wtorek, 29 listopada 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 9

Niedziela znów wypada poza niedzielą. Tym razem przez Waniliowe plantacje Wrocławia… (nie czytałam opowiadania , znam je tylko skądinąd…). Pojechałam odskoczyć – obłaskawić zimę, pobyć z Przyjaciółką, posłuchać dobrej muzyki na pewnym festiwalu… I Wrocław jak zwykle skradł mi kawałek serca, wyjadł tam dziurę, której teraz długi czas nie zasypię piaskiem szarych dni…

Dziś będzie poezja nietypowa. Bo śpiewana. Ale śpiewana wcale nie ze skrzypcami, w długiej sukience i w klimatycznym małym klubiku jazzowym.
Śpiewana wprost na ulicy. Z gardła. Bez ozdób. 

Gdy pierwszy raz usłyszałam to śpiewanie – usiadłam z wrażenia na zimnej podłodze. Usiadłam naprawdę, a nie tak, żeby wypełnić ramy powiedzonka jakimś obrazem. Przewijałam – od nowa, od nowa i od nowa. Byłą po uszy w tej muzyce, ale bardziej w tym słowie, w jego odkrywczości, w prostocie….

Każda kobieta jest próżna. I każda też jest małą dziewczynką. Obojętnie, jak wysokie ma obcasy – nogi wyginają się niebezpiecznie, spada się z wysokości 12 centymetrów do kochania. Każda chce, żeby na walentynki ktoś przyniósł jej wypchanego pluszowego misia. Każda chce iść wrocławskim rynkiem za rękę, trzymając taką banalną, do niemożliwości czerwoną różę. Każda do tej róży śmieje się w środku. Każda zasusza płatki w ulubionej książce… Choć właściwie nie ma sensu, bo co potem z nimi zrobić? Ale najważniejsze, że są….
Każda chce być głaskana – po głowie, po szyi, po wewnętrznej stronie duszy. 
Każda chce, żeby podziwiał. Żeby skomlał u drzwi. Choćby nawet potem go nie wybrała. Każda chce mieć moc – to ta pewność, że mogę przyciągać wzrokiem i że mogę być dla kogoś stro-razy-najważniejsza. 
Dlatego ten utwór sprawia, że w środku mnie latają motyle. Delikatnie poruszają skrzydełkami – to motyle zazdrosne… Bo marzę o tym, żeby ktoś zaśpiewał, wyszeptał, wykrzyczał dla mnie:

WPUŚĆ MNIE

Przyszedłem chodź dziurę mam w skarpecie
i błyska mi pięta jak hollywoodzki ząb
najwyżej będziemy się kochać w butach
jak kot jak kot jak kot

przyszedłem trochę gruby i trochę niemłody
ale mam wino co ujmie mi lat
przyniosłem książkę w ramach drugiej nagrody
jak mnie nie wpuścisz poczytam przy drzwiach 
w autobusie

wpuść mnie
wpuść mnie 
wpuść mnie
no weź mnie wpuść 
wpuść mnie
wpuść mnie
no weź mnie wpuść 

przyszedłem choć dzwonili bym poszedł gdzie indziej 
na karuzelę plotek i piw
ona podobno tak fajnie się gibnie 
że znajdą się siły na jakiś młodzieńczy zryw

teraz jeszcze pale co zmniejsza moje szanse 
trzeba mieć towarzysza na taki rejs
dym zbiera słowa w pęczki co potem będą nasze tajne 
kiedy już naprawdę wpuścisz mnie

cicho się wślizgnę

wpuść mnie
wpuść mnie 
wpuść mnie
no weź mnie wpuść
wpuść mnie
wpuść mnie
no weź mnie wpuść

wszystkie szczegóły opowiem ci w środku 
mam siedem planów a każdy z nich ma
dokładny rozrys moich zamiarów
a każdy zamiar będzie pił cię do dna

zupełnie nie pada i nie jest romantycznie
za Paryż robi francuski klucz
niesiony przez hydraulika 
co schodzi po schodach a ty mnie wpuść

wpuść mnie
wpuść mnie 
wpuść mnie
no weź mnie wpuść
wpuść mnie 
wpuść mnie
no weź mnie wpuść



I wciąż, gdy już dopadnie mnie ten utwór, mogę przewijać i - od nowa, od nowa, od nowa… I gdy słucham to wiem, że jest we mnie uzależnienie od stanów wyobraźni, jakie wywołuje poezja…

piątek, 25 listopada 2011

STREFY JĘZYKOWE

MARLENA DE BLASI
„LAVINIA I JEJ CÓRKI”
(TŁ. PAULINA OHAR-ZIMA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

„A więc ugotujmy coś i rozmawiajmy. Jedzmy i rozmawiajmy.” [s.172]
Właściwie nie musiałabym pisać nic więcej. Mogłabym tylko rzucić hasła – kobieta, jedzenie, miłość, rodzina, stół, bycie. I to byłoby wszystko, co jest w tej książce. I to byłoby wszystko, co jest najważniejsze. W życiu, w literaturze, w Deblasowszczyźnie… Ale napiszę jeszcze kilka słów, napiszę swój zachwyt i swój niesmak, napiszę głód, jaki znów towarzyszył mi przy czytaniu książki, napiszę emocje, jakie wywoływała Lavinia.
Ta książka to w pewnym stopniu kontynuacja cyklu „Tysiąc dni w…” - pamiętnika kobiety, która odwróciła się na pięcie, zakręciła wokół własnej osi i wylądowała w ramionach jagodowookiego Wenecjanina. I za nim, jak po sznurku, jak na smyczy, poszła w Wenecję, w Toskanię, w Orvieto. Teraz na chwilę jest w jednym miejscu. Skończyli remont pałacu, zaczynają nowe życie. W ich związku jakieś złe iskry, jakby tuż przed wybuchem. Fernando nie ma pracy i zazdrosny jest o każdą minutę, którą Marlena poświęca pisaniu. Chce ją ukraść literaturze, zabrać i zamknąć w wieży. Marlena się nie daje, ucieka do małej, skromnej leśniczówki przyjaciół. Stół, krzesło, kominek, kuchnia. I miejsce do pisania. I miejsce do spania. Tam Marlena układa swój świat – na półce książki, na biurku papier, w kuchni sery i oliwę z oliwek… Dostaje przykaz, żeby co dzień wieszać na drzwiach nowe bukiety kwiatów, które mają odstraszyć duchy i zaczyna swoją samotność. 
Niedaleko niej mieszka Lavinia – wyniosła, stara Toskanka, która nienawidzi obcokrajowców. A szczególnie takich, którzy osiedlają się we Włoszech i próbują nauczyć się żyć z miejscowymi, próbują urządzić tu swój dom, próbują ciabatty i ribolity… „(…)po co? Żeby odnaleźć siebie? Żeby siebie zatracić? To raczej tchórzliwe posunięcie. Co jest najważniejszym pragnieniem emigranta? Zacząć od początku? Dostać jeszcze jedną szansę? Często myślę, że to trochę jak rozwód. Człowiek zostawia drugą osobę, z prędkością błyskawicy znajduje nową i zaczyna proces od początku, idąc tymi samymi, znanymi ścieżkami. (…) Gdyby tylko ludzie zrozumieli, że to w nich samych powinna zajść zmiana.” [s.97] – mówi Lavinia do Marleny. To nie jest tak, że to przyjaźń, miłość od pierwszego spotkania, że kobieta wyczuła w drugiej kobiecie swoje odbicie. Marlena opisuje żmudną pracę, jaką jest poznawanie Lavinii, wszystkie te razy, gdy od jej twarzy odbijały się obelgi, pozostawiając ślady. Ale jednocześnie zrugana wraca – jakby Lavinia ją zaczarowała, jakby nie mogła się od niej uwolnić. Bo w istocie to piękna znajomość, piękna historia. 
Historia o plemieniu kobiet, o stadzie, na czele którego stoi Lawinia – osiemdziesięcioletnia silna, mądra, konserwatywna, uparta, gwałtowna, antypatyczna, ale tak bardzo kobieca – łączy w sobie milion kawałków, które składają się na ideę kobiety, te wszystkie cechy, które ma nasz ród, wady i zalety, mocne ręce do ugniatania ciasta i delikatne dłonie, do gładzenia po twarzy osoby, które się kocha. Silne nogi do tańca i chodzenia pod górę i piękne kolana, które zwracają uwagę mężczyzn. Serce, w którym mieści się cała miłość świata – do dziecka, do mężczyzny, do przyjaciółki… Przewodzi, ale w całej książce unosi się niesamowite pragnienie, by być razem – to wspólnota jest tak naprawdę najważniejsza, ten Dom, który staruszka stworzyła, cztery ściany, które wypełnione są śmiechem, wspomnieniami, wspólnymi posiłkami, opowieściami. Miejsce, gdzie każdy wraca, by usiąść u stóp Lavinii i słuchać historii – raz o wojnie, raz o jej mężu, raz o dzieciństwie, a czasami przepisu na sos, recytowanego z pamięci. W tym względzie to najbardziej dojrzała książka De Blasi - przestaje zamykać się w świecie, w którym nie ma nikogo prócz niej i Fernanda, zaczyna odkrywać wspólnotę, Rodzinę. To książka jak soczysta, nabrzmiała figa, której sok spływa po brodzie.
I mimo, że czasem mierzi mnie pretensjonalność De Blasi, jej upodobanie do marmurów, szezlongów, długich sukienek, kandelabrów, blichtru i przepychu, że mało mnie obchodziły problemy finansowe jej i Fernanda, że czasem jest zbyt banalna w swoich sądach i tak posłodzona, że aż nienaturalna, to za chwilę o tym zapominam – ulegam jej czarowi i czytam o wspólnym gotowaniu, gdy w jednej kuchni tańczy siedem kobiet i jestem tą ósmą, która przycupnęła z boku i patrzy z zachwytem. Ta książka to moje pole wyobraźni – obsadzam je kwiatami cukinii, wojenną historią i wspólnym obiadem z chleba, oliwy i zupy fasolowej. I jak zwykle znajduję na swoim języku takie obszary, które do tej pory nigdy nie były drażnione. A język służy u De Blasi do dwóch czynności – smakowania i opowiadania. Słucham… Próbuję… Czytam…

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

wtorek, 22 listopada 2011

BEZ-DECHU…

KRZYSZTOF KOTOWSKI
„KREW NA PLACU LALEK”
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Ta książka przygniotła moje myśli. 
Spadła na nie z wysoka, a ja nie byłam przygotowana. 
Trzech policjantów – Chudy, Szuchcik i Dareczek. Chudy leży w szpitalu, stracił przytomność na miejscu zdarzenia. Mówi coś o zwłokach, których jego współpracownicy nie mogą znaleźć. Upiera się przy swoim – wie, że tam, gdzie był na prywatnej, samozwańczej akcji, leżała nieprzytomna kobieta. Daje Dareczkowi i Szuchcikowi jej pamiętnik i przykazuje, żeby przeczytali do końca, nim osądzą jego i nieistniejącą ją. 
Policjanci, dość sceptycznie nastawieni, przekonani, że kolega zbyt mocno uderzył się w głowę, otwierają dziennik i natrafiają na najdziwniejszą sprawę w swojej karierze.
Początek sugerował kryminał. Seria „Asy kryminału”, w której książka została wydana, sugerował kryminał. Nazwisko autora sugerowało kryminał. Nie spodziewałam się więc, że między rasowym policyjnym śledztwem, zaginioną kobietą, zaginioną dziewczynką i chorym policjantem dostanę traktat filozoficzny. Łatwopołykalny. Wciągający. Fascynujący i dający do myślenia. 
Akcja dzieje się dwutorowo – oprócz Szuchcika i Dareczka mamy też Marię. To matka kilkunastoletniej Martyny, która zaginęła. Maria chce ją za wszelką cenę odnaleźć - jedzie do małego miasteczka, w którym widziano Martynę po raz ostatni. Tam ulega pokusie (ja wyczytałam między wierszami, że jest alkoholiczką…) – pije z dwoma bezdomnymi kobietami i rano budzi się w pałacyku (w którym mieszkał Ogiński) – bez dokumentów i bez pieniędzy. Nad nią stoi ośmioletnia dziewczynka, której udaje się powiedzieć jedynie „Pomóż mi, pomóż mi, pomóż mi…” i tak nieskończoną ilość razy. Nie wiadomo, co tak przestraszyło dziecko, nie wiadomo kim jest i skąd znalazła się w pałacyku.
Mistrzowski pomysł – coś na pograniczu fantastyki, thrillera parapsychologicznego i typowego kryminału. Jakiś miks, koktajl Mołotowa, który uderzy mnie tak mocno, że do teraz mam ślady. Cały dzień myślałam o tej książce, myślałam o jej przesłaniu. Rozgryzałam jej myśl przewodnią – że na świecie nie jesteśmy sami, że ktoś za nami stoi, ktoś, kto pomaga nam przejść przez życie, poświęca samego siebie w imię tego, żeby ktoś mógł przetrwać. Patetycznie to brzmi, mocno naciągnie – jak hymn pochwalny na czyjąś cześć. Ale ta książka nie ma w sobie nic z pomnika – jest kawałkiem świetnej literatury rozrywkowej, która zjeżyła mi włosy i pozostawiła niepokój w sercu na parę godzin. Nie mogłam przez nią spać i nakryłam się kołdrą po same uszy. Bo jednocześnie to zapis niewyobrażalnego okrucieństwa, jakim cechują się nasze czasy, to kronika ludzkiego strachu i bezgranicznej ufności dziecka w dobroć dorosłych – zaufania, które bardzo prosto jest połamać – jak pudełko kolorowych kredek. 
Okładka mówi wszystko o strachu, zawartym między linijkami tej książki.
Tytuł mówi wszystko o niepokoju, jakim nacechowana jest ta historia.
Nazwisko to jedno z tych, dzięki którym literaturę z naszego podwórka można też nazwać dobrą (choć bronimy się przed nią czasem bardzo zaciekle). 
Tym razem osądziłam po pozorach. Tym razem zachwyt.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Pószyński i S-ka]

MUSIAŁAM WIEDZIEĆ

HARUKI MURAKAMI
„IQ84 T.3”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA2011 

Za drzwiami toczyło się życie. Mama, Tata, Brat, Mąż i Dziewczyna jedli świeżo wyciągniętą z piekarnika pizzę, słyszałam w tle syk pieniącego się piwa, nalewanego do szklanki, ożywione głosy, rozmowy. Byłam w domu – tyle, że za innymi drzwiami. Podwójnymi – drzwi do sypialni lekko przymknięte i drzwi do IQ84, zatrzaśnięte, zdaje się, nie do otwarcia. 
Musiałam wiedzieć, co się stanie z Tengo i Aomame… Musiałam wiedzieć, czy się spotkają, bo serce łomotało mi tak, że nie mogłam go uspokoić. W trzecim tomie bowiem Murakami drażni się z czytelnikiem, bawi się w nim, rzuca małe kolorowe piłeczki słów, a potem uśmiecha się nieznacznie, gdy rozpryskują się na wszystkie strony i nie można ich złapać… Daje balkon, na którym siedzi Aomame i z którego, jeszcze na końcu części drugiej, widziała Tengo. Nie zdążyła dobiec na czas. Teraz sensem jej życia staje się czekanie. Co dzień, co noc, siaduje zawinięta w koc, z zieloną herbatą, z tomem „W poszukiwaniu straconego czasu” i patrzy na zjeżdżalnię, na której wtedy (w lutym, gdy wyszła druga część) widziała ukochanego. Jest drżeniem, gdy zawieje wiatr. Jest ciepłem, gdy rozgrzewa ją od środka zielona herbata. A Tengo ma do wykonania swoje własne zadania. Musi jechać do Miasta Kotów i tam dopełnić pewnej bardzo ważnej czynności.
To inny Murakami niż zawsze. Przede wszystkim na dłoniach ma krew kilku istnień. Zabrał oddech, zabił. Ta książka, różowa, cukierkowa na okładce, w środku ma mrok. Gdy ją czytałam nie wierzyłam, że tak dużo przemocy można upchnąć obok tak wielkiej ilości miłości. Wszystko w jednej książce. Ramię w ramię, noga w nogę. Zadziwiające też jest to w jaki sposób ta przemoc łączy ludzi, jak jest momentami konstruktywna. Jakby Murakami wołał „Taki jest dzisiejszy świat, pogódź się z tym i znajdź w nim ziarno, które chcesz zasiać!”. 
A poza tym to Murakami dokądś się spieszący… Jego poprzednie książki były niespieszne, flegmatyczne, rozciągliwe. Cuda i magia działy się między krojeniem ryby a prasowaniem, między układaniem ubrań na półkach a słuchaniem muzyki. Tu, szczególnie w trzecim tomie, nie ma prawie teraźniejszości. Są pościgi, detektywi, piec, w którym pali się zwłoki, powietrzne poczwarki, miasto kotów i mother i daugter… Cała inność nie dzieje się „przy okazji”, jest sensem… Wiem dlaczego – dlatego, że Aomame trafiła w trochę odwrócony świat, w świat IQ84, gdzie „nie przydają się żadne ustalone zasady ani wiedza, nie sposób więc przewidzieć, co może jej się przydarzyć.” [s.227]. Ale chciałam poczytać o tym, jak bohaterka robi sushi, czyta książkę, wynosi śmieci, rozmawia przez telefon, a dopiero potem widzi powietrzną poczwarkę – tymczasem tutaj normalność się zdarzała, zamiast się dziać… Ten świat miał wydźwięk bardzo negatywny, męczył mnie i dusiłam się w nim. Nie czułam tego bujania, tej dziwnej lekkości, która była we wszystkich innych książkach Murakamiego. Tutaj nierzeczywistość mnie przerażała. Chciałam już wyjść z tego świata. Chciałam za ręce wyciągnąć z niego Aomame, nie mogłam słuchać jej myśli tęskniących, jej nawoływań „Gdzie jesteś, Tengo? Znajdź mnie szybko. Zanim znajdzie mnie kto inny.” [s.85] Pułapka. Potrzask. 
Ale musiałam wiedzieć.
Gdzieś ostatnio przeczytałam, że w tej chwili sława Murakamiego jest tak wielka, że nawet, gdyby nabazgrał jakieś bzdury na papierze toaletowym, to ludzie ustawili by się w kolejce, żeby to kupić. Myślę, że to poniekąd prawda. Murakami jest modny. Ja sama nie odpuściłabym żadnej z jego powieści, nie umiałabym nie przeczytać. Ale jednocześnie jest we mnie głęboko wielkie przekonanie, że Murakami nigdy niczego nie nabazgrze. Że nawet w powieści, którą czytam na bezdechu, żeby nie nawdychać się zbyt dużo negatywnych emocji, nawet tam opowie mi coś pięknego – jakąś miłość, jakąś przyjaźń, opowie o Prouście i powie, że:
„-Przepraszam, ale być może nie uda mi się zwrócić ci Hecklera und Kocha (…)
  -Nie szkodzi. To prezent ode mnie. Kiedy zacznie ci przeszkadzać, możesz go wrzucić do Zatoki Tokijskiej. To będzie mały krok na drodze do rozbrojenia świata.” [s.451]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA]

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 8

Murakami sprawił, że z niedzieli zrobił się poniedziałek. A nawet już wtorek. Murakami, który nie pozwolił mi odejść od IQ84 i Dom Rodzinny, do którego pojechałam na weekend. Pojechałam pobuszować z Mamą po sklepach, zmienić opony na zimowe, obejrzeć z Bratem kilka odcinków serialu (zawarliśmy pakt, że oglądamy tylko razem) i zjeść pizzę, którą robi mój Tata – najlepszą!!!!
Dałam się opętać upływowi czasu, rozłożyłam ręce i szybowałam przez te dni, a czas oszukiwał i biegł dwa razy szybciej. Przegonił mnie i śmiał się ze mnie na mecie, gdy późnym wieczorem dojeżdżałam do Domu. 

Dlatego sięgnęłam po „Solo”, które czytałam jakiś czas temu. Pamiętałam wiersz, który uderzył mnie w twarz – wiersz Otto Brinka.

Pod krzewem tarniny

Nie mam czasu
By spojrzeć na ciebie żono
Muszę pracować

Nie mam czasu
By cię pogłaskać mężu
Muszę sprzątać

Nie mam czasu żono
Powiedzieć ci co mnie porusza
Muszę do kolegów

Nie mam czasu mężu
By cię wysłuchać
Dzieci płaczą

Nie mam czasu 
Na miłość żono
Chcę mieć dom

Nie mam czasu 
Na łóżko mężu
Goście przyjdą

Wkrótce będę miał czas żono
Pod krzewem tarniny na cmentarzu

Ja także mężu
Przy tobie w grobie

Dziś wyszłam z domu o 10. Gdy otworzyłam oczy nie było już Męża – ciemnym, choć już dniem - poszedł do pracy.
Dziś przyszłam do domu o 22.13 – Mąż spał… Wpakowałam się do łóżka w ubraniu i leżąc obok słuchałam Jego oddechu. Żeby wyczytać z Niego, jaki miał dzień, czy zjadł na pewno śniadanie, czy zdarzyło Mu się coś miłego. 
Mam ochotę krzyczeć na uciekający czas. Że choć raz, choć czasem, choć na chwilę mógłby przestać. Że i Czasowi należy się urlop, a wtedy skorzystam ja i mój Mąż. Że gdy czas się zatrzyma, będę mogła patrzeć w Jego kolorowe oczy i nic więcej. Żadnego tykania zegara. Żadnego prania. Żadnego obierania ziemniaków. Żadnego grafiku… Policzyłabym włosy na Jego głowie. Każdemu pieprzykowi na ciele nadałabym imię. Poczytałabym Mu wiersze. Opowiedziała bajkę o dżdżownicy, którą usłyszałam od Brata. 
I zaraz moje myśli uciekają do haiku, które też znalazłam w książce Raduńskiej:

Mój dom spłonął.
Już nic
Nie zasłania księżyca.

[Masahide]

I mam ochotę usłyszeć piorun uderzający w pień mojego drzewa – jakiś wstrząs okrutny, po same czubki palców. Będzie bolało – ale to najpierw – a potem będzie niebo…

Smutno dziś, ale wierzę, że optymistycznie (i to wcale nie paradoks…)


czwartek, 17 listopada 2011

NIE-TERMINATOR (ZAŻALENIE)

MARIA NUROWSKA
„REQUIEM DLA WILKA”
WAB, WARSZAWA 2011 

Jestem zdania, że historie raz opowiedziane nie zyskują, na ogół, na reaktywacji. 
„Nakarmić wilki” zrobiły na mnie wrażenie – tematyką, językiem, mocnym zakończeniem, pomysłem, obrazowością, Bieszczadami. Niecierpliwie przebierałam nóżkami, gdy usłyszałam o „Requiem dla wilka”. Chciałam znów odwiedzić bieszczadzkie stado, chciałam zatopić się w las, chciałam usłyszeć wycie – takie, od którego dreszcz, jak iskra, biegnie, z góry na dół, drętwieją stopy- tylko na ułamek sekundy, ale to jak wstrząs.
Tym razem w góry wybiera się Joanna – dziewczyna po filmówce, która chce stworzyć swój pierwszy film. Jego bohaterem ma być genialny reżyser Glinicki, który przerwał karierę i zaszył się w Bieszczadach. Dla Joanny był guru, nauczycielem na odległość, to na jego filmach wyhodowała swoją miłość do kina, na jego filmach rozpracowywała warsztat. Teraz chce jemu poświęcić swój pierwszy pełnometrażowy film- w hołdzie i chyba trochę w podziękowaniu. Jedzie w góry kompletnie nieprzygotowana – nie zna Bieszczad, zakapiorów i mentalności bywalców Siekierezady. Odbija się od odmowy Glinickiego i niespodziewanie ląduje w chatce, w której w „Nakarmić wilki” mieszkali Kasia, Olgierd i Klunej. Już tu zaczęło mi zgrzytać – samotna kobieta w samotnej górskiej chatce. Bez ogrzewania – piec opalany drewnem, z wodą przynoszoną ze strumyka. Ale ona była zafascynowana i cieszyła się ciszą. I planowała swój nowy film – postanowiła nakręcić dokument o Katarzynie. No i oczywiście bardzo zainteresowały ją wilki i postanowiła odnaleźć watahę w górach, posługując się mapą… A, jest jeszcze coś, niespodziewanie okazało się, że jej najbliższym sąsiadem jest nie kto inny jak Glinicki… I oczywiście Joanna sobie radzi, choć od czasu do czasu wygasa jej w piecu, oczywiście znajduje wilki, choć chyba niedokładnie te same, ale przynajmniej jeden z nich to ten, o którym czytała w dzienniku Katarzyny. 
Nurowska dała więc fascynujący popis niekompetencji – ciekawa jestem, co na tę część powie trójka młodych ludzi, która pracowała z nią nad „Nakarmić wilki” – przyrodnicy, pomagający w wyjaśnieniu zwyczajów wilków. 
Gdy zestawiam ze sobą obydwie bohaterki – Katarzynę i Joannę, w tej drugiej widzę tylko pokraczną karykaturę, małą dziewczynkę, która przebrała się w za duże buty mamusi i umalowała szminką usta. Kasia byłą silna, mocna, zdecydowana. I kompetentna. A Joanna jest rozchwiana emocjonalnie, śmieszna i nie zamarzła w chacie w górach tylko dlatego, że to powieść i autorka ochroniła ją ciepłem własnych dłoni. 
Katarzyna wyła z watahą, ale nigdy nie ośmieliła się zakłócać jej życia, wiedziała, na jaką odległość może podjeść do wilka i zdawała sobie sprawę z dzikości tych zwierząt. Joanna zaś kładzie sobie łeb wilka na kolanach i traktuje jak maskotkę, trochę przerośniętą i puszystą. Jak to możliwe, że wilk położył łeb na kolanach człowieka – tylko dlatego, ze inna kobieta kilka lat wcześniej, w innej powieści, była oddana wilkom do utraty tchu? Naciągane… Powieściowe… Zresztą sama Joanna właściwie ośmiesza się na kolacji u leśniczego – nie umie stanąć po żadnej stronie, ani po stronie obrońców wilków, ani po stronie tych, którym wilki dziesiątkują stada. 
Żaden bohater w tej powieści nie jest dla mnie realny. Olgierd, który w pierwszej części był tajemniczy, mądry, ale szorstki, przywodził mi na myśl Heathcliffa z „Wichrowych wzgórz”, tu stał się żałosną karykaturą samego siebie. Odarty z wszelkiej godności. Z czarowności. 
Film, który był sensem życia Joanny tak naprawdę nie powstał na kartach powieści – był pretekstem i jako pretekst z niknął, rozpłynął się. Więcej w tej powieści polityki – katastrofy smoleńskiej i prezydenta, niż realizacji zamierzeń bohaterki.
Czuję się jako czytelnik, sprowadzona do własnego portfela – wiem, że każdy pisarz pisze, by zarabiać, że to praca, jak każda inna, jak sprzedawanie chleba i odgarnianie śniegu sprzed bloku (oczywiście w sensie jej celowości jako środka do życia) – nie mam o to najmniejszych pretensji. Ale trzeba mieć do czytelnika szacunek, bo czytelnik jest pamiętliwy…
A ta książka to jak telenowela w odcinkach – jest wszystko, co potrzebne – śmierć, niechciana ciąża, dylemat miłosny… i tylko Bieszczad brak, i tylko wilków nie słychać…

Niestety – jedyną dobrą reaktywacją, jaka w tej chwili przychodzi mi na myśl był „Terminator 2” (no i fakt – drugi kryminał Mikiego Waltari ) – niniejszym uprasza się więc o pozostawienie bohaterów części pierwszej w częściach pierwszych i nie budzenie ich w celu przywracania do zombicznego* życia…

*pochodzi oczywiście od „zombie” – te stwory wstają z grobu nie całkiem żywe i nie całkiem martwe i – zaskakujący zbieg okoliczności – zazwyczaj po to, by mordować…

wtorek, 15 listopada 2011

MRUCZĄC JAK KOT

MIKA WALTARI
„BŁĄD KOMISARZA PALMU”
(TŁ. SEBASTIAN MUSIELAK)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Koty – o ile znam troszeczkę ich pokrętną naturę – mruczą z radości i zadowolenia. Na przykład, gdy ktoś je głaszcze pod brodą. Ja mruczę z radości i zadowolenia, gdy mam przyjemność spotkać komisarza Palmu. Grubaśnego, lubiącego dobrze wypić i zjeść, ale nigdy nie mającego na to pieniędzy (bo przecież jest na pensji urzędniczej), bystrego, zaczepnego, figlarnego i pociesznego policjanta, który bezbłędnie rozwiązuje zagadki kryminalne. Tak, bezbłędnie, choć błędy popełnia, co w części drugiej zostanie unaocznione. Część pierwsza cyklu „Kto zabił panią Skrof?” dostarczyła mi tyle niekłamanej uciechy, że nie wahałam się ni chwili, gdy zobaczyłam, że Palmu wychodzi po raz drugi ze swego biura i rusza w miasto. Absolutnie nie wierzyłam też w jego błąd, choć przyznać muszę, że w istocie go popełnił. 
Tym razem trupem pada mężczyzna – Brunon Rygseck, jeden z akcjonariuszy potężnego koncernu Rykamo, najbardziej liczącego się w całych Helsinkach. Bruno za życia oprócz tego, że był bogaty, to był nieco szalony – przyprawiał sobie rogi i kierował ruchem, albo wymyślał gry, w których każdy z uczestników miał popełnić najobrzydliwszą z możliwych zbrodnię. Tego jesiennego poniedziałkowego poranka w tamtych czasach, kiedy jeszcze nie wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż teraz” [s.5] bogaty i szalony Bruno poślizgnął się w swojej własnej łazience na mydle i wyzionął ducha. Porucznik Hagert na szczęście wysyła na miejsce Palmu, żeby dopełnił formalności i sprawdził ów nieszczęśliwy wypadek. Wraz z Palmu do rezydencji Rygsecka udaje się oczywiście technik Kokki i narrator powieści – początkujący pisarz, pomocnik Toivo Virt. Na miejscu zastają dom pełen ludzi – jest tam służący Bruna, jego znajomi, rodzina i podwładny, a w łazience, gdzie leżą zwłoki, które zwłokami okazują się nie być, jest zapalone światło. Komisarz Palmu obchodzi dookoła przeogromną łazienkę i dochodzi do wniosku – to było morderstwo. A ja zacieram ręce i muszę z pewną dozą wstydu stwierdzić, że cieszę się, iż Bruno podzielił los pani Skrof i dopiero co powołany do życia, stracił oddech. A cieszyłam się dlatego, że kolejny raz miałam okazję zobaczyć w akcji komisarza Palmu, który „gromadzi bezdyskusyjne fakty, właściwie je ze sobą łączy, a potem wyciąga oczywiste wnioski”[s.8] Jest w tym fascynujący, zabawny i bawi się z zapatrzonym w niego pomocnikiem, a poprzez jego osobę tak że ze mną. Jego sposób prowadzenia śledztwa przypomina mi dziecięcą grę w przekładanie sznurka zaczepionego o palce – motanie, pętlenie, coraz bardziej zasupłane, ale na samym końcu powstaje piękna przeplatanka, na której widać szeroki od ucha do ucha uśmiech. 
W trakcie śledztwa podaje kilka rozwiązań sprawy, każdej postaci przypisuje motyw i wiarygodne sposób wykonania zbrodni – podaje kryminał w kryminale, alternatywne wersje i pięć powieści w jednej, a sam uśmiecha się przy tym pod nosem, bo wie, kto tak naprawdę odebrał Brunonowi dech. 
To elegancki kryminał. A Mika Waltari jest moim numerem jeden jeśli chodzi o stopień zaintrygowania i język, jakim każe się posługiwać swoim postaciom. Bo jak można nie kochać Palmu, który oznajmia przeuroczo: 
„Punktualność jest grzecznością królów(…). Co prawda jestem zdeklarowanym demokratą, niemniej i od królów możemy uczyć się rzeczy wartych naśladowania.” [s.203], a przy tym zauważa każdy najdrobniejszy szczegół w swoim otoczeniu? Jak można nie kochać komisarza, który na pewno wiedziałby, jakiego koloru są Twoje oczy?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

niedziela, 13 listopada 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 7

Były takie czasy, że nie było Internetu. Były takie czasy, że nie każdy miał w domu drukarkę. Nawet komputer nie królował wszędzie. I dzisiejsza historia będzie o takich czasach. O DIY czyli Do It Yourself. Znaczyło to tyle, że ludzie, którym się chciało pisali wiersze. Ludzie, którym się chciało malowali plakaty. Ludzie, którym się chciało pisali piosenki i czasem nawet ktoś dawał zaśpiewać im te piosenki w małym osiedlowym klubiku, albo w Domu Kultury. 
Był Tomasz Zawilski, który mieszkał w Pile. Nigdy nie poznałam go osobiście, jedynie pisaliśmy do siebie listy – papierowe, pachnące atramentem, pełne skreśleń, gdy źle sformułowało się jakąś myśl. Takie, od których bolała ręka. Tomasz stworzył Burdel Wydawniczy Wiatrów Piekieł, w którym mozolnie i ręcznie składał tomiki młodych poetów, często genialnych, a czasem tylko młodych. Wynajdował rysunki, kawałki gazet, obrazy, a potem wycinał literki, pisał na maszynie i wszystko składał w maleńkie czarno-białe książeczki odbijane na xero. Dostałam kiedyś taką książeczkę, której autorem był Rafał Szymański. Rafała troszkę znałam. Najpierw byłam nim zafascynowana – ja uczennica Szkoły Podstawowej, a on student, który przyszedł nas uczyć. I miał piękne dready, które tak mnie fascynowały, że nie byłam w stanie słuchać, co mówi na lekcji. Poczta pantoflowa, szeptanie na korytarzach i wywiad zdeterminowanych nastolatek wykazały, że Rafał gra w zespole Ewa Braun – pierwsze kasety, przegrane w taki sposób, że więcej tam było słychać szumów, niż muzyki… Potem co jakiś czas spotykaliśmy się tu i tam. W mieście i poza nim. Więc gdy dostałam dość magicznie ten tomik (pocztą, z dalekiej Piły, gdy sam autor mieszkał kilka ulic ode mnie) widziałam te wiersze zupełnie inaczej. Przez jakiś pryzmat. Na kolorowo, choć są bolesne i mocno krzykliwe. Niespokojne. Tomik „Dupa” nie jest grzeczny. Bo nie ma powodu być. Jest szare miasto. Smutne. Jest podział na skinów i brudasów. Jest mało koncertów. I nie ma pracy. I jest chyba tylko miłość, dzięki której jeszcze cokolwiek się udaje. Pamiętam, że gdy przeczytałam ten tomik bez tchu od deski do deski (od trzeciejstrony do dwudziestejtrzeciejstrony), a potem jeszcze i jeszcze, to siadłam przy biurku i napisałam do Rafała list, który posłałam pocztą te kilka ulic dalej jeszcze tego samego dnia. I pytałam go w nim czy ma receptę na życie, na dupę… A on chyba mi nawet odpisał. Że nie ma.
Dziś mieliśmy z Mężem napad sprzątania, przekładaliśmy z miejsca na miejsce blaszki do ciasta i salaterki, kupiliśmy liściom laurowym i zielu angielskiemu nowe słoiczki z kolorowymi zakrętkami. A ja uskuteczniłam własne poszukiwania. Tomiku „Dupa” – znalazłam, zamyśliłam się, uśmiechnęłam. Nigdy chyba nie będę go czytać tak, jak powinno się go czytać. Jak manifest młodości, zranionego chłopako-mężczyzny, który stoi na progu dorosłości i nie jest w niej tak, jak chciałby żeby było. Jak zaprzeczenie przeszłości – ja będę inny, nigdy nie stanę się taki, jak moi rodzice. Jak obronę wewnętrznego światła przed atakiem codzienności. Czytam go zawsze przez pryzmat nieco zakochanej nastolatki. 
Ale i wtedy i teraz dwa wiersze robiły/robią na mnie największe wrażenie.

Zestawiam je dziś razem, choć dzieli je w tomiku kilka stron. 


Ten pierwszy („Sperma”) jest gdzieś w środku – mocny, dosadny, pełen żądzy, męski i najeżony. Samczy. Krzyczy, uderza otwartą dłonią w twarz. Śmieje się ze mnie i nie daje mi spokoju. Od wtedy. 


Ale cały tomik kończy ten drugi wiersz. 
Nastrojowy i zupełnie inny. Trochę bardziej uładzony. Zrezygnowany nieco. Są w nim dwa wina malinowe i Joy Division – to tak, żeby nie wyjść całkowicie bez twarzy. To tak, żeby jeszcze zostawić sobie coś z tych marzeń. Ale jest też na dywanie mały człowiek i małe mieszkanie. To chyba mała stabilizacja, a przecież miało być „nigdy się nie ożenię…”. Zawsze czytam te dwa wiersze razem. Po „Spermie” szybko przewracam strony i upewniam się, że jest „[Pokocham ciebie…]”. 
I dziś nie mam co prawda wina malinowego, a z głośników płynie nie Joy Division, nawet nie Ewa Braun czy Nirvana, a Alina Orlova, to jednak siadam i piję filiżankę miętowo-truskawkowej herbaty i uśmiecham się do Rafała przez wszystkie kilometry, które nas dzielą. I uśmiecham się do tego wiersza. I wiem, że tak naprawdę każdy, kto pisze takie tomiki w głębi duszy woli zasadzić drzewo niż szukać nieustająco.
Twoje zdrowie Rafał…

piątek, 11 listopada 2011

BEZ-CENZURA

KYRA GALVAN
„NIEWYZNANE GRZECHY SIOSTRY JUANY”
(TŁ. PAULINA BOJARSKA – GARGULIŃSKA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW 2011 

Siostra Juana Ines de la Cruz to postać historyczna. Żyła w XVII wieku i była oświeconym umysłem swoich czasów. Była gwiazdką, która spadła z nieba na ziemię i na ziemi miała oddawać światło swojej wiedzy. Piękna, inteligentna, oczytana, interesująca się astronomią, pisząca poezje i dramaty, kobieta, która szła przez swoje czasy chyba ciut wyżej, niż inne kobiety – jakby nigdy naprawdę nie dotykała stopami bruku.
Kyra Galvan pokusiła się o dorysowanie siostrze Juanie bujniejszych włosów, oblekła ją w piękne suknie, dodała na palec pierścień i tak ucharakteryzowaną wpuściła na strony swojej książki. Doczowieczyła ją, dając jej ciało z krwi i kości, dopowiedziała fascynującą historię – nie wiadomo, czy choć trochę prawdziwą.
Wszystko zaczyna się od Laury Ulloa, która w poszukiwaniu materiałów do swojej pracy doktorskiej trafia do Archiwum Indii Zachodnich, a tam, wśród kompletnie niezwiązanych z tym dokumentów, znajduje pamiętniki Isabel Marii de San Jose – siostrzenicy samej siostry Juany. Początkowo czyta ja tylko z ciekawości, później śledzi z zapartym tchem, by w końcu odnaleźć w nich cząstkę historii, cząstkę siebie i swego pomysłu na życie.
W pamiętnikach Isabel opowiada o siostrze Juanie bez habitu, o kobiecie, która znalazła się w klasztorze przez przypadek, o kobiecie ognistej, brawurowej, o odważnej, silnej poetce, która będąc za murami klasztoru pisała wiersze miłosne do swoich kochanków. Opowiada to wszystko na prośbę samej Juany, opowiada, by nie zaginęło i by trwało wciąż jako świadectwo. Laura zaś trafiając na rękopisy wplątuje się w intrygę, z której niełatwo będzie jej wyjść obronną ręką.
Ta książka jest dość przewrotna – już sam tytuł sugeruje, że czytelnik zostanie dopuszczony do tajemnicy, że wejdzie w świat, na którego istnienie byli ślepi wszyscy historycy, opisujący życie zakonnicy. Grzech kontra habit – taka walka, która w ogóle nie powinna mieć miejsca, tutaj toczy się nieustannie. Samo to, że Juana ma dostęp do ogromnej ilości ksiąg, że na portrecie, jaki znamy współcześnie jest namalowana w bibliotece, że pod jej władzą tak właściwie był cały klasztor – to już przekraczanie ram, do jakiego nie przywykliśmy. Siedemnastowieczna kobieta to kobieta niewidzialna. Niewiele wiemy o tym, jak myślały tamte kobiety, niewiele dawano im praw, prócz prawa do bycia i ukrywania się w zakamarkach domu, do zabaw salonowych, bądź do służenia mężczyźnie. Tymczasem Juana to naukowiec w spódnicy, wszechstronna i bardziej męska, niż niejeden z mężczyzn, jakich spotkała na drodze, a jednocześnie piękna kobiecością, na którą nie ma miary. Dzięki jej postaci uwidacznia się rola kobiet w funkcjonowaniu świata – i to nie tylko ta wersja, w której piorą skarpetki i gotują obiad mężczyznom, którzy zbawiają świat, ale także ta, w której dzielą się swoją wiedzą i czasem są wonderwoman, które mogą wzlatywać w niebo z równą lekkością co superman. Co zadziwiające, w tej książce mężczyźni nie są w ogóle o to zazdrośni, wysławiają Juanę i każdy, na którego drodze stanie, potrafi docenić jej geniusz. To też chyba taki dodatek od współczesnej pisarki, która podziwia postać historyczną – pomaga jej, otwiera jej wszystkie drzwi i trochę ułatwia życie – choć nie było ono usłane przysłowiowymi różami. Już raczej przysłowiowe kamienie na drodze jej wyrastały… 
Mimo wszelkich starań ze strony autorki mnie Juana nie przekonała – była dla mnie zbyt nierzeczywista, zbyt silna. Większe wrażenie zrobiła na mnie postać Isabeli – która jako dziecko została przez rodziców oddana do klasztoru, na wychowanie do swojej ciotki Juany. To kobieta-mysz, kobieta zapatrzona w Juanę, wiernopoddańczo jej służąca, ale zazdrosna i marznąca w jej cieniu. Czasem w jej pamiętniku widać to bardzo – to, jak chciałaby wznieść się nad ziemię tylko trochę, żeby dotknąć Juany i przegonić ją choć na chwilę, być też zauważoną, kochać, przypomnieć sobie, że ma się ciało. Żyje trochę jej życiem i dlatego też po śmierci ciotki nie porzuca opisania jej dziejów, tylko wypełnia obietnicę do samego końca.
Niesamowite w tej książce jest też to, że tak otwarcie, mocno i głośno krytykuje kościół. Że otwiera jego brzuch, wyciąga na wierzch wnętrzności i jest władna powiedzieć, że wiele z nich jest zepsutych. Robi to pod płaszczykiem siedemnastowiecznych czasów, ale tak naprawdę wiele w tej krytyki to hasła, które można napisać na murach kościoła także dziś. To bardzo ważny temat, ale temat tabu – przynajmniej w Polsce, dlatego tak bardzo cieszę się, że jednak ta książka po polsku również wyszła. Można by przecież wstrzymać druk i zamknąć usta kobiecie, która mówi o tym, jak bardzo kościół nie lubi oczytanych, mądrych ludzi, którzy potrafią samodzielnie myśleć.
W powieści (bo jednak nie należy zapominać, że ta książka to powieść, a nie biografia poparta faktami historycznymi) przeplata się przeszłość i teraźniejszość. I ja kupuję tylko tę część, gdzie nurkuję w XVII wiek. Część współczesna to łzawy melodramat, pisany dużo gorszym językiem, telenowela hiszpańsko-brazylijsko-grecka, pełna Jamesa Bonda i nieprawdopodobnych zwrotów akcji, które właściwie miały za zadanie powiedzieć tylko to, że na dnie archiwów kościelnych wciąż skrywane są tajemnice, których się nie spodziewamy. Jednak uważam, że Isabela powiedziała by to tak samo wyraźnie, bez pomocy niezdecydowanej, chwiejnej, ptysiowatej Laury.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka]

niedziela, 6 listopada 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 6

Cały czas mam w sobie strach, że jesień się nagle skończy. Cały czas boję się zimy i tego, że jednego dnia wstanę ze snu i będę miała zamarznięte rzęsy. Bo ciągle jeszcze otwieram okno na cały dzień. Bo ciągle jeszcze nie mam zimowych butów i zimowej kurtki. Igram z niskimi temperaturami i sama nie mogę się zdecydować w co wierzę - czy jeśli kupię kozaki to sprowadzę zimę, czy jeśli nie kupię, to ona przyjdzie, żeby mnie ugryźć w mały palec u nogi.
Ale dziś byliśmy na pustkowiu. Bo ciągle jeszcze była dobra jesień. Bez deszczu i bez kaloszy. Z magicznym słońcem, które co prawda nie grzeje, ale i tak rozpuszcza w organizmie witaminę D. Wsiedliśmy w samochód i wyjechaliśmy daleko-niedaleko. Niedaleko, bo to przecież w mieście, wciąż mogę dojechać prawie na miejsce tramwajem. A daleko, bo do lasu, bo tam, gdzie na drodze leżą bale ściętego drzewa, tam, gdzie słyszałam jakieś ptaki, wołające się nawzajem, zapraszające się na pestki szyszek, a tak bardzo zdziwiłam się, gdy usłyszałam ludzki głos – inny niż swój i Męża. Szybki spacer, bo trwał tylko 40 minut, szybki, bo ubrałam zbyt cienką kurtkę i nie wzięłam rękawiczek. Ale widziałam magiczne światło. Naładowałam baterie na przyszły tydzień. Trzymałam za rękę Męża i bez pośpiechu szliśmy przez pustkowie. 
O tym jest dzisiejszy wiersz. O skutkach cywilizacji. O tym, że dziwimy się pięknu natury, bo tak bardzo zapominamy, jak wygląda liść. O tym, że w głębi lasu nie działa telewizor, że czasami komórka nie ma zasięgu. I o tym, że chyba już nie do końca potrafimy tak żyć – bo w lesie robi się naprawdę ciemno, tak, że nie widać własnej ręki, którą usilnie macha się przed twarzą. O tym, że to nie takie proste – uciec „nad rozlewisko” i tam być. Że tego się trzeba nauczyć i być wobec tego pokornym. I najważniejsze – że tam jesteśmy sami naprzeciwko siebie. Bez pomalowanych oczu. Bez szklanki wina. Tylko Ty i ja. I trzeba umieć być w takim odarciu z maski. Trzeba umieć iść po szeleszczących liściach i wiedzieć, co powiedzieć drugiej osobie. Albo umieć nic nie mówić. I patrzeć razem na ślimaka bez skorupy i zastanawiać się, czy to możliwe, że ślimak zgubił swój dom… To piękne, gdy idziesz na pustkowie z właściwą osobą…

Marcin Świetlicki - Wakacje
Więc po co zamieszkali na pustkowiu? Aby
Letnią nocą oglądać rewię brzuchów owadów
Na czarnych szybach
 
Więc po co zamieszkali na pustkowiu? Aby
Dziecko się chociaż trochę uwolniło od 
Batmana i Spidermana.
 
Więc po co zamieszkali na pustkowiu? Aby
Leśny bałagan stał się trochę chociaż
Porządkiem dla nich.
 
Więc po zamieszkali na pustkowiu? Aby więcej kochać.
Lecz przyszedł upiór
 
Padł cień.
Przyszedł upiór.

Miał bliżej na pustkowie.

piątek, 4 listopada 2011

…ZE MNĄ


SONIA RADUŃSKA
„SOLO”
DOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011 

„Kłaniam się tej kobiecie i innym dojrzałym kobietom.
Jesteśmy jak śliwki węgierki wiszące na drzewie w październiku; trochę już podmarznięte, zmarszczone, ale najsłodsze i gęste od treści.” [s.21]
Stawiam filiżankę kawy i kubek herbaty na dwóch końcach stołu. Po jednej, tej przy mocnym, aromatycznym napoju, stawiam „Solo”, otwarte na losowo wybranej stronie. Z taką kobietą jak Sonia Raduńska chciałabym iść do kawiarni i niech opowiada aż zapadnie zmrok.
Jest mądra, dobra, świadoma swoich słabości, nie wyniosła, czasem depresyjna, ale spokojna takim spokojem wewnętrznym, całościowym.
Raduńska napisała siebie – kobietę dojrzałą, kobietę, której się już nie pożąda, kobietę, która jest sama i która wciąż jeszcze marzy o wielkiej miłości, o tańczeniu tanga, i o białej Grecji, a nie białej sali. 
Przede wszystkim jestem pełna podziwu dla niej, że ma w sobie tyle odwagi – mówi o swoim psie, o wakacjach na Kaszubach i o świętach, gdy przyjeżdżają do niej dorośli córka i syn, ale mówi też o wojnie w Iraku, o śmierci, o tym, że opuścił ją mężczyzna, którego kocha wciąż i wciąż i jeszcze o tym, że nie ma już okresu. Nie wycina kawałków rzeczywistości, żeby było piękniej i milej. Pisze siebie całą, z ciałem, jakie ma, z myślami, jakie przelatują przez głowę.
To pamiętnik prowadzony od 1999 roku i to, co mocno mnie uderza w tej przestrzeni czasowej – zwyczajność jest cały czas aktualna, nie zamknięta datami. Raduńska kocha swojego kota w 1999 i w 2010 też. Wtedy czytała książki i teraz też czyta. I wtedy piła herbatę i pewnie pić ją będzie i za 10 lat. I to jest w tej książce piękne – to życie obok historii. To nie jest tak, że autorka nie widzi sytuacji w kraju, na świecie – widzi, ale jednocześnie sama sobie jest całym światem. I wpuszcza do tego świata raz przyjaciółkę, a raz syna. 
Wyobrażam sobie zeszyt, zapiski piórem, albo ołówkiem, fotografie, wycinki z gazet, zapomniany bilet, wetknięty między strony, starty grzbiet i rogi od ciągłego noszenia w torebce – zawsze przecież może być coś, co warto zapisać – przelatujący klucz ptaków, albo jakiś cytat, znaleziony w gazecie, wyłożonej w poczekalni u lekarza. 
I ja też nie mogłam czytać spokojnie tej książki, co chwilę sięgałam po fioletowe samoprzylepne karteczki, żeby zaznaczyć nimi jakiś fragment. Powiększyła mi się lista książek do przeczytania. Bo mimo, że Raduńska pisze, iż potrafi już żyć bez książek, jedną czyta długo, mądrze, powoli, to ja wciąż nie mogę się wyzbyć czytelniczej zachłanności. A tu jest Bauman, Allende, Osho, Coetzee i Stachura, a ja czuję się, jakbym siedziała z przyjaciółmi przy ognisku letnią porą i rozmawiała o życiu, umieraniu, wyprowadzaniu psa, kulturze, buddyzmie i własnych słabościach.
Ta książka to chwila odpoczynku, chwila zatrzymania się, głęboki oddech w pozycji powitania słońca. Jest wielkim pudełkiem ciasteczek z wróżbą. Otwieram na którejkolwiek stronie i biorę cytat, opis jesieni albo piękne imię kota – Sanga – za znak na nadchodzący dzień. Biorę spokój i wrażliwość autorki za dodatek do drugiego śniadania. 
I wiem, że za rok, dwa wrócę do tej książki, znów zaparzę kawę dla Soni Raduńskiej, postawię „Solo” naprzeciwko siebie i zaznaczę całkiem inne fragmenty i co innego znaczyć będzie dla mnie fioletowa okładka z dojrzałym owocem.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]


(fotka Soni Raduńskiej znaleziona w sieci, choć ciężko było)

wtorek, 1 listopada 2011

ALTERNATYWNA WERSJA KRÓLOWEJ ŚNIEGU

JOHN HARDING
„SIOSTRZYCA”
(TŁ. KAROLINA ZAREMBA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW 2011 

Ostatnie dni października i pierwsze listopada to dziwny czas. Jest w nim trochę magii i szczypta niepokoju, jest trochę pogańskiej wiary i mistycznych rytuałów. Gdy październik podaje dłoń listopadowi otwierają się wszystkie drzwi i okna, podnoszą się szlabany między światami, znikają bariery. Do naszych domów niepostrzeżenie wchodzą umarli – w złych i dobrych zamiarach, czasem wystawiamy im mleko, a czasem czujemy gładzenie po włosach, tylko nie widzimy ręki, która to czyni…
W atmosferze tego dziwnego czasu czytałam „Siostrzycę”. Wdychając zapach dyniowego ciasta, malując twarz białym pudrem, przygotowując zapałki, które wezmę na cmentarz, przewracałam kartki najdziwniejszego horroru, jaki przyszło mi czytać w życiu. Zazwyczaj nie boję się zgłębiając tego typu literaturę. Nie odkładam książki, gdy przychodzi wieczór, albo gdy jestem sama w domu. Umiem wytłumaczyć sobie, że wampiry, strzygi, upiory, golemy, topielce i duchy pozostają za szybą mojego mieszkania. Tym razem czułam autentyczny dreszcz na plecach. W mojej wyobraźni też otworzyły się jakieś drzwi, wpuszczając do środka ten przedziwny lęk, ten dreszcz, który lubimy w sobie wywoływać udając się do niezgłębionego świata horrorów bez dna.
„Siostrzyca” to historia opowiedziana przez Florence – jedenastolatkę mieszkającą wraz z bratem Gilesem i służbą w ogromnym, acz zaniedbanym dworku. Dzieci są sierotami, mają tylko wuja, który nieustannie podróżuje w interesach i nie interesuje się nimi inaczej, jak tylko łożąc na ich utrzymanie. Z dalekiego „nie-wiadomo-gdzie” przysyła pieniądze i dyspozycje. Dzieci są szczęśliwe z panią Grouse – gospodynią, kucharkami i Johnem, który zajmuje się końmi. Ich dni są leniwe, pełne zabaw, wypełnione śmiechem, spokojne. Najważniejszą wytyczną, dotyczącą dzieci jest to, aby Flo nigdy nie została poddana procesowi edukacji. Wuj zabrania uczyć dziewczynkę czytania, pisania, liczenia. Florence jednak nie do końca poddaje się zaleceniom wuja i przez przypadek uczy się czytać. Jej światem staje się literatura, jej domem biblioteka i choć brat jest dla niej wciąż najważniejszą postacią na świecie, znajduje nowych przyjaciół w świecie fikcji. Z czasem wypracowuje swój własny tajemny język, którego używa w rozmowach z samą sobą. To niesamowita siła tej książki, stanowiąca o jej inności i oryginalności – fantastyczne zdania, szalone słowotwórstwo i bujanie w rytm nieznanego języka.
Giles, młodszy od Flo o trzy lata, rozpoczyna edukację w internacie, ale szybko wraca do posiadłości, jako niezdolny do zaadaptowania się w grupie. Dostaje guwernantkę. Od tego momentu zaczyna się spadek z wysokiej góry, spadek do głębokiej studni, spadek na dno jeziora… Historia nabiera rozpędu, czas biegnie i nie chce się zatrzymać. Coraz bardziej dygoczą trzymające książkę dłonie, coraz szybciej bije serce. 
To książka o duchach. O tym skąd się biorą w naszym życiu i kim bywają. To książka o przyjaźni. To książka o tym, że czasem trzeba poświęcić wszystko, żeby ratować najukochańszą osobę. To książka o pozorach. O małych rysach na rzeczywistości. O tym, że każdego z nas można wywrócić na drugą stronę, zajrzeć do środka i może się okazać, że jesteśmy tam całkiem inni niż na zewnątrz. To książka, którą trzyma w napięciu, którą czytając, cały czas zastanawiałam się, jaki będzie koniec tej historii. Wciąż czułam dziwne rozgorączkowanie. I kawałki lodu wbijające się głęboko pod skórę. I to książka z tych, które zamyka się z wielkim znakiem zapytania w oczach, z wyrazem niedowierzania na twarzy, z pytaniem na pogryzionych ze zdenerwowania wargach. A potem bije się brawo autorowi.
Ja biłam brawo jeszcze jednej osobie. Karolinie Zarembie za tłumaczenie należy się bukiet kwiatów, wielkie pudełko czekoladek z ajerkoniakiem i coś pomiędzy Noblem a Oscarem. 
Bo czy można odmówić geniuszu autorowi, który stworzył i tłumaczowi, który stworzył po raz drugi, akapit taki jak ten?
„Wchowanegowaliśmy się któregoś dnia, kiedy otworzyłam dziwne drzwi, które dotąd były zamknięte na klucz, a przynajmniej tak myślałam ze względu na ich niewzruszoność, której moje młodsze ja nie było w stanie zmóc. Otworzyłam je, żeby się przed nim schować i odkryłam tę wielką skarbnicę słów. W jednej chwili zapomniałam o zabawie, odpółkodopółkowałam, wyciągając książkę za książką, wewnątrz każdej odkrywając kichawnicę kurzu. Oczywiście, wtedy jeszcze nie umiałam czytać, jednak w jakiś sposób to potęgowało moje zaskoczenie i fascynację na widok tych tysięcy – czy raczej milionów – zakodowanych linijek nierozszyfrowywalnego druku. Wiele książek było ilustrowanych, drzeworytowanych i kolorowanych, z frustratorium napisów pod nimi, z których każdy uświadomił mi nieszczęsną niemoc palcośledzenia.” [s.50]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka]