czwartek, 29 listopada 2012

I JESZCZE JEDNO ZAPROSZENIE

Dziś mija dwa miesiące od chwili, gdy moje oczy po raz pierwszy ujrzały Majkę - moją Córkę.
Z tej okazji postanowiłam założyć dla Niej bloga - o książkach dla Dzieci, o Dzieciach...
O Niej, o Nas...
Zapraszam, bo literatura dziecięca jest nawet piękniejsza od tej Naszej, dorosłej...





KONKURS W PRÓSZYŃSKIM

Przyznam, że mam ochotę na czytnik e-booków, przydatny głownie na wyjazdy, gdy stoję zawsze przed półeczką i piętnaście razy przekładam, odkładam, wkładam do torby i wyjmuję książki.
Przyznam też, że w domowym zaciszu wolę papier, dotykanie gładkiej albo szorstkiej faktury, ilustracje, któe wychodzą do mnie z kartek, szelest, zapach...
Ale nie pogardziłabym wygraną w konkursie...



Wymyśl nazwę nowej kryminalnej serii i wygraj czytnik ebooków!

Powieść „Tutto bene” Manuli Kalickiej i Zbigniewa Zawadzkiego rozpoczyna nowy cykl kryminałów obyczajowych Prószyńskiego i S-ki. Zaproponuj nazwę dla tej serii, a w nagrodę możesz otrzymać kultowy czytnik ebooków - Amazon Kindle 4!

Rozpisana z temperamentem intryga, soczyste tło obyczajowe i lekkość pióra to znaki rozpoznawcze książek, które będą się w tej serii ukazywać. Jej symbolem jest ślad po kuli, która przestrzeliła książkę. Zaproponuj nazwę nowej serii kryminałów Prószyńskiego i S-ki, a w nagrodę możesz stać się posiadaczem czytnika ebooków Amazon Kindle 4 i egzemplarzy książki „Tutto bene”.

Aby wziąć udział w konkursie należy zapoznać się z jego regulaminem i do 10 grudnia na adres: redaktor@proszynski.pl przesłać swoją propozycję nazwy serii. W treści maila należy podać swoje imię i nazwisko oraz adres mailowy, a w temacie wiadomości hasło: Tutto bene.

Spośród nadesłanych propozycji organizator wybierze 3 najciekawsze, a zwycięzcę wyłonią Internauci w ankiecie na fanpage’u Prószyńskiego i S-ki: www.facebook.com/Proszynski.
Nagroda główna:
Czytnik ebooków Amazon Kindle 4

Wyróżnienia:
10 egzemplarzy książki „Tutto bene

Szczegóły i regulamin konkursu dostępne na stronie: www.proszynski.pl

poniedziałek, 26 listopada 2012

...A JA SŁONIE DARZĘ UWIELBIENIEM (SŁOŃ JAKO ISTOTA PROZY MURAKAMIEGO)


HARUKI MURAKAMI
„ZNIKNIĘCIE SŁONIA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Czy znacie to uczucie, gdy macie słonia na własność? Jest tak nieprawdopodobny, że wierzycie w jego „na-zawsze-z-wami-bycie”. I nagle słoń znika. Słonia niestety nie ma. To tak, jakby w pokoju, do którego wchodzi się po wieczornej kąpieli, by zażyć trochę snu, w miejscu łóżka znaleźć dziurę. Coś boli. A moim słoniem była proza Murakamiego... Nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę o nim coś, co nie jest poematem pochwalnym. Nie myślałam, że zamknę książkę jego autorstwa z jakimś poczuciem ulgi i dziwnego zażenowania. Nie myślałam, że nie uśmiechnę się z zachwytem nad czymś, co wyszło spod jego pióra.
A tymczasem czytając „Zniknięcie słonia” czułam w sobie coraz większą pustkę. Taką, w której zmieściłyby się nawet dwa łóżka, albo trzy...
Miałam ochotę włożyć głowę do tej książki jak do studni i krzyczeć w jej czeluść „Murakami, gdzie jesteś?”.
Te opowiadania to w większości tłumaczenia ze zbiorów dzieł Murakamiego, które wyszły w latach 1979-1989. I tu pomyślałam po raz kolejny w swoim życiu, że lepiej jest poznawać wszystko od początku do końca, a nie w odwrotnym kierunku. Bo znając najpierw „TV People” (jak bardzo przypomnieli mi się ludzie z „IQ84” - jakby TV People byli jakąś niedoskonałą ich wersją, którą Murakami musiał zmiękczyć i przerobić na wersję doskoalszą, bardziej przerażającą, mroczniejszą...), „Komunikat kangura” i „Milczenie” widziałabym, jak Murakami się rozwija – jak kwiat. No i nikt nagle nie zabrałby mi słonia -wręcz przeciwnie, czułabym się pewnie, jakbym miała dwa...
Brakowało mi tej nonszalancji, z jaką Murakami biega po światach równoległych. Tego poczucia absurdu tak wielkiego, że wzrusza się ramionami i przyjmuje Little People, Człowieka-Owcę i skręcającą windę za coś oczywistego. Za coś, co dzieje się za ścianą.
Ten zbiorek to dla mnie jakieś szkice, z których potem można rozbudować inne światy. Jakieś wprawki, na których można dorysować kilka gałęzi. Coś, co pisze się na serwetce w kawiarni w oczekiwaniu na swoje latte, ot tak, dla wprawy, dla zapamiętania, po to, by potem napisać kilka dzieł genialnych i by można te serwetki pozbierać i wydać, gdy się będzie już sławnym.
Nie przekonał mnie młody mężczyzna, koszący trawniki w „Ostatnim trawniku popołudnia”, nie zadziwiła opowieść o rozstaniu rodziców w „Lederhosen”, rozczarowało zakończenie w „Spaleniu stodoły”. W umiarkowanym stopniu chwycił mnie za serce facet, któremu przyśnił się tańczący karzeł – tu podmuch Murakamiego, którego kocham orzeźwił mi twarz. Trochę też przykuła moją uwagę para z „Ponownego napadu na piekarnię” - to małżeństwo, które w środku nocy zaczyna odczuwać ogromny głód. Nie mają nic do jedzenia w lodówce, więc wyruszają do miasta odczynić „głodową klątwę”. No i na szczęście ostatnie było opowiadanie tytułowe, które dało jakąś iskierkę, jakiś cień Harukiego na mojej ścianie, jakiś błysk jego oczu w ciemności: to historia mężczyzny, który w codziennej gazecie znajduje informację, że z miejskiego zoo zniknął słoń – stary i niezbyt już ruchliwy, wydostał się z łańcucha na nodze i z dobrze strzeżonej słoniarni. Co więcej, nie ma też człowieka, który słoniem się na co dzień zajmował. A bohaterowi coś nie daje spokoju, jakaś myśl, jakieś przeczucie... (a gdzieś w internecie znalazłam informację, że to opowiadanie było wystawiane nawet na deskach teatru – z chęcią zobaczyłabym tego słonia, którego już nie ma, bo zniknął...).
Mimo wszystko cieszę się, że przeczytałam ten zbiorek. Po pierwsze dlatego, że jestem zachłanna i nie potrafiłabym sobie wybaczyć ominięcia czegokolwiek, w czym maczał palce mój mistrz. A po drugie dlatego, że w każdym zniknięciu słonia jest przecież słoń. No i nadzieja, że kolejnym razem się znajdzie.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

sobota, 3 listopada 2012

GUINNESS W WERSJI DLA KOBIET


LUCYNA OLEJNICZAK
„JESTEM BLISKO”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Niedawno słuchałam w radiu rozmowy z Krzysztofem Kotowskim, polskim autorem kryminałów, który stwierdził, że czyta właściwie tylko książki naukowe i popularnonaukowe, ponieważ książki z cyklu – ktoś ginie, a na końcu ktoś na mówi dlaczego i kto go zabił, kompletnie go już nie pociągają. A chwilę później wpadła w moje ręce „Jestem blisko”. I od razu przypomniały mi się słowa Kotowskiego. Zasiadłam więc trochę sceptycznie nastawiona, choć lubię dobre kryminały.
I właściwie tę książkę połknęłam, bo czyta się ją tak, jak się zjeżdża z górki na sankach, szybko, łatwo i dość przyjemnie.
Lucyna i Tadeusz, sympatyczna, inteligentna i oczytana para pięćdziesiąt plus, jedzie do Irlandii w odwiedziny do przyjaciółki. Chcą pozwiedzać, pobuszować po zapomnianych irlandzkich cmentarzach, wziąć udział w Bloomsday czyli obchodach na cześć Joyce'a i jego „Ulissesa”, a wieczorami w irlandzkich pubach pić guinnessa i gadać, gadać, gadać. Plan wygląda pięknie i zaczyna się wszystko według planu – przyjaciółka Marta i jej córka Małgosia, opowiadają gościom historię dziewczyny, która niegdyś mieszkała w ich domu i została zabita przed odrzuconego zalotnika. Z tym, że zalotnik zaklinał się, iż tego nie zrobił, a dowody przeciwko niemu, które odnalazły w archiwach kobiety, są zbyt wątłe. Na podstawie nich został jednak stracony. Wszyscy postanawiają zając się tą sprawą i oczyścić chłopaka z zarzutów – mimo że pośmiertnie, postanawiają przywrócić honor jego imieniu. Jednak od pierwszej nocy Lucyna zasypiając słyszy głosy „guilty, guilty” - szepczą tajemnicze głosy...
Tymczasem Małgośka, która na dobre przejęła się sprawą, nagle znika. I trzeba szukać już nie tylko dowodów w obronie niesłusznie skazanego chłopaka sprzed kilkuset lat. Trzeba szukać jak najbardziej współcześnie zaginionej Małgośki.
Na okładce widnieje zachęcające „irlandzkie piwo, polski humor i kryminalna intryga”. Irlandzkie piwo – jest. Opisane tak sugestywnie, że miałam w ustach nadprodukcję śliny. A piwo to symbol. Bo wraz z nim idą runy, tajemnicze zjawy, banshee, które wyją nocami pod oknami, legendy, cmentarze i na tych cmentarzach celtyckie krzyże z charakterystycznym kołem. To była dla mnie kwintesencja tej książki, to, co w niej najważniejsze, co najbardziej ciekawiło.
Kryminał – nie do końca. Owszem jest intryga, są porywacze, jest śledztwo, jest nawet irlandzka policja, ale to raczej powieść obyczajowa.
Polski humor zaś wyszedł najgorzej – toporny, rubaszny, niski i dla mnie wcale nieśmieszny. Wiązał się głównie z Władysławem i Michaliną – starszym małżeństwem, przyjaciółmi Lucyny i Tadeusza, którzy przypadkiem też znaleźli się w Irlandii i przypadkiem też w tym samym mieście i przypadkiem też biorą udział w śledztwie. A przypadkiem Władysław ma nadprzyrodzone zdolności, posługuje się wahadełkiem i runami i twierdzi, że potrafi zorganizować seans spirytystyczny. A autorka bezlitośnie się z niego nabija, pozwala na to wszystkim innym i czyni go, oraz panią Michalinę i ich związek przerywnikiem i wykrzyknikiem, który ma nadać powieści nutkę uśmiechu. Mnie kąciki ust wykrzywiały się w zupełnie inną stronę - drgały raczej w nerwach i irytacji.
Nie mniej jednak w Irlandii Lucyny Olejniczak było całkiem przyjemnie. Lekko gorzkawo i lekko słodko – to jak pić guinnessa w wersji dla kobiet, z porzeczkowym sokiem. Smaczne.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]