawna, że tu jest jej miejsce. W tej części widać, że to łańcuch, mocno zazębiony oczkami. Że trzeba zerknąć do poprzednich książek Larsson, żeby połapać się w tym, kim jest Rebeka, jaką ma historię. Skąd zna Annę Marię i dlaczego policjantka nie dogaduje się ze swoim partnerem i podwładnym. Trzeba odsłonić trochę kart, żeby móc grać w zupełnym spokoju i z pewnością zwycięstwa. Sama sprawa Wilmy i Simona to osobna, zamknięta historia. Ale wszyscy dobrze nam znani z poprzednich części policjanci, prawnicy, prokuratorzy, zakorzeniają się gdzieś wcześniej. Poza tym Rebeka to już taka trochę daleka przyjaciółka, z którą nie spotykasz się często (choć bardzo chciałabyś częściej), ale intensywnie, mocno. Nie ma czasu, na wyjaśnianie, jaki ma kolor włosów, co lubi jeść i kim chce zostać w przyszłości. Jest tylko czas na teraźniejszość, na bycie z nią w tej czasoprzestrzeni, w tym świecie, który toczy się tu i teraz. Przecież znacie się już trochę.
Poza tym jak zwykle postaci, którymi zaludnia Larsson swoje wioski i miasteczka, są tak bardzo charakterystyczne, tak pełne ludzkich rysów, że uważam je za cienie prawdziwych ludzi, złapanych w pułapki i wklejonych pomiędzy dwie okładki książki. W posłowiu sama autorka pisze o reakcji swojej mamy: „Pisz, pisz, bo chcę się dowiedzieć, co dalej. Cały tydzień myślałam o Hjalmarze.” [s.351] Hjalmar to jeden z bohaterów „Aż gniew twój przeminie”. Jeden z najbardziej barwnych, najmocniejszych w tej części. Wyrazisty. Ja też, tak, jak mama Asy, chciałam wiedzieć, wiedzieć, szybko. Zdobył moje serce, mimo że jest jednym z podejrzanych. Moje serce skradła też sama Wilma i jej prababka Anni, u której Wilma mieszkała. Stara kobieta, schorowana, ale pełniejsza życia, niż sama Rebeka. Staruszka, która z młodą Wilmą kąpie się nago w rzece. Staruszka, która wierzy w sny i która wciąż robi śniadanie na dwie, bo czasem czuje, że Wilma jest obok. Ulubienice, których nie da się nie kochać.

...nie w kształcie ust, tylko w treści,
Z każdym tomem Larsson potwierdza swoją wielkość. W tych kryminałach nie chodzi nawet o to, żeby nie wiedzieć, kto zabił aż do samego końca. Chodzi o motyw, o podskórną zdolność do chwycenia za narzędzia zbrodni. O ogromne emocje. Czasem tak skrajne, jak miłość i nienawiść. Nie tyle o samą zbrodnię, co o wszystko to, co stoi za jej drzwiami. O to co przedtem. O to, co tuż po. O uczucia. Zawsze o uczucia. Larsson umie przejrzeć człowieka. Albo zszyć go z gałganków – trochę miłości, trochę okrucieństwa i zawsze jakaś zadawniona rana, która czasem jeszcze się ogni. I podaje na wyciągniecie ręki te wszystkie emocje. Wystarczy ugryźć – a tam są wszystkie smaki.

Myślę, że zakochałam się na zabój. Dopóki jej pióro, dopóty ja kocham. Dopóki ona będzie dawać mi takich bohaterów i takie słowa, ja będę wierna. Oby jak najwięcej miłości – między nami.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

środa, 13 czerwca 2012

ZŁOŚĆ HIPNOTYZUJE



MAGDALENA MIECZNICKA
„ZŁOŚĆ”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2012

Marta jest nieśmiałą, zamkniętą w sobie dziewczyną. Pielęgnuje od dawna żal do ojca, który zostawił ją, gdy była małą dziewczynką. Zostawił w dziwnej Polsce, szedł w inną Polskę, taką, w której są kobiety niepodobne do jej matki – szczupłe, dobrze ubrane, o nasyconych czerwienią ustach, młodsze. I w której są pieniądze. Duże, szybkie, odurzające. Ona została w tej Polsce, która gotuje na obiad kapustę i marzy o blasku słońca na papierowej skórze.
Pielęgnuje w sobie złość, którą ćwiczy przed lustrem. Gdyby przypadkiem ojciec się do niej odezwał. Wykrzyczy mu w twarz swój mały pokój w bloku wobec jego rezydencji. Wykrzyczy mu wszystkie przegapione urodziny. Wykrzyczy odejście i nie wrócenie. Ćwiczy teatralne gesty, wie dokładnie, jak odgarnie włosy i jak założy je za ucho, odwracając się na pięcie, odchodząc – teraz ona.
Jednak, gdy kończy 16 lat, a w słuchawce słyszy głos sekretarki ojca, która umawia ją na wizytę z nim – potulnieje, tak, jak dyktuje jej charakter, myszowacieje, maleje, szarzy się i merda niewidzialnym ogonkiem na to spotkanie. Tęskni, jest tak naprawdę chyba nieutulona w swojej dziecięcości i bezojcowości. Na znak protestu – jedyny, jaki ją stać, spóźnia się 10 minut, ale jej ojciec jest wyrachowany, cyniczny, zorganizowany według kalendarza i o 10 minut skraca ich spotkanie. Ale wyciąga dłoń. A Marta nieopatrznie, niepomna wszystkich aktorskich ćwiczeń całuje ją z wdzięcznością – przyjmuje wszystkie zaproszenia na wakacje, na zimowiska, w odwiedziny do jego rezydencji pod Warszawą, gdzie żyje z nową, wymuskaną żoną. Czuje się tam źle, ma wyrzuty sumienia – jej światem są książki, intelektualne rozrywki, czysty świat. A Karolina i ojciec to blichtr, szampan, galerie handlowe i książki w skórzanych oprawach, które mają służyć wyłącznie ozdabianiu wnętrza. W rezydencji ojca nie ma nawet jej pokoju – jest pokój jakiejś Mai – kuzynki, siostrzenicy, czy kogoś takiego, dziewczyny-Amerykanki, roześmianej na każdym ze zdjęć, jakie zdobi ściany. Zazdrość, kolejna rzecz na z.... Ale Marta nie przestaje odwiedzać tego domu, uzależniona w pewien sposób, wyrywa te kawałki nie-do-bycia ojca, rekompensuje sobie, po swojemu dziecięcy świat.
Gdy przekracza dwudziestkę dostaje zaproszenie od ojca i Karoliny – chcą spędzić lato na luksusowym jachcie, pływając po Lazurowym Wybrzeżu. Gościem honorowym ma być Maja ze swoim amerykańskim chłopakiem. Marta niechętna wyjazdowi, niechętna Mai, która przeraża ją swoim wdziękiem, urodą i zażyłością z jej ojcem, poddaje się, gdy w drzwiach staje Brian. Opalony, nie w jej typie, w typie każdej zdrowej, wesołej Amerykanki, nonszalancki, pewny siebie... Marta tonie w jakimś dziwnym uczuciu, w jakiejś nowej, nieznanej sile, dołącza do załogi, idzie za Brianem jak zahipnotyzowana. Rozpoczyna swoją własną, prywatną sjestę wakacyjną, nie do końca przemyślaną, instynktowną, niebezpieczną...
Połykałam „Złość” dużymi kawałkami. Nie mogłam jej się oprzeć. Była dobra, choć w smaku można było wyczuć metaliczny posmak – przerażenie, niedowierzanie, obrzydzenie. Odsuwałam od siebie litery i przysuwałam z powrotem, zaczarowana ich mocą. Czułam się, jak chirurg, który patrzy na poruszające się, otwarte serce. W każdej chwili, wiedziony jakimś dzikim szałem i zapamiętaniem, może je chwycić w stalowy uścisk i zmiażdżyć. Przygadałam się tak bohaterom i miałam wrażenie, że to samo czuje autorka. Że ma w sobie wielką siłę sprawczą, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ich losy to jedno jej pociągnięcie piórem, że pulsujący na monitorze kursor może stanowić o czyimś być albo nie być. Złość, ale też władza, która z tej złości wynika, ma ogromną moc. Zemsta przetacza się od ust do koniuszków palców, zagarniając po drodze każdą jedną cząstkę istnienia Marty. Rośnie w siłę, bo do tej pory była mała i niedorozwinięta. Wystrzeliwuje w górę, sama nie wiedząc, jak zagra następnym razem. To jest w tej książce fascynujące – ta przemiana bohatera, to, jak z jednej osoby wyrasta nagle całkiem inna, taka, jakiej byśmy się nie spodziewali.
To książka duszna, książka – pułapka, w którą łatwo dać się schwytać. Jacht, mimo że wielki i luksusowy, płynie po morzu, ma zamknięte drogi ucieczki, jest jak pudełko, z zabitymi gwoździami wiekiem. Więzi bohaterów, skazuje na siebie i nas więzi w tej dramie, w tym teatrze, w którym każdemu rozpruwa się brzuch, sprawdza pod mikroskopem odruchy, odczucia, zachowania. Z tej pułapki nie wychodzi się prosto, po drabince, na ląd. W środku mnie cały czas obijają się fale Lazurowego Wybrzeża, słychać czyjś szloch, delikatne ocieranie się fal o burtę i syk szampańskich bąbelków. I delikatne, prawie nierealne ocieranie się ust o brzeg wysokiego kieliszka. Albo o drugie usta...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

wtorek, 12 czerwca 2012

NIETYPOWE ALE TYPOWO ZAKRWAWIONE CIAŁO


ANNA FRYCZKOWSKA
„STARSZA PANI WNIKA”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Halina i Dzidka mieszkają blok w blok. Na szarym warszawskim osiedlu, na którym nie dzieje się prawie nic. Dzieją się tylko niedzielne msze, na które Dzidka chodzi, a Halina nie, bo nie wierzy w Boga. I poranne spacery „z kijkami”, na które Halina chodzi, a Dzidka nie, bo chyba jej się nie chce. I rytualne, codzienne, niezmienne, naprzemian-staruszkowe dokarmianie okolicznych kotów, które mają swój dom obok śmietnika, który to dom rezolutne staruszki postawiły im w świetle osiedlowego prawa, popartego zbieraniem podpisów pod petycją. Bo czasami dzieją się też petycje, które trzeba najpierw wymyślić, potem napisać, a na końcu obejść kilka bloków, żeby stosowną ilość podpisów pod petycją zebrać. I żeby słowu wymyślonemu mogło stać się zadość. Bo nic poza prawem!!!!
I brzmi to prawie jak nudny serial telewizyjny o „moherowych beretach”. Nic bardziej mylnego!
Bo Dzidka i Halina obiecały sobie, że nigdy nie włożą nic moherowego na głowę! I nigdy po moherowemu nie będą - co ważniejsze! - myśleć. Stworzyły nawet kodeks anty-moherowy. W tym kodeksie wypunktowały sobie, na prywatny użytek, czego robić im nie wolno, żeby nie być posądzone o bycie zdziadziałymi babinkami. Oznaką starości jest na przykład narzekanie na młodzież i szminka na pomarszczonych ustach – ostatniego Dzidka akurat nie chce przyjąć do wiadomości, używając jej hojnie i w jej mniemaniu zalotnie. Bo Dzidka nie ustaje w strojeniu się i ubieraniu butów na obcasie. Halina zaś gustuje w wygodnych adidasach, które nadają się do szybkiego chodu, aby utrzymać formę. Wydaje się, że życie mają zorganizowane, że wszystko jest na swoim miejscu i zdarzyć się już nic efektownego nie może. Że świat poukładany, że codzienne wspólne gotowanie obiadów trzeba tylko odhaczyć, a potem do wieczora już nic. Tu też nic bardziej mylnego!
Po pierwsze Halina jest babcią – ma na utrzymaniu przeszło trzydziestoletniego wnuka, który je za dwóch piętnastolatków. Gruby, niezdarny, odznaczający się wykwalifikowanym lenistwem i wyjątkowym brakiem wiary w siebie. Babcia mu nadskakuje, dzieli się emeryturą, obiadki szykuje i nie zwraca uwagi na to, że wnuk zrezygnował z pracy, bo tak mu po prostu było wygodniej... Cały czas usprawiedliwia „chłopca” tym, że matka porzuciła go w dzieciństwie i wyjechała do Stanów, skąd nadchodziły tylko kartki urodzinowe, a nigdy nie było zaproszenia i że ona za matkę, która z jej to łona wyszła, musi teraz odpokutować. Wiec niańczy Jarcia, sprząta za niego i przymyka oczy na film z Azjatką, przy którym Jarcio wydaje jakieś dziwne, stłumione dźwięki, dochodzące z czeluści zamkniętego pokoju.
A to od Jarcia się wszystko zaczyna...
Bo gdy siedzi on sobie w kawiarni, czyta książkę o tym, jak zostać playboyem, zauważa piękną kobietę, która przypadkiem okazuje się lekarzem dermatologiem i przypadkiem zauważa u Jara (poza domem Jarcio tajemniczo zmienia się w Jara) znamię, które na szybko, w kawiarnianym zaimprowizowanym gabinecie kwalifikuje jako znamię do wycięcia. I Jaro w swoim zafascynowaniu tą piękną kobietą, aby nie wyjść na malkontenta i bezrobotnego nauczyciela WF, z tuszą godną dwóch nauczycieli naraz, stwierdza, że jest prywatnym detektywem. I z miejsca niemal dostaje pracę – odnaleźć męża pięknej dermatolog, który zostawił ją i, wyprowadzając się, zabrał cenny obraz,w istocie należący do niej.
Jaro zlecenie przyjmuje, mając z detektywem wspólnego tyle, że detektyw i on mają swoje wizytówki. Z tym, że Jaro zamówił swoje, bo były w promocji...
I tu oczywiście wkracza rezolutna Halina, która za nic w świecie nie chce, aby wnuk znów stracił wiarę w siebie, a przez to ona straci jakiekolwiek szanse na jego wyprowadzkę jeszcze za jej życia... Wkracza z impetem i postanawia po cichu, jak mały, zwinny krasnoludek, pomóc wnukowi i podrzucać mu niewinnie, mimochodem, przypadkowo, jakieś tropy.
Szybko jednak sprawa nabiera rumieńców, bo pojawia się trup.
A do tego na osiedlu zaczyna grasować morderca kotów...
A to wszystko już na samym, samym począteczku 440 stronicowej knigi...
Nietypowe postaci jak na kryminał. Nietypowe tło, jak na kryminał. Nietypowy język. Nietypowe śledztwo. Ale bardzo typowy trup. Bardzo typowe zaginięcie. Typowe poszlaki i typowe dla kryminału zaskoczenie na końcu.
Podobała mi się lekkość, z jaką Fryczkowska igra z zakrwawionym ciałem. Nadaje mu lekkości, śmieszności, ale każe mu się wykrwawiać dokładnie w taki sam sposób, jak ciała z przejmujących dreszczem thrillerów psychologicznych. Pokazuje sprawę mordercy kotów i zgraję staruszek, które wierzą, że są jeszcze młode, jak szukają sprawcy i wkładają w to całą swoją energię. Śmieszne, karykaturalne... ale tylko na pierwszy rzut oka. Pod powłoką jest prawdziwe cierpienie, prawdziwa brutalność i niebezpieczeństwo. To, że Jarcio mieszka z babcią, że idzie rano do łazienki wyprać zaplamione mokrymi snami prześcieradło, bawi. Ale już za chwilę okazuje się, że ta sytuacja ma drugie dno. Że gdzieś pod powłoką są wyrzuty sumienia, brak ciepła, nie-miłość. Łyka się tę książkę, nie myśląc tak naprawdę o tym, że ona jest o tym wszystkim, co we współczesnym świecie złe. Dopiero po chwili stwierdza się, że jest bardzo bardzo gorzka i że właściwie trzeba by ją było popić. Obok całej ogromnej dozy rozrywki, wyobrażeń, jakie niosą za sobą te pokraczne, przerysowane postacie, czuję też pustkę, jaką każda z nich nosi w sercu. I pamiętam, że warto obok tego śmiechu zapłakać. Choćby i nad kotem, któremu płonie futerko...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

poniedziałek, 4 czerwca 2012

SZLAKIEM WARSZAWSKICH ANTYKWARIATÓW

Inez nie ustaje w próbach zauroczenia mnie Warszawą. Nie lubię stolicy, bo mnie przeraża, bo za nią nie nadążam, bo to prawda, że tam rodzą się słowa, których ja nie umiem używać "trendy", pochodzące od tego "trendsetterka" czy "lans". Jestem obok tego. Jestem w świecie, w którym zachwyca mnie drzewo na środku kawiarni i duszne antykwariaty, w których można spędzić pół dnia. Jednak Inez potrafi pokazać mi miejsca, dzięki którym potrafię tęsknić za Warszawą - na przykład Pragę z klimatycznymi uliczkami i Matkami Boskimi w każdym podwórku. Coś, co jest mi bliskie.
Tym razem zrobiła mi na Dzień Dziecka prezent, wyciskający łzy z oczu - Podróż Szklakiem Warszawskich Antykwariatów.
Kupiłyśmy bilet dobowy, wsiadłyśmy w tramwaj i stał się CUD. To było piękne popołudnie - od 11 do 17 buszowałyśmy w książkach, księgach, książeczkach, książczynach. Inez znalazła takie miejsca, że chciałabym je spakować w walizkę i zabrać ze sobą do Trójmiasta. Każda z nas wróciła z wyprawy podekscytowana, z siatką pełną książek. I kolejny raz okazało się, jak bardzo ważna jest w życiu osoba, która ma podobne pasje do Twoich, która będzie tak samo jak Ty niemal 2 godziny szperać w górach przewracających się starych książek, w słabo oświetlonej piwnicy, która uśmiechnie się na widok Twoich znalezisk i która będzie Ci zazdrościć "Cudaczka Wyśmiewaczka" za 2 zł!
Dziękuję Inez - do następnego razu!!!!

(na profilu facebookowym relacja fotograficzna - zdjęcia ze szlaku wykonane przez przewodniczkę!)

POTWIERDZONE!


ARTUR ANDRUS
„BLOG OSŁAWIONY MIĘDZY NIEWIASTAMI”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Oj tak, oj tak! Niewiastą jestem i osławiony jest Andrus między mną i moimi znajomymi. Polecam jego zbiorek nie tylko kobietom. Chodzę za Mężem i czytam Mu fragmenty. Bratu wysyłam maila z co śmieszniejszymi kawałkami. A swój egzemplarz spakowałam już w gustowną reklamówkę, żeby przy najbliższej okazji podsunąć Tacie do uśmiania.
Więc nie dość, że osławiony, to jeszcze niewiasty osłabia. Bo jak wiadomo, śmiech to zdrowie, a zdrowie to ruch. A ja ruszam się cała w tym śmiechu – drgają mi ręce i nogi, podskakuje głowa i wibruje cały aparat mowy. W tym wypadku służy do gromkich i niepowstrzymanych wybuchów wszystkich ha, ho i hi. Jestem zachwycona!
I jeszcze do tego oniemiała! Bo nigdy dotąd nie trafiłam w wirtualnej przestrzeni na blog Artura Andrusa. Samego prezentera/konferansjera/radiowca/wierszokletę (i proszę się nie obrażać, bo nie w sensie pejoratywnym przytaczam, a w sensie jak najbardziej udokumentowanym przez samego autora*) - kojarzę, ale niezbyt wielką wagę przykładałam do jego osoby. Teraz żałuję – albo może nie do końca. Bo dzięki temu mam od razu Andrusa w dawce XXL czyli w ponad pięciuset stronicowym zbiorku jego tekstów z bloga i z czasopism „Prime”, „Policja 997 oraz „Gazety Lekarskiej”.
Właściwie jedyna sensowna rzecz, którą mogłabym zrobić, żeby tę pozycję polecić, to zacytować coś z tego zbiorku. Bez komentarza, tylko ewentualnie z podkładem głosowym, jak w telewizyjnych sitcomach (choć nie sądzę, że ktokolwiek będzie miał wątpliwości, kiedy się śmiać). Takie fragmenty- wyrwane z kontekstu, wyrwane z książki, wyrwane z moich ulubionych – obroniłyby się same. Problem polega na tym, że nie wiem, co wybrać. Zacytować 500 stron książki?
A może napisać, że Artur Andrus jest doskonałym obserwatorem życia codziennego, że interesuje się światem, interesuje się każdym kamyczkiem, każdym szyldem, mijanym po drodze, każdym współtowarzyszem podróży, z którym jedzie do Juraty, każdym artykułem internetowym, który znajdzie w przestrzeni wirtualnej, a który potrafi go zaciekawić jednym słowem. Napisać, za nim samym, że „może się uważać za klasyka zwracania uwagi na rzeczy pozornie banalne”? [s.231] A może o tym, że umie napisać o „sytuowaniu książek” – to znaczy wyjść od wypowiedzi dziennikarki, która „sytuuje powieści Danuty Noszczyńskiej gdzieś tak pomiędzy Chmielewską a Grocholą” [s.228] i na podstawie tej wypowiedzi stworzyć cały system układania tomów na półkach, który oprócz tego, że pomija nudny alfabet, to jeszcze będzie generował wzrost sprzedaży książek? Albo o swoim kalendarzu, którego wybieranie zaczyna już w czerwcu, a w listopadzie kupuje taki sam jak poprzedni: „zwykły, prosty, legendarny kalendarz, takie, jakiego używali Hemingway, van Gogh, Chatwin, Picasso. Samego mnie to śmieszy, ale ta magia działa. Ostatnio zauważam u siebie duże zmiany w pisaniu i rysunku. Piszę jak Picasso, rysuję jak Hemingway”?[s.147] Doskonale radzi sobie z tekstami do „Policji 997” i „Gazety Lekarskiej”, a w nich pisze na przykład o starych plakatach wiszących w poczekalniach czy też o tym, jak napisać dobry tekst do gazety. Z tekstu o grypserze zaśmiewałam się o 4 nad ranem (obudził mnie śpiew ptaków i nie mogłam zasnąć), wtulając twarz w poduszkę i nie mogąc się doczekać, kiedy obudzi się Mąż i będę mogła przeczytać mu ten kawałek. No bo jak się powstrzymać, gdy Andrus przekłada na język więzienny fragment wierszyka „Pan kotek był chory”:
„Miauczyński był chory i w pryczy garował
I przyszedł ojojek: - Coś się nafutrował?” [s.73]
Porusza temat jazdy na nartach, która dla niego powinna być zakazana czy też szybkiego rozwoju cywilizacyjnego, za którym nie nadąża i nie wyobraża sobie, jak życie miałby ułatwić czajnik uruchamiany esemesem. Ma niesamowity dystans do siebie, do świata, do teraźniejszości i dzięki temu to autor tak bardzo bliski, tak bardzo swojski i tak bardzo rozśmiesza.
Na koniec chciałabym wyrazić swoje poparcie gorące i bezgraniczne dla akcji, którą już niedługo zorganizuje ROPIEL, powstały w grudniu 2009 (ROPIEL to skrót od: Ruch Obrony Polskich Intensywnie Eliminowanych Liter): „Nie ma spania bez czytania”
„Mamy zamiar rozdać kilka milionów drewnianych drążków o długości od metra do trzech metrów, służących do trącania w dowolną część ciała osób, które układając się do snu, nie przeczytają przynajmniej pięciu stron książki”. [s.328]
Akcja ta rozpocznie się zaraz po zakończeniu poprzedniej: „Cała Polska Czyta: Dzięcioł”. „Chodzi o powtarzanie nazwy polskiego ptaka przy każdej okazji i zwracanie uwagi na to, jak pięknie brzmią nasze „ę” i „ł”” [s.327] Tę akcję również popieram, więc zakończę słowami Dzięcioł Artur Andrus.


*wielokrotnie w „Blogu...” Andrus deklaruje, że z chęcią pisze wiersze na zamówienie – to znaczy na przykład na jakimś benefisie prosi publiczność, by podała wybrane 5 słów, a on za 20 minut ułoży z nich wiersz. Bądź też: „przyjmuję zamówienia na krótkie wiersze, którymi można się porozumiewać w momencie małżeńskiego konfliktu. Zamiast używać wulgaryzmów, sięgamy po wiersz i załatwiamy sprawę.” [s.176]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]