środa, 28 sierpnia 2013

PROJEKT: OKŁADKA

BARBARA O'NEAL
„SEKRETY UCZUĆ”
(TŁ. SYLWIA TRZASKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

„Piosenki, w tym ludowe (mnóstwo).
Blondynka, która wydaje się złośliwa (moja matka?).
Czarno-biały pies, który sypia ze mną w pokoju (Brenna).
Rysunki kredą na chodniku.
Gra w pchełki z jakąś inną dziewczynką (chłopcem?).
Pożar lasu.
Zabawa w chowanego w wysokiej trawie na wielkim polu.
Jestem przerażona, zgubiłam się.” [s.115]
Tessa się topiła. Brakowało jej tchu i szła pod wodę, na samo dno. Ale na szczęście udało jej się ujść z życiem. I wtedy, na tej granicy życia i śmierci, zdała sobie sprawę, że już kiedyś tak uciekała. Że już kiedyś miała usta pełne wody. Że już kiedyś musiało jej się udać, skoro teraz dzieje się to drugi raz.
Tessa topiła się na wycieczce – była przewodnikiem górskim, pracowała w agencji, organizującej wyprawy w dalekie kraje, mocno forsujące, wyczerpujące, takie, na których można sprawdzić siebie i dojść do granic własnej wytrzymałości. Jeden raz jej się nie udało – splot okoliczności, gruby jak węzeł, zacisnął się na jej szyi i pociągnął ją w dół, w wodę. Jedna z uczestniczek wycieczki nie miała szczęścia – już nie wróciła. Tessa poddaje się rekonwalescencji – noga, ręka, płuca, ale przede wszystkim serce. Ukrywa się w domku ojca – najważniejszego i najwartościowszego człowieka jakiego zna. Starego hipisa, surfera, miłośnika psów i właściciela drink baru. Codziennie chodzi nad ocean i spaceruje z psami. I rozpamiętuje – tę bliską przeszłość, gdy życie straciła Linda i tę dalszą, która ukazuje jej się w obrazach – raz jest pożar lasu, a raz gra w pchełki. O swoim dzieciństwie wie tylko tyle, że jej matka nie żyje, od czasu, gdy Tessa miała cztery lata. Wychowywała się z ojcem sztukmistrzem, na jarmarkach renesansowych. Zmieniała miejsca zamieszkania, zmieniała środowisko, zmieniała pory roku – tylko niebo nad głową zawsze pozostawało takie samo. Teraz próbuje dotrzeć do swoich korzeni. Nagle uderza ją, jak fala, że tak mało wie o sobie, o swoim pochodzeniu. A ojciec jest bardzo lakoniczny, jakby brakowało mu słów. Tessa wyrusza więc do Los Ladrones – do miejsca, w którym się urodziła, na farmę, na której powstała komuna, w której mieszkała kiedyś wraz z rodzicami. Wmawia sobie, że w swojej przeszłości chce grzebać przy okazji, że najważniejsze to wrócić do pracy i że w Los Ladrones znajdzie fantastyczny cel wycieczek. Ale tak naprawdę to jej prywatna wycieczka do tych omamów – do rysowaniu na chodniku i pokoju na wieży, do jakiejś dziewczynki i do kobiety, która wydaje się być jej matką.
Wyobrażam sobie piękną okładkę dla tej książki – przydymione zdjęcie dwóch małych dziewczynek, zanurzających patyki w rzece. Albo dwa psy, skaczące po oceanie – w sepii. Ewentualnie dwa kubki z kawą, stojące na plaży. Coś klimatycznego – kobieta w różowej koszulce i długowłosy pies obok to nie jest okładka, która współgra z tym tekstem. To okładka romansu, w którym mężczyzna ratuje kobiecie psa spod kół samochodu, a ona wdzięczna zawiesza na nim oko na dłużej.
A to jest książka zupełnie odwrotna – kobieta ratuje psa i romans jest na końcu. To przede wszystkim książka o wolności. O tym, że każdy ma prawo być kim chce, że nie powinno determinować cię pochodzenie, ale twoje własne marzenia.
Owszem, miłość mieszka w Los Ladrones. Taka z kart powieści, bo aż niemożliwa. I oczywiście, wiadomo, że będzie, bo w książkach miłość zawsze się zdarza. Ale to nie jest uczucie o smaku wanilii, proste i łatwe do przełknięcia – to raczej mocna, gorzka czekolada ze szczyptą chilli – bo on jest wdowcem z trójką dzieci, z których jedna wciąż tęskni za matką, a ona jest pokiereszowana – fizycznie, psychicznie, genealogicznie. Nic nie jest tu proste, choć tych dwoje chce wszystko na siłę uprościć. Nic nie jest takie, jak na okładce – różowe i świetliste.
To kolejna książka O'Neal, którą miałam przyjemność czytać.
Autorka pisze je z takim sercem i oddaniem, bo jest tam wszystko – co kocha – góry, psy, kulinarne odkrycia i kulinarne stałości – w kawiarni Stu Śniadań można przecież zjeść jajecznicę, którą umie zrobić każdy albo zapiekankę owocową, którą robi tylko mistrzyni kuchni.
A ja z oddaniem je czytam, bo mimo „złookładkowości” nie dałam się zwieść, dałam szansę tekstowi i dostałam śniadanie nr 4 „Pożywny chleb rodzynkowy z cynamonem” [s.272] i lubię to, oblizuję się, prosto się je, ale ma w sobie tyle smaków...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

czwartek, 15 sierpnia 2013

BATONIKI MARS Z NISKOKALORYCZNĄ SAŁATKĄ

GEORGES FLIPO
„PANI KOMISARZ NIE ZNOSI POEZJI”
(TŁ. KRYSTYNA ARUSTOWICZ)
NOIR SUR BALNC, WARSZAWA 2013

Pani komisarz Viviane Lancier to jedyna kobieta w Wydziale Kryminalnym paryskiej policji. Czuje się silna, mając władzę nad mężczyznami. Czuje się silna, mogąc zaglądać w martwe oczy zwłok, gdy jej podwładni ze wstrętem odwracają wzrok. Czuje się silna, gdy zwracają się do niej per „pani komisarz”, nigdy nie używając jej imienia. I czuje się silna, gdy może wzywać ich do swojego gabinetu, a tam częstować ich gorzką reprymendą, albo słodką pochwałą.
Słaba czuje się tylko wtedy, gdy zostaje sama. Przeważnie w biurku ma kilka batoników Mars, a w biodrach troszkę za dużo centymetrów. Pani komisarz jest więc nieustannie na diecie – raz dieta rozdzielna, raz Dukana, a raz głodówka – czasem spotyka się z przyjacielem na szybki seks, żeby odreagować porwanie dziecka chińskim emigrantom, podpalenia w knajpie, albo jakieś morderstwo. Niestety jej wielka i prawdziwa miłość, zostawił ją dla młodszej i mniej zajętej nieustannym wertowaniem akt kobiety. Pani komisarz mieszka więc sama, jada sama i sama zasypia, marząc o szczuplejszych udach i mężczyźnie na stałe.
Tymczasem do jej wydziału trafia sprawa bezdomnego, zamordowanego na rogu quai Conti. Przypadkiem znalazł się tam też Augustine Monot, najmłodszy stażem pracownik Wydziału Kryminalnego – taki, który ma mnóstwo zapału, mnóstwo wdzięku, mnóstwo urody i idealny obwód w pasie. Pani komisarz ma do niego stosunek nader ambiwalentny – z jednej strony łakomie patrzy na jego pośladki, a z drugiej łapie się za głowę, gdy Monot pisze swoje raporty – z wykształcenia filolog tworzy piękne, długie, poetyczne wersje zdarzeń i nie omija żadnego ciała, znalezionego po drodze. Mimo że zabitym bezdomnym mogłaby się zająć policja z drugiej strony Sekwany. I wydział pani komisarz miałby spokojniejsze noce.
Bo od początku sprawa jest niełatwa – nie wiadomo, dlaczego mężczyzna został zabity, ale wiadomo, że był właśnie w drodze do Akademii Francuskiej, w swej przepastnej torbie niosąc tajemniczy wiersz, którego autorstwo przypisuje się Baudelair'owi. A wiersz zaczyna zbierać żniwo – wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia, po kolei schodzą ze świata tego. I coraz mniej jest czasu na to, by odnaleźć sprawcę – bo czy sam wiersz, może strzelać z pistoletu do kolekcjonera oryginalnych dzieł Baudelaire'a, albo zatruć czyjś talerz z paellą? „Stanowczo śledztwo zmuszało Viviane do zajmowania się wszystkim, czego nie lubiła: kloszardami, literaturą, a teraz McDonaldem.” [s.36]
Ten kryminał czytał mi się lekko, jak arkusik papieru z wykaligrafowanym wierszem. Lekko, bo to powieść niebanalna – do tej pory nie miałam okazji czytać o wierszu, który zabija. Lekko, bo trup ściele się gęsto, a wszystko dzieje się szybko – jak zjedzenie niskokalorycznego dania, po całym dniu głodówki.
To kryminał bardzo klasyczny w swej budowie – mnóstwo osób, które mgły popełnić czyn, każdy ma motyw, ale każdy tak samo nadaje się na ofiarę.
Zestawienie przełożonego, co trzyma mocną ręką swój wydział i nowicjusza, który popełnia błędy oraz wyników ich wspólnej pracy, nie jest nowością. Zawsze jest jakiś mistrz i jakiś uczeń i zawsze jest tak, że czasem ten mistrz uczy się czegoś od swojego podwładnego. Ale do tej pory nie było pary takiej jak ta – silnej kobiety i słabego mężczyzny, kobiety realistki i mężczyzny romantyka, kobiety, co nie znosi poezji i mężczyzny, który cytuje wiersze erotyczne na konferencji prasowej francuskiej policji, w taki sposób, że wszystkim damom miękną kolana.
Ale dla mnie siłą napędową tej książki jest humor – uszczypliwy, takim szczypaniem w miejsca najczulsze, ale jednocześnie rubaszny. A do tego wszystkiego inteligentny. Ot, taka mieszanka batonika Mars z niskokaloryczną sałatką.
I mimo że nie polubiłam pani komisarz, że denerwowała mnie swoimi przeobrażeniami – z silnego komisarza w płaczliwą grubą babę, to z chęcią poszłabym z nią na piwo. Bo tylko ona może „mieć pokusę odjechać za nim, ale nie mogła zostawić zwłok na trotuarze – nie był to dzień wywozu dużych gabarytów.” [s.253]


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Noir Sur Blanc]

czwartek, 8 sierpnia 2013

PALEMKA W DRINKU

KATARZYNA MICHALAK
„W IMIĘ MIŁOŚCI”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Ja i Katarzyna Michalak poznałyśmy się po mistrzowsku. Niestety uważam to spotkanie za bardzo nieudane – jedno z najgorszych spotkań z literaturą rodzimą. Ominęły mnie przy tym wszystkie „Zachcianki”, „Poczekajki” i „Owocowe serie”. Trochę z tego powodu, że mam dość kolorowo-słodkawego posmaku w literaturze. A trochę dlatego, że kiedyś, w zamierzchłych czasach, sięgnęłam po jakiś tytuł i po przekartkowaniu odłożyłam z powrotem na księgarnianą półkę – nie ten język, nie ten ton, nie ten temat.
Nie mogłam jednak zostać z tym nieszczęsnym „Mistrzem” pod powiekami. Postanowiłam dać Michalak jeszcze jedną szansę, w nadziei, że jakoś mi te swoje mistrzowskie popisy wymaże z głowy.
Może nie udało się do końca, ale jest lepiej.
„W imię miłości” skusiło mnie też tematyką – z okładki krzyczy „Ania z Zielonego Wzgórza”, wzruszenia, dziesięcioletnia dziewczynka i tajemnica z przeszłości.
Ania jest, owszem, tylko nazywa się Kraska. Przyjeżdża do miejscowości Koniecdrogi, w której mieszka jej dziadek, właściciel Jabłoniowego Wzgórza. Właściwie się nie znają – ona i on, bo mężczyzna wyparł się swojej córki. Kiedyś, dawno temu, ta córka z malutką córeczką prosiła go o pomoc, pukając do drzwi Jabłoniowego Wzgórza, ale okazało się, że drzwi pozostały zamknięte – pan na Jabłoniowy Wzgórzu na zawsze chciał być sam – nie wpuszczać przeszłości, nie mącić tego, co będzie. Sam doszedł do całego swojego majątku i chyba miał obawy, że ktoś chce po prostu przyjść i zabrać mu wszystko, albo choć uszczknąć zbyt duży kawałek. Od tej pory już nie słyszał o swojej córce, a przez to nie zaglądał w oczy swojej wnuczki, Ani. Teraz kolejny raz ktoś kołacze do drzwi i jest to dziesięcioletnia już dziewczynka, która sama pokonała bardzo daleką drogę, która przesiadała się trzy razy z pociągu na pociąg i która teraz stoi przed dziadkiem i błaga, żeby jej nie wyrzucał, bo opieka społeczna ją zabierze. A mama? Mama już nie może się nie opiekować...
Czyta się szybko, czyta się czasem aż zbyt dobrze – naiwności, o święta naiwności! - ale to dla mnie doskonała lektura na lato. Taka, którą można zachlapać sokiem z drylowanych przy okazji wiśni, taka, która może wycisnąć łzę, na równi z młodą cebulką wkrajaną do letnich, nabrzmiałych słońcem pomidorów. Taka, którą można czytać pod drzewem, albo zrywając ogórki. Taka, która pomieści w sobie mnóstwo piasku z plaży nad Bałtykiem albo nad Balatonem – wszystko jedno.
To nie jest dzieło literackie wysokich lotów, to nie jest historia, nad którą się myśli. To lektura czysto rozrywkowa, która ma zająć czas, albo myśli, którą najpierw przeczytasz, a później pożyczysz koleżance na wieczne nieoddanie. Nie ma jak się do niej przywiązać – dlaczego? Bo bohaterowie moim zdaniem są nieprawdziwi. Dziesięcioletnia Ania, która przyjeżdża na Jabłoniowe Wzgórze – to już gdzieś było, tamta miała rude włosy, była pierwszą Anią w literaturze i nikt nie podrobi: jej śmiechu, entuzjazmu dla świata i ciężkich przeżyć. Nikt nie będzie tak dorastał, jak ona i nikt, absolutnie nikt nie będzie miał takich jak ona przygód. Nie warto nawet próbować, bo można się narazić na śmieszność. Albo na taki uśmiech z politowaniem. Jest też przystojny, choć już nie najmłodszy Ned, który owszem, ma dość ciekawą historię, ale za to powód jego pojawienia się na Jabłoniowym Wzgórzu, jest tak naciągany, że wolałabym zobaczyć go w innej historii. I jest jeszcze dziadek – hodowca koni, którego okazy kupuje arabski szejk, a turyści wynajmują u niego luksusowe pokoje tylko na tydzień, bo na więcej się nie zgadza. Najszczerszą, najbardziej naturalną osobą jest Weronika, dziennikarka, która wynajęła pokój na Jabłoniowym Wzgórzu, by pisać powieść. To osoba, której uczucia są bardzo ludzkie, nie papierowe, której łzy mogą faktycznie zmoczyć rękę, trzymającą książkę, a motywacje są jak najbardziej ziemskie, a nie księżycowe.
Najgorszą wadą tej książki jest jednak dla mnie język – czasem tak banalny, czasem tak wyświechtany, jakby po tej powieści przegalopowało tysiąc koni.
Nie mniej jednak nie czytało się tak źle, jak się obawiałam – w pewnym momencie wciągnęła mnie akcja i nawet trochę przestało mi przeszkadzać to wszystko, co w tej książce mi się nie podoba. Odrzuciłam poznanie, mądrości i rolę literatury w moim życiu na rzecz zwykłego, niczym niezmąconego relaksu w czystej postaci – z palemką w drinku i „all that jazz”. I jak przestałam się z tą książką zmagać, to po prostu ją sobie w spokoju przeczytałam.
I na pewno zapoczątkuję swoim egzemplarzem łańcuszek – pożyczę komuś, ten ktoś komuś następnemu, i następnemu, a ten czwarty w kolejce na pewno sięgnie po całą „Owocową serię” Michalakowej. I o to przecież chodzi – że jedni w wakacje czytają romanse, a inni Kierkegaarda...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]


Premiera 14.08.2013

środa, 7 sierpnia 2013

SKÓRKA OD BANANA

LARS KEPLER
„HIPNOTYZER”
(TŁ. MRTA REY-RADLIŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

Próbowałam policzyć ciała, które zastygają w stężeniu pośmiertnym na kartkach tej książki.
Przeliczam i wciąż wychodzi, że o jedno, o dwa, o trzy za mało...
Zaczyna się od trzech. Ojciec, zamordowany na stadionie. Matka i córeczka w domu. Przy czym morderca był wobec nich tak okrutny, że policjant, który znalazł ciała, wciąż się jąka, myśląc o tym, co widział. Chłopiec, piętnastoletni Josef, to jedyna osoba, która przeżyła. Ale leży w szpitalu i walczy o życie – na całym jego ciele są małe i większe rany, zadane prawdopodobnie tym samym narzędziem, którym przecięto jego młodszą siostrę na pół, a matce rozpłatano brzuch wzdłuż blizny po cesarskim cięciu. Chłopak jest nieprzytomny, ale policjantom zależy na rozmowie z nim – jest prawdopodobnie jedynym świadkiem zajścia, a gdzieś po świecie chodzi jego starsza siostra, która jest teraz w niebezpieczeństwie – jeśli morderca chciał dopaść całą rodzinę, to na pewno nie ominie jej. Policja zwraca się z prośbą o pomoc do Erika Marii Barka – znanego hipnotyzera.
„Ja już nie hipnotyzuję!” - odpowiada Eric, ale mimo wszystko zjawia się na miejscu. I w imię ratowania ludzkiego życia, jedną sesją hipnozy na nastoletnim chłopcu, sprawia, że jego własnemu życiu zaczyna grozić niebezpieczeństwo.
Nie chcę mówić więcej – każda strona tej książki to nowa zagadka, wciąż mnożą się pytania i obawy – nie chciałabym odkrywać żadnych kart, które powinny zostać zakryte do końca gry.
Mogę jednak powiedzieć, że to drugie wydanie książki – pierwsze ukazało się w serii Ze Strachem. I muszę przyznać, że się bałam. Że porzuciłam dla tej książki mój zwyczaj czytania późno w noc. Wykradałam chwile świetlistemu dniu, żeby choć trochę oswoić lęki. Czytałam, pojadając kanapkę, żeby nie było słychać głośnego przełykania śliny. Zrobiła na mnie wrażenie wyobraźnia autorów (pod pseudonimem Kepler kryje się para szwedzkich pisarzy Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril), nóż słów w ich ręku, który ćwiartował ciała – jedno za drugim. Zrobiła na mnie wrażenie cała otoczka, jaką zakolorowali śmierć. Oprócz opisu nieruszających się ciał są genialne opisy wszystkiego, co dookoła - „Przed domem oparty o piaskownicę, stoi dziecięcy rowerek. Taśma policyjna odczepiła się z jednej strony i, porwana przez wiatr, zahaczyła o skrzynkę na listy naprzeciwko.” [s.227], albo „Kilkoro dzieciaków próbuje w śnieżnym błocie jechać na hulajnogach. Wszystkie mają jednakowe plecaki. Kilka dziewczynek ze świątecznym brokatem we włosach wyjada coś z torebki i śmieje się radośnie.” [s.253]
Uwielbiam takie mazy, zarysy, obrazki, takie szczególiki, które uplastyczniają całą historię, takie zatrzymane kadry, które przewijają się między rozłożonymi palcami dłoni, w której już nie ma życia. To sprawia, że wszystko staje przez oczami, że ta taśma, powiewająca na wietrze, niemal muska moje ramię. I dzięki jej opisowi, czuję w nozdrzach smród rozkładającego się ciała, wszystko staje się prawdziwe. A takie książki, jak „Hipnotyzer” czyta się właśnie po to, żeby się bać.
Poza tym autorzy zadbali, żeby każdy czytelnik wszedł w te maliny, które mu zasadzili, w które go wpuścili. Poukładałam już sobie wszystko w głowie. Byłam pewna, że wiem „kto zabił”. Czytałam z większym spokojem. I z półuśmieszkiem, który miał znaczyć, że przechytrzyłam Larsa Keplera. I na tej pewności poślizgnęłam się jak na skórce od banana, na której upadają komicy w slapstickowych filmach. W malinach nikt nie spodziewa się bananów. I okazuje się nagle, że w malinach banany smakują najlepiej...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]