BARBARA O'NEAL
„SEKRETY UCZUĆ”
(TŁ. SYLWIA TRZASKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013
„Piosenki, w tym ludowe (mnóstwo).
Blondynka, która wydaje się złośliwa
(moja matka?).
Czarno-biały pies, który sypia ze mną
w pokoju (Brenna).
Rysunki kredą na chodniku.
Gra w pchełki z jakąś inną
dziewczynką (chłopcem?).
Pożar lasu.
Zabawa w chowanego w wysokiej trawie na
wielkim polu.
Jestem przerażona, zgubiłam się.”
[s.115]
Tessa się topiła. Brakowało jej tchu
i szła pod wodę, na samo dno. Ale na szczęście udało jej się
ujść z życiem. I wtedy, na tej granicy życia i śmierci, zdała
sobie sprawę, że już kiedyś tak uciekała. Że już kiedyś miała
usta pełne wody. Że już kiedyś musiało jej się udać, skoro
teraz dzieje się to drugi raz.
Tessa topiła się na wycieczce –
była przewodnikiem górskim, pracowała w agencji, organizującej
wyprawy w dalekie kraje, mocno forsujące, wyczerpujące, takie, na
których można sprawdzić siebie i dojść do granic własnej
wytrzymałości. Jeden raz jej się nie udało – splot
okoliczności, gruby jak węzeł, zacisnął się na jej szyi i
pociągnął ją w dół, w wodę. Jedna z uczestniczek wycieczki nie
miała szczęścia – już nie wróciła. Tessa poddaje się
rekonwalescencji – noga, ręka, płuca, ale przede wszystkim serce.
Ukrywa się w domku ojca – najważniejszego i najwartościowszego
człowieka jakiego zna. Starego hipisa, surfera, miłośnika psów i
właściciela drink baru. Codziennie chodzi nad ocean i spaceruje z
psami. I rozpamiętuje – tę bliską przeszłość, gdy życie
straciła Linda i tę dalszą, która ukazuje jej się w obrazach –
raz jest pożar lasu, a raz gra w pchełki. O swoim dzieciństwie wie
tylko tyle, że jej matka nie żyje, od czasu, gdy Tessa miała
cztery lata. Wychowywała się z ojcem sztukmistrzem, na jarmarkach
renesansowych. Zmieniała miejsca zamieszkania, zmieniała
środowisko, zmieniała pory roku – tylko niebo nad głową zawsze
pozostawało takie samo. Teraz próbuje dotrzeć do swoich korzeni.
Nagle uderza ją, jak fala, że tak mało wie o sobie, o swoim
pochodzeniu. A ojciec jest bardzo lakoniczny, jakby brakowało mu
słów. Tessa wyrusza więc do Los Ladrones – do miejsca, w którym
się urodziła, na farmę, na której powstała komuna, w której
mieszkała kiedyś wraz z rodzicami. Wmawia sobie, że w swojej
przeszłości chce grzebać przy okazji, że najważniejsze to wrócić
do pracy i że w Los Ladrones znajdzie fantastyczny cel wycieczek.
Ale tak naprawdę to jej prywatna wycieczka do tych omamów – do
rysowaniu na chodniku i pokoju na wieży, do jakiejś dziewczynki i
do kobiety, która wydaje się być jej matką.
Wyobrażam sobie piękną okładkę dla
tej książki – przydymione zdjęcie dwóch małych dziewczynek,
zanurzających patyki w rzece. Albo dwa psy, skaczące po oceanie –
w sepii. Ewentualnie dwa kubki z kawą, stojące na plaży. Coś
klimatycznego – kobieta w różowej koszulce i długowłosy pies
obok to nie jest okładka, która współgra z tym tekstem. To
okładka romansu, w którym mężczyzna ratuje kobiecie psa spod kół
samochodu, a ona wdzięczna zawiesza na nim oko na dłużej.
A to jest książka zupełnie odwrotna
– kobieta ratuje psa i romans jest na końcu. To przede wszystkim
książka o wolności. O tym, że każdy ma prawo być kim chce, że
nie powinno determinować cię pochodzenie, ale twoje własne
marzenia.
Owszem, miłość mieszka w Los
Ladrones. Taka z kart powieści, bo aż niemożliwa. I oczywiście,
wiadomo, że będzie, bo w książkach miłość zawsze się zdarza.
Ale to nie jest uczucie o smaku wanilii, proste i łatwe do
przełknięcia – to raczej mocna, gorzka czekolada ze szczyptą
chilli – bo on jest wdowcem z trójką dzieci, z których jedna
wciąż tęskni za matką, a ona jest pokiereszowana – fizycznie,
psychicznie, genealogicznie. Nic nie jest tu proste, choć tych dwoje
chce wszystko na siłę uprościć. Nic nie jest takie, jak na
okładce – różowe i świetliste.
To kolejna książka O'Neal, którą
miałam przyjemność czytać.
Autorka pisze je z takim sercem i
oddaniem, bo jest tam wszystko – co kocha – góry, psy, kulinarne
odkrycia i kulinarne stałości – w kawiarni Stu Śniadań można
przecież zjeść jajecznicę, którą umie zrobić każdy albo
zapiekankę owocową, którą robi tylko mistrzyni kuchni.
A ja z oddaniem je czytam, bo mimo
„złookładkowości” nie dałam się zwieść, dałam szansę
tekstowi i dostałam śniadanie nr 4 „Pożywny chleb rodzynkowy z
cynamonem” [s.272] i lubię to, oblizuję się, prosto się je, ale
ma w sobie tyle smaków...
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz