czwartek, 30 czerwca 2011

JA JUŻ WIEM


MIKA WALTARI
„KTO ZABIŁ PANIĄ SKROF?”
(TŁ. SEBASTIAN MUSIELAK)
WYDANWICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Ja już wiem.
Wie to także Mika Waltari, który panią Skrof do życia powołał i tak bezceremonialnie to życie jej odebrał.
Wie już również pani Skrof – stara megiera, milionerka z wężem w kieszeni, właścicielka kamienicy, w której sama mieszka i w której mieszkają narzekający na nią lokatorzy.
Wie też lokator Lanne – mecenas, który zajmował się zarządzaniem majątkiem pani Skrof, a któremu kobieta nad wyraz mało płaciła…
Wie na pewno jej pasierbica, panna Skrof, wobec której macocha miała wielkie plany – chciała na siłę ożenić ją ze swoim bratankiem, którego dziewczyn szczerze nienawidzi i którym gardzi…
Bratanek Kaarle Lankela również to wie. Wie także, że ciotka miała ogromny majątek, on niemal równe temu majątkowi długi i wie, że ciotka obiecała mu pieniądze w zamian za ustatkowanie się. Tyle tylko, że istnieje pewna dama, nie całkiem damom przystający zawód wykonująca, która skradła serce Lankelli dawno i prawie na pewno na zawsze…
Doskonale wie też pastor dziwnej sekty Zgromadzenie Betlejem, który pokłócił się z nieboszczką tuż przed tym, gdy nieboszczką została, ponieważ cofnęła mu dotację na nowy kościół… 
Wie też kilka innych osób – dozorca, co narzeka na fanaberie Strofowej, jego żona zakatarzona, której nieraz się od zarządczyni dostało, wie pracownica poczty, która pierwsza wyczuła gaz na klatce schodowej i która nie znosiła kobiety, bo ta co i rusz wyciskała z nich pieniądze, a także młody przyjaciel Lankelli, który jest biednym artystą malarzem bez grosza przy duszy…
Na szczęście ja wiem, że najlepiej orientuje się kto zabił panią Skrof, pewien nienajmłodszy już, aczkolwiek uroczy Palmu – detektyw, tak zwany wyjadacz, który ma szósty zmysł do rozwiązywania zagadek.
Kronikarzem tych wszystkich wypadków jest młody adept sztuki rozwiązywania tajemniczych spraw – nieopierzony, bez doświadczenia młodzik, który dałby się zwieść jak inni – pomyślałby, że pani Skrof zatruła się gazem, zostawiając przez przypadek odkręcony, gdy nocą udawała się na spoczynek. Na szczęście Palmu czuwał i nie dał sobie w wykipianą na tym gazie owsiankę dmuchać – najmniejszy ślad wskazał mu początek nitki… A potem już było coraz bliżej do kłębka.
Lekka, zabawna, niezobowiązująca lektura. Kryminał w starym stylu. 
Już gdy tylko otworzyłam książkę wiedziałam, że będę się dobrze bawić, bo pod tytułem widnieje bowiem :”powieść detektywistyczna. Nagrodzona w stosownych skandynawskich konkursach.” Ujęły mnie też hasła na początku każdego rozdziału, które mają zapowiadać akcję, a mnie rozbawiały i sprawiały, że bardzo, bardzo byłam ciekawa, jak się uwidocznią te strzępki w tym pięknym kilimie. No bo: „7. A zatem było to morderstwo.* Komisarz Palmu gani mnie za głupotę, rozrzutność i niestosowne zachowanie.* Zaspana pielęgniarka i wcielona furia.* „Dlaczego panowie tak na mnie patrzą?”” [s.108] mówi niby wszystko, a jednak potem tak bardzo odwraca cały tekst ogonem, głową w dół i o 180 stopni, że naiwna byłam myśląc, iż wiem wszystko.
Język to „werbalna pieszczota” [s.94] dla mego ucha (choć oka raczej), inteligencja postaci to śmietanka dla smakosza dobrej lektury (choć znów okiem jedzonej), a fragmenty są takie, że „nie próbujcie tego w domu”:
„To znaczy na początku postanowiliśmy sprawdzić, czy rzeczywiście jesteśmy na tyle trzeźwi, by wrócić do domu. Najpierw Kalle jechał chodnikiem, ja zaś wszedłem na dach auta i złapałem cygaro, które wisiało w charakterze szyldu nad pewnym sklepem tytoniowym.(…) Potem ja z kolei usiadłem za sterem, a Kalle stanął na dachu i capnął miseczkę do golenia(…) co to wisi zawsze nad wejściem do golibrody. Uznaliśmy wtedy, ze skoro żaden z nas nie spadł z dachu samochodu, jesteśmy najzupełniej trzeźwi, i bardzo zadowoleni wróciliśmy do domu.” [s.104-105]
Szkoda, że domyśliłam się kto jest mordercą, acz na plus poczytuję, że motywu nie rozgryzłam. Od strony fabularnej odczułam więc małe rozczarowanie, ale zabawa intelektualna przednia. 
No i przecież nie można zostać tym jedynym, który nie wie kto zabił panią Skrof?

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

MAŁE I DUŻE


BODO KIRCHHOFF
„MAŁA GARBO”
(TŁ. ANNA TARASKA-PIETRZAK)
SŁOWO/ OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2011 

Na początku tej książki jest w magazynku dziesięć kul. Magazynek znajduje się w beretcie brygadier kaliber czterdzieści. A ta znajduje się w ręku człowieka. Zdeterminowanego. Zazdrosnego. Zakompleksionego. Załamanego. Zdezorientowanego. A nade wszystko człowieka, który ma ogromnego pecha – to jego pupilek, który się przyplątał, przewałęsał i jakoś nie chce odejść. Zwierzątko domowe, zupełnie różne od kota, który ma osiemnaście lat i który żyje tylko dzięki tabletkom, podawanym co rano przez człowieka wprost do pyszczka. Pech jest zdrowy mięsisty, dobrze odżywiony i uśmiechnięty. I pechowi zawsze wszystko się udaje. A człowiekowi nic. Bo ta beretta, kupiona od polskiego dentysty (!) miała służyć do pożegnania – człowiek chciał się pożegnać ze swoim życiem, powiedzieć do widzenia, może jakieś inne ostatnie słowo, miał wystrzelić w samego siebie, było mu już wszystko jedno, ale postanowił, że ostatnią jego rzeczą na ziemi będzie prezent. A prezent miał być dla żony/nieżony, która zawsze chciała popłynąć w rejs statkiem. Człowiek napadł na bank po to, by zdobyć dla niej pieniądze na tę wycieczkę – to był trochę prezent pożegnalny, trochę szyderczy uśmiech, bo żona odeszła, pozostawiając mu w głowie przeświadczenie, że jest nieudacznikiem. A tu tymczasem miały być fanfary, miało być uśmiechanie się z wyższością, może też człowiek potajemnie myślał, że żona wróci do niego, a pistolet utopią gdzieś w morzu, które będzie się przesuwało pod dnem statku wycieczkowego? Może… 
Ale wiadomo – pech był wraz z człowiekiem. Nie dość, że w banku nie było pieniędzy, to jeszcze pistolet, jak u Czechowa, sam wystrzelił, nabój odbił się od ściany bankomatu i trafił w oko starszej kobiety z bankowej kolejki. Nie dość, bo jeszcze w szale i zapamiętaniu uciekający człowiek porwał luksusowy samochód. Ale nie planował, że wraz z autem porwie trzynastoletnią gwiazdę filmową zwaną Małą i jej psa Lorcę – przybłędę uratowanego od śmierci. A wraz z dziewczyną porwie marzenie o koniu, niezrealizowany film, klasówkę z ułamków, rodziców, którzy nigdy nie mają czasu, Brata maniaka komputerowego, makijaż, pieniądze, pewność siebie i siebie niepewność. Bo to wszystko jest w głowie Małej. 
A w głowie człowieka jest również cała litania – jest praca, której nigdy nie dostał, ukochana kobieta, stary kot, ułamki które on umie, a ona nie, jest nawet fizyka i stare filmy. 
Książka obejmuje jedną noc, w której mężczyzna uczy się sensu życia, a dziewczynka uczy się wyrażać własne uczucia. Niby banalne, niby oklepane, ale napisane zupełnie inaczej. Trochę poetycko, a trochę prostacko. 
Ja czytając tę książkę wciąż miałam w głowie wielką białą limuzynę, stojącą na środku pustej, zimowej polany i kamerę, która wciąż podąża wokół niej – raz szybciej, raz wolniej. Trochę głosów dochodzących ze środka, jakieś podarte rajstopy i zachuchane gorącymi oddechami w zimowy dzień szyby samochodu. Kółko wydrapane przez poobgryzane paznokcie na środku jednego z nich. I przez to kółko możemy zaglądać. Ale wciąż jesteśmy na zewnątrz, poza światem, który utworzył się w limuzynie, jakby Mała i mężczyzna weszli nieświadomie w jakiś miękki kokon, w którym wszystko dzieje się inaczej, w innym czasie, wolniej, jakby przedzierali się do siebie przez watę, a ta wata ukrywała ich maleńki świat przed nami. Rozmawiają i to jest najważniejsze. Każde mówi po swojemu i o sobie, ale mam wrażenie, że podczas tej nocy każde z nich po raz pierwszy jest szczere. I to ich zadziwia, a nam każe się uśmiechnąć i polubić ich obydwoje ze wszystkimi słabościami, jakie niosą ich oczy, palce, włosy…
A im bliżej końca, im bliżej „oddania” Małej tym bardziej byłam niespokojna. Minuty mijały i im i mi coraz szybciej, a ja chciałam zatrzymać to mijanie, zamknąć książkę tuż przed końcem i uwięzić ich w tej limuzynie na zawsze. Ale nie zrobiłam tego. Mogę tylko powiedzieć, że dobrze, bardzo dobrze…

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

WAKACYJNIE U SABINKI

Sabinka zrobiła u siebie wymianę wakacyjną.

Dziś odebrałam wakacyjną paczuszkę od Odzi.

Książki nie czytałam, więc zobaczymy - ta seria potrafi czasem zaskoczyć czymś naprawdę fajnym. A słodko, bo w tej paczuszce są kokosanki, które jak mniemam Odzia zrobiła sama :-) Pysznie, a zakładki świetne, jedna już w czytaniu :-)

Dzięki Odziu! Dzięki Sabinko!

wtorek, 14 czerwca 2011

O RADOŚCI ŚMIERCI/O RADOŚCI ŻYCIA


ERLEND LOE
„MULEUM”
(TŁ. MILENA SKOCZKO)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2011 

Na ”Dopplera” trafiłam przez przypadek. Na „Muleum” czekałam już świadomie i z niecierpliwością. 
Julia ma 18 lat, a do kwietnia 2005 roku miała też mamę, tatę i starszego brata Toma. Byli zgraną, kochającą się rodziną, która lubiła razem spędzać czas, podróżować, poznawać, czerpać ze świata pełnymi garściami. 
„Według mamy ‘muzeum’ było jednym z pierwszych słów, które wypowiedziałam, tylko z jakiegoś powodu zamiast ‘muzeum’ mówiłam ‘muleum’. Zanim nauczyłąm się poprawnie mówić, zwiedziałam muleum Prado, British Muleum, Muleum if Modern Art., Stedelijk Muleum i Muleum Van Gocha, Muleum Wazy, Muleum Picassa i Luwr, i wiele innych muleów. Reszta rodziny przejęła to słowo i od tamtej pory nigdy nie mówiliśmy ‘muzeum’(…). Teraz tylko ja mówię ‘muleum’ i rozumiem, co to słowo oznacza, i wiem, dlaczego jest to dobre słowo, ale jego czar prysł, albo przynajmniej został mocno zredukowany, tak samo jak radość z wielu rzeczy, które dzielimy z innymi, zostaje zredukowana, kiedy ci inni giną w katastrofie lotniczej.” [s.127]
Tym razem bowiem na wycieczkę do Afryki Julia nie pojechała. Miała zostać w domu, uczyć się, kończyć rok szkolny, czekać na powrót swojej rodziny a Czarny Ląd zobaczyć, gdy już dostanie się na studia. Czekała na powrót rodziny, a zamiast tego dostała sms od Taty, w którym było pożegnanie. Ich samolot rozbił się nad Afryką i teraz Julia została całkiem sama, z wielkim domem, ogromnym majątkiem, wielkim smutkiem i przykazaniem, że ma robić w życiu to, co chce. No a Julia chce się zabić.
Jej terapeuta zasugerował, żeby zaczęła prowadzić dziennik, który ma jej ułatwić poradzenie sobie z ogromną ilością emocji, z żalem i ze złością, trochę też z poczuciem winy. Julia taki pamiętnik zaczyna prowadzić, a w pamiętniku czytamy jeden wielki plan skutecznego samobójstwa. Koncepcje się zmieniają w miarę nieudanych prób – od prób y powieszenia się, po próbę zarażenia się ptasią grypą. Absurdalne i namacalne próby. Śmieszne i groźne. Rozważania, przygotowania i statystyki. I błyskotliwość osiemnastoletniego umysłu, który nawykł do myślenia. 
Loe ma niesamowite poczucie humoru – ironiczne i cięte. Na pewno nie dla wszystkich i na pewno wielu czytelników święcie się oburzy i obruszy. Czasem bowiem ten humor jest tak czarny, że barwię sobie nim czubki palców. Ale ja lubię to, że Loe nie boi się śmiać. Nie boi się żartować z poważnych tematów. Że je oswaja w ten sposób – nie bagatelizuje. To znak, że człowiek jest dla niego ważny i że chciałby rozwiązać ludzkie problemy. Oczywiście, że to niemożliwe. Że nie zawsze wszystko kończy się tak, jak w książkach. Ale możliwe jest, aby tym problemom zrobić sekcję, jako skalpela używając rozciągniętych ust, z których wydobywa się gromkie „ha, ha, ha!”. Obejrzeć je, zanalizować, postawić diagnozę. Zastanowić się. 
To nie bluźnierstwo, by śmiać się ze śmierci. To znak, że i śmierć i śmiech zaczynają się na tę samą literę i obydwa te stany dzieją się w człowieku. 
Lepiej się do problemu uśmiechnąć, niż organizować nic nie znaczące debaty, niż protestować bez sensu, a jeszcze lepiej śmiać się do bólu brzucha, niż schować problem w wielkiej skrzyni i wyrzucić kluczyk. 
Ja się uśmiałam do łez. I ja się zastanowiłam nad wszystkim, co wśród tych słodkich łez było przemyconymi łzami smutku. I zgadzam się z, na pozór, szokującą i przewrotną tezą, że „świat jest przeludniony. I dlatego byłoby dobrze, gdyby ci, którzy tu zostaną, naprawdę mieli na to ochotę.” [s.52] Bo ta teza, czytana głęboko pod farbą drukarską mówi o tym, żeby ludzie znaleźli w życiu sens i radość życia.

Moja ocena: 5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

środa, 1 czerwca 2011

WRACAJĄC (OPOWIEŚĆ O MAŁEJ DZIEWCZYNCE)


CAROL DRINKWATER
„OLIWKOWY SZLAK”
(TŁ. HANNA PASIERSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Tym razem Carol Drinkwater mnie nie zachwyciła. Nie objęła mnie swoimi zapisanymi drobnym maczkiem dłońmi i nie skryła w Appasionacie. Wręcz przeciwnie. Posiadłość zostawiła daleko za sobą, odwróciła się do niej plecami i ruszyła oliwkowym szlakiem. Wiem, że to wszystko się wiąże, bo Carol chce „(…)poznać historię [drzew oliwkowych]. Odnaleźć najdawniejsze ślady kultury oliwnej, odkryć, gdzie wszystko się zaczęło, nawiązać z tym kontakt.” [s.36] Nie do końca wie po co i dlaczego, nie do końca racjonalnie myśli, czuje gdzieś w głębi siebie, że musi zbadać drzewo genealogiczne drzewa. Wytycza szlak, łapie za kartkę i rysuje tajemnicze kreski. Droga wiedzie przez Syrię, Turcję, Maltę, Tunezję, Libię, Grecję, Kretę, Izrael. A zaczyna się w Libanie, bo Carol otrzymała znak. Od znajomego dostała zdjęcie, na którym sfotografował się z drzewem oliwnym. Wedle jego słów w Libanie właśnie jest gaj oliwny z okazami liczącymi sobie blisko sześć tysięcy lat. Taki mały Graal, który Carol musi odnaleźć, nie do końca wie, gdzie to jest, nie do końca wierzy w taki cud. Choć przecież kilkanaście razy na tych stronach powtarza, że oliwka to najbardziej odporna roślina, że ma w swoim ziarnie tak ogromną chęć przetrwania, że jest zaprogramowana na wieczność. Rozumiem, że chciała pogłaskać pnie innych drzew, niż te, które widzi co dzień tuż przed zamknięciem powiek do snu. Ale ja lubiłam przechadzać się z nią między jej oliwkami, lubiłam jej miód i lubiłam jej hałaśliwe psy, lubiłam anegdoty i znajome już zakątki farmy. Teraz muszę pokonywać setki kilometrów w upale i bez poczucia bezpieczeństwa (gdzieś jest wojna, gdzieś śnieżyca, gdzieś kobieta nie powinna pokazywać się sama na ulicy). Najgorzej, że te setki kilometrów są przemierzane bez radości życia. Carol zgubiła gdzieś swój uśmiech. Myślę, że to dlatego, iż nie ma z nią Michaela… W „Oliwkowych żniwach” Carol opowiadała o problemach z mężem, o kryzysie, o tym, jak bardzo ich małżeństwo chwiało się i trzeszczało. Michael chciał odejść, a ona była jak kamień, przyczepiony do jego stóp, nie pozwalający zrobić kroku. Przetrwali. Ale teraz Carol trochę ucieka. Mam wrażenie, że jak mała dziewczynka wzięła odwet, obraziła się i chce, by teraz mąż za nią tęsknił. Ale sama nie do końca jest zadowolona z tej decyzji. Gdy opowiada o oliwce mającej 6000 lat mówi „niesamowite!”, nawet z wykrzyknikiem, ale czuję w jej głosie drżenie zamiast ekscytacji i żądzy przygody, zamiast radości i poczucia spełnianego właśnie marzenia. 
Carol wylicza – wylicza gdzie była, co zobaczyła, co przeczytała, kogo poznała (te znajomości na chwilę, do zapisania, ale nie takie, które chciałoby się wziąć ze sobą z wakacji do domu i pisać kartki pocztowe o północy); nie zaraża obrazami. Studiuje historię, politykę i czasem mówi o huraganie Wilma, o którym właśnie przeczytała w gazecie, a czasem o Afrodycie i Pliniuszu Starszym, u którego też znalazła wzmiankę o oliwkach. Pomieszanie, poplątanie i wciąż, wciąż brak w tym emocji. 
Najlepiej, najpiękniej poczułam się na Malcie. Carol poznała tam Nata i jego żonę Julię – fascynatów oliwek, którzy urządzili tłoczarnię na swoim podwórzu i którzy pragną posadzić na nowo szereg gajów oliwnych. Nat marzy o tym, by znaleźć i wyhodować mityczną białą oliwkę. Pierwszy czarodziejski krok ma za sobą – ze zniszczonych, starych szczepów wyhodował owoc, który można jeść prosto z drzewa, jest słodki i nie trzeba go marynować. Julia dzielnie towarzyszy mężowi – jest jego szperaczem, historykiem, a przy okazji jest zakochana w Malcie i pisze o niej książki. A do tego mają ciepły, pachnący dom, w którym mieszkają rozmaite ptaki – ze strusiem na czele – w nim Julia pisze książki kucharskie, marynuje oliwki z cytryną i pietruszką, gotuje kompot z fig z bazylią i słodzi kawę domowym miodem. Poza tym jest inteligentna, otwarta na świat, czarująca i gościnna. Carol stwierdza, że gdyby była mężczyzną na pewno by się w Julii zakochała. I ten dom to jest jasne światełko w tej podróży, coś, o czym czytało mi się dobrze, o czym chciałbym przeczytać całą książkę. Czego Carol „zawsze pragnęła i od czego uciekała.”[s.246]
Bo od zawsze szukała. We wcześniejszych częściach wspomina swoje ekstremalne niekiedy podróże. Niespokojnie biegała po świecie w nadziei, że znajdzie dla siebie miejsce idealne. Teraz ma Appasionatę, w której jest całe jej serce. Na wyspie Lesbos, gdy zaczął padać śnieg, schowała się w tawernie. Knajpka była w trakcie remontu, ale „było mi wygodnie i ciepło, czułam się szczęśliwa, obserwując życie w zimowym porcie. (…)cieszyłam się, że znalazłam azyl; że mogę się w nim ukryć, jak długo za oknami cicho, wielkimi płatkami pada śnieg.” [s.384] Skojarzyła mi się z małą dziewczynką (znów) daleko od domu. Cisza, ciepło, kokon. Namiastka Appasionaty. Ukrywa się, zwija w kłębek w obcym miejscu, by czuć się bliżej domu. Podróże nie są już dla niej – Carol wracaj tam, gdzie Twoje miejsce, chętnie wrócę tam z tobą. 

Moja ocena: 3,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

Jeśli ktoś ma ochotę posłuchać Carol przejętej i Carol we własnej osobie to w Telewizji Wydawnictwa Literackiego może usłyszeć od niej kilka słów