wtorek, 26 marca 2013

ZNOSZONE KAPCIE


DEBBIE MACOMBER
„PENSJONAT WŚRÓD RÓŻ”
(TŁ. DOROTA DZIEWOŃSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Na pytanie jaki jest dom Debbie Macomber, pisarka odpowiada: Mam piękny dom z cegły, architektonicznie nawiązujący do stylu Tudorów. Stoi pośród drzew na pięcioakrowej działce. Dla wnuków zbudowaliśmy fort, z piracką flagą i prawdziwą armatą. Armata nie działa więc nie stanowi zagrożenia, a dzieci uwielbiają się bawić w tym miejscu. Mam też warzywnik i ogród z kwiatami. Uwielbiam pielić grządki i dzielić się tym, co z nich wyrośnie z rodziną i przyjaciółmi. Wnuki chętnie towarzyszą mi w tych pracach. Sercem domu jest jednak kuchnia. Gotowanie dla rodziny to wielka radość. To tutaj wspólnie przygotowujemy i jemy posiłki. Tutaj też, nad filiżanką herbaty, z córkami i synami urządzamy sobie pogaduszki od serca.”
Zwyczajnie, ale trochę bajkowo. Normalnie, ale z ogromnym uczuciem.
Identyczne wrażenie odniosłam, czytając „Pensjonat wśród róż” - ciepełko tego przysłowiowego domowego ogniska, zapach maślanych ciasteczek, snujące się po domu osoby – nie znudzone, ale chwytające się różnych rzeczy – jedna szydełkuje, druga głaszcze psa, a trzecia piecze babkę, bo wszystkim zachciało się czegoś słodkiego. Nienadzwyczajny dzień. Taki „dzień po prostu”.
Może w „Pensjonacie...” nie wszystko jest do końca takie.
Bo przecież Jo Marie Rose przybywa do Cedar Cove, malutkiego miasteczka, tylko dlatego, że jej mąż nie żyje. Zginął w Afganistanie i zostawił kobietę samą – ta jednak nie do końca się poddaje rozpaczy. Za otrzymane w spadku pieniądze kupuje pensjonat – wyprowadza się z Seattle na drugą stronę zatoki – to dość symboliczne, że po pewnym okresie żałoby, przekracza rzekę i che odnaleźć nowy spokój. Ruszyć przez odchodzenie męża, przejść je do końca i ustawić się na ostatnim stopniu przeżywania straty. A z tego stopnia już tylko w życie...
Pensjonat chwyta jej serce i już nie puszcza. A ona czuje w nim jakąś magiczną siłę, która ma uleczyć w niej wszystkie złe uczucia. I zostawić tylko te dobre, ciepłe, przytulne, które pasują do maleńkich miasteczek, w których wszyscy się znają i w których pani w piekarni doskonale wie, co kupujemy na śniadanie, a pani w bibliotece odkłada dla nas interesujące książki. Sielsko-anielsko, mały raj.
Oczywiście chmury na niebie też są, bo pierwsi goście Jo Marie noszą w sobie jakąś traumę – pensjonat to miejsce, które ma ich także uleczyć, a tosty, jajecznica i domowe muffinki na śniadanie, mają być nie tylko pokarmem ciała, ale serca, które jakkolwiek jest złamane, zawsze da się zakleić dobrym plastrem współczucia i czekolady.
Z ulubionymi, znoszonymi kapciami jest tak, że znam każde ich zagniecenie. Układają się do stopy, ale nie są już ładne i spektakularne. To coś, co wkładasz na nogi i natychmiast przestajesz o tym myśleć. I tak jest tutaj. Czytałam, zamknięta w tej zimnej wiośnie, pojadałam ciasteczka, popijałam herbatę i czułam się dobrze. Znajomo i bez fajerwerków. Jakby zawitać do tego domu Debbie Macomber, w którym co prawda jest armata, ale nieczynna. W którym jest sennie i leniwie. Ale też w którym znasz każdy kąt.
Język „Pensjonatu” jest zbyt „mówiony”. Ja wiem, że to może być zaleta, bo gdy spotykasz się z taką książką, to jest jak spotkanie z psiapsiółką na plotach. Nie oczekujesz, że będziecie się wymieniać wszelkimi „aczkolwiek”, „jednakże”, „jak mniemam”, „czy będzie mi wolno zasugerować” - chcecie po prostu powiedzieć co u was i usłyszeć jakąś fajną historię z jej życia. Jednakże niech mi wolno będzie zasugerować, że co książka to książka – ja chętnie wchodzę we flirty i romanse z językiem i piękniej mi się czyta nawet banalne historie, gdy one mnie uwodzą słowami, gdy kąsają znaczeniem, gdy intrygują poezją.
Ale to książka typowo „do-przyjemnościowa”, nad którą nie trzeba myśleć, zastanawiać się, roztkliwiać. Przechodzi się przez nią, żeby zająć zimne popołudnie. A jak wiadomo, na takowe, najlepsze są znoszone kapcie.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

sobota, 23 marca 2013

ROZORANA SKÓRA


NINO HARATISCHWILI
„MÓJ ŁAGODNY BLIŹNIAK”
(TŁ. MAŁGORZATA BOCHWIC-IVANOVSKA)
MUZA SA, WARSZAWA 2013

„Moja miłość do niego była jak rzadkie, cenne wino, którego człowiek nie chce otwierać, lecz chowa butelkę gdzieś głęboko, ciesząc się, że kiedyś go posmakuje. Potem zaś ciągle odkłada to na później, oszczędza trunek na wyjątkową okazję. Ona jednak nigdy nie nadchodzi, gdyż żadna okazja nie wydaje się wystarczająco dobra, by go skosztować. Człowiek trzyma to wino i trzyma, aż któregoś dnia z jakiegoś błahego powodu butelka się rozbija, a ona rozlewa się na podłogę. I nieodwołalnie znika. Zostaje tylko mieszanina żalu, smutku, nieokreślonej tęsknoty za czymś utraconym i nadziei, że kiedyś znów gdzieś odnajdziemy dokładnie takie samo wino i natychmiast wychylimy je jednym haustem.” [s.54]
Całe życie Stelli dzieli się na Ivo i bezIvo. Całe życie Stelli to taniec, który tańczy dla niego – gdy on patrzy i gdy nie patrzy. Są przybranym rodzeństwem – to ciąg zdarzeń i dziwności sprawił, że się ze sobą spotkali, że ojciec Stelli adoptował chłopca, nie będąc jego ojcem, a jedynie złudzeniem ojca. Wyciąga rękę do małego chłopca, którego matka nie żyje. A Stella staje się jego tłumaczem. Tłumaczy jego myśli, gesty, oddechy całemu światu. Tłumaczy, bo Ivo przestaje mówić. Zamyka się w swoim świecie i tylko Stelli pozwala przekraczać niewidzialną granicę, którą Ivo stworzył, żeby świat go już nie kąsał. Gdy Ivo kaleczy sobie kolano, to Stella płacze, bo on „przecież nie może się poskarżyć, bo nie ma głosu, i ona robi to za niego, żeby rana szybciej się zagoiła.”[s.143] Dorastają razem, połączeni czymś, czego nie ogarnia rozum, co tylko się czuje. A potem to rośnie i któregoś dnia Stella stwierdza, że jest już tak duże, że nie mieści się w niej, że musi pokazać, powiedzieć, wypuścić to z siebie, podzielić, obarczyć połową Ivo, żeby unieść to uczucie. Zostaje odrzucona i na wiele lat rozstają się ze sobą. Ale wracają do siebie raz za razem, coraz mocniej, coraz ciaśniej ze sobą spleceni - jedno niszczy drugie, wydzierają sobie własne ciała po kawałku. W końcu Stella mówi dość i ucieka – ma nadzieję na zawsze – od Ivo. Przecina łączące ich więzy i prosi, żeby chłopak już nigdy nie pojawiał się w jej życiu.
Układa sobie wszystko na półeczkach swojego świata. Tu syn, tu mąż, tu dom, tu barek z wyborem alkoholi. Zdejmuje z siebie dawną skórę, wiesza na wieszaku na strychu i żyje sobą teraźniejszą. Do czasu aż Ivo znowu, po siedmiu latach, staje w jej drzwiach i Stella czuje, że jest naga, bez swojej skóry. Że nigdy do końca trucizna Ivo nie opuściła jej ciała.
To jest książka-wstrząs. Głęboko, mocno wchodzi w człowieka i daje mu do myślenia – o życiu, o miłości, o sensie budzenia się rano i zasypiania wieczorem, o tym, przy czyim boku kładziesz się w łóżku, o tym, jak jeden człowiek może tłamsić drugiego, choć kocha go całym ciałem, duszą, każdą cząstką swojego istnienia.
W tę powieść nie wchodzi się delikatnie i łatwo, jak w chmurę. To przedzieranie się przez ciężki, zbrylony śnieg. Przejdziesz na drugą stronę, ale będzie bolało. I będziesz czuć wyczerpanie w całym organizmie, gdy przeczytasz ostatnią stronę.
A mimo to trzeba pożerać kartkę za kartką, bo jest jak uzależnienie, jak hipnoza. Nie mogłam się od niej oderwać, musiałam brnąć, musiałam oczyma zmęczonymi od całego dnia do świtu prawie czytać tę książkę i raz po raz sprawdzać, czy Ivo wciąż ma takie same oczy, czy Stella wytrzeźwieje, czy wybierze dziecko i męża, czy rzuci się znowu w jakieś zapomnienie i niebyt, w ten ból, w którego zadawaniu jej brat jest takim mistrzem. Wyszłam z tej książki pokancerowana, wyszłam z zaczerwienionymi oczami, wyszłam oniemiała. Bo wcale nie spodziewałam się, że tak się w niej wszystko potoczy.
Czasem ta powieść była zbyt egzaltowana, zbyt przeładowana porównaniami lukrowanymi, ale uwiódł mnie mimo to jej język. Uwiodła mnie jej mroczność i do końca skrywane tajemnice. Lubię takie książki – co bolą, co orają skórę ostrymi stronami... Dużo plastrów na dłonie, dużo na serce...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]  

poniedziałek, 18 marca 2013

DWA KIJA KOŃCE

Dodaj napis

ANJA SNELLMAN
„BOGOWIE NA BALKONIE”
(TŁ.SEBASTIAN MUSIELAK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2013

Po „Bogów na balkonie” sięgnęłam ze względu na nazwisko autorki. Ciągle jeszcze mam w głowie obrazy z jej książki „Dziewczynki ze świata maskotek”. Czytałam ją z zamkniętymi oczami. Czytałam ją z głową pod kocem. Czytałam ją odwracając się do niej plecami. Była mocna, donośna, wrzeszczała mi wprost do ucha, ale pisana tak pięknie, że nie mogłam się od niej oderwać. Tego samego spodziewałam się po „Bogach...”
I tu też, prawy sierpowy, a potem ciężki nokaut. Leżę na podłodze i nie umiem wstać, bo tak mocno ta książka mnie uderzyła – zmiażdżyła moje poczucie, że na tym świecie nie ma już mikroskopijnych ale wysokich wież, na których zamyka się księżniczki. Bez klucza i bez wyjścia.
Są.
Taką księżniczką jest Anyżka – Somalijka, która wraz z rodziną przeprowadziła się do Finlandii. Razem z nimi przeprowadził się Allah. I dywaniki do modłów, hidżaby, poglądy, wycinanie łechtaczek i nadzór nad kobietami. Anyżka dusi się w tym świecie i nie ma jak z niego uciec – istnieje tylko balkon, na którym wieczorami łyka powietrze na cały następny dzień. I tajemnicza skrytka w piwnicy, w której chowa spodnie, krótkie bluzki, błyszczyk i kilka czasopism znalezionych na śmietniku. I pamiętniki, w których wypisuje listy do swojej idolki Madonny, o tym, że chciałaby być jej córką, żeby Madonna ją adoptowała, bo „Ostatnio Alla H. i ja mamy ciche dni. To taki sztywniak, że nie masz pojęcia. Między nami zupełnie nie ma chemii.” [s.68]
Dziewczyna rośnie, dojrzewa, rozkwita, a jej ojciec chciałaby, żeby wciąż pozostała pąkiem, tłamsi ją, wsadza jej ogromne serce w puszkę mieszkania, zasuwa zasłony i nie pozwala światłu zaglądać w okna. Anyżka prowadzi wojnę podjazdową – ucieka w szkołę, w genialne wyniki w nauce, w dziwne i tajne przyjaźnie, które ukrywa przed domownikami. I w końcu się zakochuje. Przez przypadek ma okazję uczestniczyć w wykładzie drugiego swojego życiowego idola – Ala Gore'a. Tam jej oczy łowią Syna Morza Martwego. Nadaje mu w myślach takie imię, bo chłopak proponuje, żeby każdy student przyjeżdżający z Izraela wziął ze sobą butelkę słodkiej wody – wtedy udałoby się może uratować Morze Martwe od zagłady... „Właśnie o takim skrzyżowaniu chłopaka z leśnym ludkiem Anyżka potajemnie, superpotajmenie marzyła (...)” [s.32] Od tej chwili jego sweter z biegającymi po nim lisami i dredy na głowie opanowują sny Anyżki – musi go poznać, choćby za cenę swojego życia – tak bardzo pustego bez miłości, przyjaźni, krótki spódniczek i możliwości buntu. Życie podporządkowane braciom odbierającym ją spod szkoły i eskortującym do domu. Życie podporządkowane mężczyźnie, który pochwala ukamienowanie uczennic, które uciekając z pożaru szkoły niedokładnie okryły głowy chustami...
Po drugiej stronie balkonu, tam na dole, stoi kobieta z bliznami na twarzy. Blizn nie widać, bo przykrywa je chętnie burką. Spod zwojów materiału nie wystaje żadna część ciała, no może palce, które trzymają papierosa. Papieros żarzy się w noc i rozświetla oczy dziewczyny – pełne nienawiści do świata, do rodziny, do ludzi, pełne miłości do Allaha. To lustrzane odbicie Anyżki – Alla-Zahra, która urodziła się w Finlandii, ma matkę, pisującą skandaliczne książki o swoich związkach seksualnych, życie, w którym brakowało zawsze nakazów i zakazów. To dziewczyna, która dobrowolnie zawinęła się w materiał, żeby się ukryć i oddać Allahowi. Żeby zawęzić swój świat do modlitwy, do wyrzekania się, do zapominania. Przeżyła dużo bólu i wini za niego świat i ludzi. Ona, w przeciwieństwie do Anyżki, wolałaby, żeby słońce nie świeciło w jej okna. Organizuje ruch dzięki któremu młodzież ma zrozumieć znaczenie Allaha w życiu, odrzucić doczesny świat, swoją cielesność i swoje myślenie, na rzecz podporządkowania i modłów.
Ten kij łączy Allę-Zahrę i Anyżkę, które stoją na dwóch jego końcach – jest bardzo cienki i łatwo go złamać – łatwo też skaleczyć się o jego odłamki.
Tak działa pisanie Snellman – uderza mocno tym połamanym kijem w czytelnika – żeby bolało, żeby się obudził, żeby spojrzał na świat inaczej, żeby otworzył oczy szerzej i zastanowił się, jak ma na imię sąsiad, czy staruszka z bloku obok nie potrzebuje pomocy i czy na pewno świat wciąż obraca się w dobrą stronę...
Gdy zobaczyłam książkę w zapowiedziach jakiś rok temu, jej tytuł brzmiał „Balkonowe nogi” - obydwa są genialne, obydwa obrazują treść tej książki – balkon, to jedyne miejsce w domu Anyżki, gdzie jest choć trochę wolności. Gdzie mogą usiąść wszyscy bogowie świata i porozmawiać, podać sobie ręce i wyjaśnić wątpliwości. I to na balkonie, w tej mikroskopijnej przestrzeni bez hidżabu, Anyżka w końcu traci swoje nogi – narzędzie ucieczki, narzędzie normalności, narzędzie dzięki któremu nawet pod okryciem może pozostać kobietą – wystarczy, że założy stukające o podłogę buty do flamenco.
Można różnie interpretować zakończenie – kto wygrał, a kto przegrał. Ja skłaniam się ku puencie, że każde ekstremum niesie za sobą ofiary, każda ślepa wiara sprawia, że kiedyś w końcu wpadniemy w dziurę, której na ślepo nie mogliśmy zobaczyć. Że każde uszy głuche na porozumienie mogą przegapić jakieś ważne i piękne słowa, jakieś „kocham cię” albo „jesteś dla mnie ważny”...