piątek, 25 listopada 2011

STREFY JĘZYKOWE

MARLENA DE BLASI
„LAVINIA I JEJ CÓRKI”
(TŁ. PAULINA OHAR-ZIMA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

„A więc ugotujmy coś i rozmawiajmy. Jedzmy i rozmawiajmy.” [s.172]
Właściwie nie musiałabym pisać nic więcej. Mogłabym tylko rzucić hasła – kobieta, jedzenie, miłość, rodzina, stół, bycie. I to byłoby wszystko, co jest w tej książce. I to byłoby wszystko, co jest najważniejsze. W życiu, w literaturze, w Deblasowszczyźnie… Ale napiszę jeszcze kilka słów, napiszę swój zachwyt i swój niesmak, napiszę głód, jaki znów towarzyszył mi przy czytaniu książki, napiszę emocje, jakie wywoływała Lavinia.
Ta książka to w pewnym stopniu kontynuacja cyklu „Tysiąc dni w…” - pamiętnika kobiety, która odwróciła się na pięcie, zakręciła wokół własnej osi i wylądowała w ramionach jagodowookiego Wenecjanina. I za nim, jak po sznurku, jak na smyczy, poszła w Wenecję, w Toskanię, w Orvieto. Teraz na chwilę jest w jednym miejscu. Skończyli remont pałacu, zaczynają nowe życie. W ich związku jakieś złe iskry, jakby tuż przed wybuchem. Fernando nie ma pracy i zazdrosny jest o każdą minutę, którą Marlena poświęca pisaniu. Chce ją ukraść literaturze, zabrać i zamknąć w wieży. Marlena się nie daje, ucieka do małej, skromnej leśniczówki przyjaciół. Stół, krzesło, kominek, kuchnia. I miejsce do pisania. I miejsce do spania. Tam Marlena układa swój świat – na półce książki, na biurku papier, w kuchni sery i oliwę z oliwek… Dostaje przykaz, żeby co dzień wieszać na drzwiach nowe bukiety kwiatów, które mają odstraszyć duchy i zaczyna swoją samotność. 
Niedaleko niej mieszka Lavinia – wyniosła, stara Toskanka, która nienawidzi obcokrajowców. A szczególnie takich, którzy osiedlają się we Włoszech i próbują nauczyć się żyć z miejscowymi, próbują urządzić tu swój dom, próbują ciabatty i ribolity… „(…)po co? Żeby odnaleźć siebie? Żeby siebie zatracić? To raczej tchórzliwe posunięcie. Co jest najważniejszym pragnieniem emigranta? Zacząć od początku? Dostać jeszcze jedną szansę? Często myślę, że to trochę jak rozwód. Człowiek zostawia drugą osobę, z prędkością błyskawicy znajduje nową i zaczyna proces od początku, idąc tymi samymi, znanymi ścieżkami. (…) Gdyby tylko ludzie zrozumieli, że to w nich samych powinna zajść zmiana.” [s.97] – mówi Lavinia do Marleny. To nie jest tak, że to przyjaźń, miłość od pierwszego spotkania, że kobieta wyczuła w drugiej kobiecie swoje odbicie. Marlena opisuje żmudną pracę, jaką jest poznawanie Lavinii, wszystkie te razy, gdy od jej twarzy odbijały się obelgi, pozostawiając ślady. Ale jednocześnie zrugana wraca – jakby Lavinia ją zaczarowała, jakby nie mogła się od niej uwolnić. Bo w istocie to piękna znajomość, piękna historia. 
Historia o plemieniu kobiet, o stadzie, na czele którego stoi Lawinia – osiemdziesięcioletnia silna, mądra, konserwatywna, uparta, gwałtowna, antypatyczna, ale tak bardzo kobieca – łączy w sobie milion kawałków, które składają się na ideę kobiety, te wszystkie cechy, które ma nasz ród, wady i zalety, mocne ręce do ugniatania ciasta i delikatne dłonie, do gładzenia po twarzy osoby, które się kocha. Silne nogi do tańca i chodzenia pod górę i piękne kolana, które zwracają uwagę mężczyzn. Serce, w którym mieści się cała miłość świata – do dziecka, do mężczyzny, do przyjaciółki… Przewodzi, ale w całej książce unosi się niesamowite pragnienie, by być razem – to wspólnota jest tak naprawdę najważniejsza, ten Dom, który staruszka stworzyła, cztery ściany, które wypełnione są śmiechem, wspomnieniami, wspólnymi posiłkami, opowieściami. Miejsce, gdzie każdy wraca, by usiąść u stóp Lavinii i słuchać historii – raz o wojnie, raz o jej mężu, raz o dzieciństwie, a czasami przepisu na sos, recytowanego z pamięci. W tym względzie to najbardziej dojrzała książka De Blasi - przestaje zamykać się w świecie, w którym nie ma nikogo prócz niej i Fernanda, zaczyna odkrywać wspólnotę, Rodzinę. To książka jak soczysta, nabrzmiała figa, której sok spływa po brodzie.
I mimo, że czasem mierzi mnie pretensjonalność De Blasi, jej upodobanie do marmurów, szezlongów, długich sukienek, kandelabrów, blichtru i przepychu, że mało mnie obchodziły problemy finansowe jej i Fernanda, że czasem jest zbyt banalna w swoich sądach i tak posłodzona, że aż nienaturalna, to za chwilę o tym zapominam – ulegam jej czarowi i czytam o wspólnym gotowaniu, gdy w jednej kuchni tańczy siedem kobiet i jestem tą ósmą, która przycupnęła z boku i patrzy z zachwytem. Ta książka to moje pole wyobraźni – obsadzam je kwiatami cukinii, wojenną historią i wspólnym obiadem z chleba, oliwy i zupy fasolowej. I jak zwykle znajduję na swoim języku takie obszary, które do tej pory nigdy nie były drażnione. A język służy u De Blasi do dwóch czynności – smakowania i opowiadania. Słucham… Próbuję… Czytam…

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

1 komentarz: