wtorek, 31 grudnia 2013

NA KONIEC ROKU KOŃCZYNA CZYLI ZACZYNAM OD KOŃCA

HENNING MANKELL
„RĘKA”
(TŁ. PAULINA JANKOWSKA)
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2013
CZYTA LESZEK FILIPOWICZ

Nie znam Kurta Wallandera. Parę razy przechodziłam obok niego, kilka razy musnęłam go ramieniem, mam nawet na półce kilka historii z jego życia, ale do tej pory nie powiedzieliśmy sobie nigdy „dzień dobry”. A teraz jakoś się zdarzyło, że zaczepiłam w końcu Wallandera, tak po prostu, a on szeptał mi do uszu.
Opowiedział tako oto historię...
Chce kupić dom – gdzieś daleko od miasta, w ciszy i spokoju, wyobraźnia podpowiada mu jego ściany i jego dach, usadza przy drzwiach psa i pewnie nawet kubek z parującą kawą już stoi na wymarzonym stole. Tylko dom się jeszcze nie ziścił. Pewnego dnia kolega z pracy proponuje mu kupno domu – pojedź, obejrzyj, zastanów się, może to będzie twoje miejsce na ziemi. Kurt już się cieszy, bo w jego głowie wirują wciąż myśli o azylu gdzieś na wsi, o własnym zakamarku świata. Gdy widzi dom, coś w jego duszy drga, nie mocno, nie z siłą trzęsienia ziemi, ale być może, całkiem możliwe... I wtedy wychodzi, żeby zobaczyć ogród. A tam, między jego stopami, na świeżej ziemi leży dłoń... Ta dłoń należała do człowieka. Który pewnie teraz nie żyje... Tylko gdzie jest ciało?
To takie staroświeckie opowiadanie, nie toczy się szybko, nie jest pełne napięcia, ale ma w sobie zagadkę i ma w sobie jakiś urok. Zaintrygował mnie Wallander, którego wyobrażam sobie z dwudniowym zarostem i z bagażem doświadczenia na plecach. Dojrzały i pewien tego, czego chce. Ale przede wszystkim to, co mnie w nim urzekło, to ten siódmy zmysł, właściwy tylko dobrym detektywom – patrzy na miejsce zbrodni i czuje, że coś jest nie tak, nie widzi, a wie, patrzy tym okiem wewnętrznym, które czerpie z doświadczenia, ale też z pasji i powołania.
Nie podobał mi się jednak sposób interpretacji Filipowicza. Grał na tej nutce głosu, która odpowiada za ironię, za sarkazm, za lekki półuśmieszek. Wciąż miałam wrażenie, że ręka okaże się żartem, że Wallander wybuchnie śmiechem, choć nie pasowało mi to do Kurta, jakiego nie znam, ale o jakim słyszałam.
Cieszę się, że na koniec roku podaliśmy sobie ręce, że znajomość się zaczęła, choć od końca. Teraz będę już tylko wspominać z Wallanderem, będziemy się oglądać do tyłu i mam nadzieję, że on siedzi teraz gdzieś przy wymarzonym kominku i głaszcze wymarzonego psa. Życzę ci tego, Wallander, na koniec roku.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

wtorek, 17 grudnia 2013

MIECZ NIE KOC

BARBARA O'NEAL
„SPOSÓB NA HAPPY END”
(TŁ. AGNIESZKA SOBOLEWSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Mała dziewczynka żarliwie wierzy w Boga. Lubi rytuał niedzielnych ranków, gdy ubiera się odświętnie i idzie w stronę kościoła, żeby uczestniczyć w nabożeństwie. Przeżywa ją całą sobą i zazdrości chłopcom, że mogą służyć do mszy, że podają kielich i dzwonią dzwonkami. Jej największym marzeniem jest to, by zostać księdzem, ale nie ma na to szans. Pewnego dnia przychodzi do kościoła na spotkanie modlitewne. Jest trochę wcześniej, nikogo jeszcze nie ma. Na drżących nogach wchodzi na ołtarz i udaje, że przygotowuje się do mszy. Dostaje cios zza pleców od wściekłego księdza.
Pierwszy raz traci wiarę.
Wróciła do kościoła, gdy poznała Joaquina. Obydwoje wierzyli, obydwoje żarliwie. Oprócz Boga pokochali siebie nawzajem. Tuż przed planowanym ślubem wyruszają na pielgrzymkę do Santiago de Compostela – trochę w podzięce, trochę z prośbą. Z pielgrzymki wracają oddzielnie – Elsa zdruzgotana, a Joaquin z nadzieją na koloratkę pod szyją.
Drugi raz traci wiarę.
Teraz Elsa jest pastorem w Kościele Jedności. Znalazła miejsce, w którym może wierzyć tak, jak chce, w którym może się spełniać i być najlepsza w tym co robi. Na niej wspiera się cała społeczność, na niej buduje się duchowość sąsiadów i wiernych. Tymczasem Bóg znów zabiera jej wiarę – wraz z kilkunastoletnią parafianką, która traci życie, w ziemię wsiąka cała wiara Elsy. I wydaje się, że jest nie do odzyskania. I wydaje się, że Elsa już nigdy nie będzie szczęśliwa.
Traci trzeci raz wiarę.
Zostaje zawieszona w swoich obowiązkach i wraca do domu, w pobliże Joaquina, żeby znaleźć kolejny sposób na resztę życia.
Mam problem z tą książką, z tym, w jaki sposób mówi o wierze. To ciężki temat w społeczności, gdzie 99% to zdeklarowani katolicy, ale 99% z nich nie chodzi do kościoła. Ciężki temat w domu, w którym jest Bóg, a nie ma kościoła.
Zgrzyta mi ta mała dziewczynka, której wiara rozgrzana do czerwoności. Mam wrażenie, że może to być raczej smak zakazanego owocu, niż faktyczny głód Boga. Co prawda w mojej świadomości mgliście przewija się jakaś dawna księżowska opowieść o dziewczynce, która bardzo chciała przystąpić do komunii, jak jej siostra, ale była jeszcze za mała. Ksiądz nieopatrznie powiedział, że będzie mogła wziąć udział w sakramencie, gdy nie będzie już miała ani jednego mlecznego ząbka, a dziewczynka wybiła sobie je kamieniem, bo tak bardzo chciała już mieć Boga w sercu. To miała być historia na dowód tego, że dzieci potrafią wierzyć dużo mocniej. Pamiętam okres fascynacji kościołem u wszystkich dziewczynek w klasie, gdy biegałyśmy na mszę nawet dwa razy w jedną niedzielę. Ale myślę o tym, jak o religijnej płyciźnie – nie miałyśmy szans zanurzyć się w prawdziwy sens wiary, bo zbyt mało rozumiałyśmy.
Mocno kontrowersyjny jest też temat kobiet w kościele – tego, jak mogą się w nim spełniać. Słyszałam ostatnio w radiu wypowiedź papieża Franciszka, że „kobiety w kościele powinny być dowartościowane, a nie sklerykalizowane”. Elsa ze swoimi wątpliwościami i pragnieniami staje dokładnie na przeciw tej tezie i rozszarpuje ją na strzępy.
To w gruncie rzeczy książka o walce o to, by móc robić to, co się kocha.
O'Neal chciała stworzyć historię ku pokrzepieniu serc, taką, jakie pisała do tej pory, ale – świadomie, bądź nie – wkroczyła na pole minowe i lawiruje między wybuchami. Owszem – jest w tej książce miłość – też niełatwa, jest przyjaźń, jest siostra, której też trzeba pomóc w jej prywatnym trzęsieniu ziemi, jest siostrzenica, która zakochała się pierwszy raz w życiu, ale już na zawsze, jest społeczność, którą trzeba zaktywizować, dać jej małe poletko ziemi, żeby na nim wykwitł cały ogród, jest jak zwykle całe stado psów, bo trzeba mieć zawsze kogoś, kogo można podrapać za uszami i poklepać po grzbiecie.
Ale to, że Elsa jest/była pastorem zmienia wydźwięk tej książki, nadaje jej ciężkości i w miejsce etykietki „zmysłowa i romantyczna” wrzuca hasło „dyskusyjna i sporna”. Tym razem nie otula kocem, raczej daje w ręce miecz.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

60,80,100...

WOLFGANG HERRNDORF
„CZIK”
(TŁ. AGNIESZKA KOWALUK)
WAB, GRUPA WYDAWNICZA FOKSAL, WARSZAWA 2013

Najpierw była Tatjana. Najpiękniejsza w klasie. Z długimi, gęstymi włosami. Jedna z tych dziewcząt, których imię każdy chłopak wypisuje na tylnej okładce zeszytu do matematyki. Maik też. Jakiś czas temu po korytarzach szkoły poniosło wiadomość, że zaraz na początku wakacji Tatjana wyprawia swoje urodziny. Że to będzie gdzieś pod Berlinem. W wielkim pięknym domu. I że z dorosłych będzie tylko jeden wujek, nikogo więcej. Wiadomość elektryzuje, przebiega jak iskra między jednymi a drugimi nastoletnimi ustami. Maik szuka najlepszego prezentu dla dziewczyny – kompakt Beyonce odpada, bo da jej go co druga osoba - wiadomo, że to ulubiona wokalistka Tatjany. Chce być oryginalny. Wymyśla coś znacznie lepszego. Ale w przeddzień wakacji w jego piórniku nie spoczywa mała żółta karteczka z mapą dojazdu i dokładnym adresem. Jako jeden z nielicznych został ominięty przy rozdzielaniu zaproszeń.
„W domu z godzinę stałem pod prysznicem. Potem poczułem się trochę lepiej, mniej więcej tak, jak rozbitek dryfujący tygodniami po Atlantyku, kiedy obok przepływa wycieczkowiec i ktoś rzuca do wody puszkę Red Bulla, a statek odpływa dalej – mniej więcej tak.”
Jest sam w domu – mama na „farmie piękności” (kuracja odwykowa), tata w „podróży służbowej” (wyjazd z bardzo młodą, bardzo atrakcyjną i bardzo biuściastą asystentką). Ma przed sobą dwa tygodnie parnych, berlińskich wakacji, w których nic nie będzie się działo, bo jest sam, bo nie ma przyjaciół, bo żółte karteczki latają zbyt wysoko nad jego głową. I nagle w jego drzwi puka przeznaczenie – po drugiej stronie stoi Czik – „kolega” z klasy, Rosjanin, z jakimiś niemieckimi przodkami, chłopak, który ma powiązania z mafią, plastikową reklamówkę zamiast plecaka, problemy z językiem niemieckim, czasem przychodzi na lekcje pijany i ma najgorsze ciuchy w całej szkole. Dobrze ubranego, schludnego, akuratnego Maika dzielą od Czika tylko drzwi – ale w końcu je uchyla. Potem kradną starą ładę, otwierając ją magicznym sposobem na piłeczkę tenisową (a może magia nie istnieje?) i wyruszają do Siedmiogrodu – bo tam Czik ma dziadka, bo dziadek jest fajny i jeszcze dlatego, że przecież trzeba czasem spędzić urlop jak człowiek, na wycieczce zagranicznej.
W tej książce Tatjana jest najważniejsza, choć to nie jest książka o Tatjanie. Tatjana jest tą iskrą, która odpala samochód bez kluczyka. Ale potem zostaje gdzieś daleko w tyle. Bo to książka o tym, jak rodzi się przyjaźń – taka, która znaczy więcej nawet, niż impreza urodzinowa u najgorętszej laski w szkole. To książka o tym, że czasem trzeba zapomnieć o oddychaniu, żeby odetchnąć pełną piersią. I o tym, że tylko raz ma się szansę wskoczyć do kradzionej łady i wyruszyć na podbój świata – bez mapy, z pięknym planem, żeby skręcać zawsze tylko w prawo, albo tylko w miejscowości na literę M. I tylko raz ma się 14 lat i tyle szczęścia, żeby nawet dachująca łada nie zabiła w tobie sensu życia.
To powieść drogi, a ta droga nie jest tylko od punktu A do B, bo to skąd się zaczyna i dokąd się dąży nie ma tu najmniejszego znaczenia. Najważniejsze kto siedzi obok i czy będzie się w stanie pokonać własne lęki, ograniczenia, sztucznie narzucone bariery – czy z pełną świadomością da się wjechać rozklekotaną ładą w zastały i zatęchły porządek świata?
Świetna książka, dziejąca się powoli, nieśpiesznie, a jednocześnie pędząca sześćdziesiątką, osiemdziesiątką, setką! O tym, że zmiana wymaga po prostu przekręcenia kluczyka w stacyjce. I że nawet, jeśli nie ma się kluczyka, to zawsze znajdzie się piłka tenisowa.


[Książę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa WAB, należącego do Grupy Wydawniczej FOKSAL]

środa, 4 grudnia 2013

BIEŻNIA

LARS KEPLER
„ŚWIADEK”
(TŁ.MARTA REY-RADLIŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

„Miejsca zbrodni i miejsca znalezisk są jak lustra,w których odbija się obraz sprawcy. Okruchy motywu znajdują się we wzorze krwi na tapetach i podłodze, wśród przewróconych mebli, śladów butów i w pozycji ciał. (…) Sprawca zawsze przydziela ofierze i miejscu specyficzne funkcje. (…) Wiele rzeczy jest przypadkowych, ale zawsze znajdzie się coś, (…) co prowadzi do motywu”. [s.334]
A na miejscu zbrodni jest nastolatka. Zamknięta była w izolatce, ale w zamku tkwi klucz.
Miranda jest naga. Ma głowę roztrzaskaną. A oczy zasłania dłońmi. Nie oddycha. Na tapecie rozbryzgi krwi.
A rzecz dzieje się w ośrodku wychowawczym dla dziewcząt, gdzie osiem nastolatek z problemami próbuje oddychać i przeżyć kolejny dzień. Gdzie kradną jedna drugiej najbardziej osobiste rzeczy, gdzie powstają układy i układziki, których trzeba nauczyć się na pamięć, a każda próbuje tego dnia nie zadać sobie żadnej rany ciętej, gdzie agresja chodzi z nimi za rękę, gdzie trzeba uczyć się kontrolować swoje emocje i gdzie powoli wygląda się przez okno do normalnego świata. Ale drzwi na noc wciąż pozostają zamknięte. Ale jest też izolatka, do której klucz ma zawsze opiekun, zostający z dziewczętami na noc. Elisabet, która powinna pilnować dziewcząt zniknęła. Nikt nie wie, którędy uciekła i dlaczego klucz, który powinien spoczywać w jej kieszeni tkwi oskarżycielsko w drzwiach. Po korytarzach biega panika. Z ust dziewcząt wydobywają się głośne krzyki. Jedne siedzą spokojnie i udają głazy. Jedne mają ochotę się pociąć, a niektóre kołyszą się regularnie w przód i w tył. I okazuje się nagle, że nie ma Vicky. A w jej pokoju zakrwawiona pościel. Pod poduszką młotek w kolorze krwi i z resztkami mózgu na obuchu.
Jaki miała motyw? Dlaczego roztrzaskała głowę koleżanki tępym narzędziem? Dlaczego zasłoniła oczy jej własnymi dłońmi? I w którą stronę uciekła?
Potem jest jeszcze porwane dziecko – świadek mówi, że porwała je istota z gałęziami zamiast dłoni.
I Flora, która organizuje fałszywe seanse spirytystyczne, żeby zarobić, ale nagle zaczyna widzieć prawdziwe duchy... A sprawą zajmuje się komisarz kryminalny Joona Lina, który sam ma mnóstwo problemów – śledztwo dyscyplinarne na karku i poszukiwania dziwnej, starszej kobiety Rosy, która wyszeptała mu do ucha „Czemu udajesz, że twoja córka nie żyje?”. Czy Joona ma córkę?
To kolejny mroczny skandynawski thriller, w którym wyczuwam zapach krwi, w którym dreszcze biegną po każdej stronie, w którym niewyobrażalne okrucieństwo, strach i determinacja, by przeżyć, wyzierają z każdej kartki. A wszystko na świetnym stelażu ze słów. Lars Kepler* znów dał popis – obudował ludzką krzywdę i głębokie psychiczne rany fabułą, którą połyka się i z niedowierzaniem uświadamia sobie fakt, że to syci.
„O w mordę!” - wyrwało mi się bezwiednie, gdy zamknęłam tę książkę. Nie do końca kulturalnie, ale adekwatnie do sytuacji. Zastygłam z półotwartą buzią i myślami biegłam po najeżonej wydarzeniami bieżni tej książki. Zmęczyłam się, bo tyle się działo, ale to zmęczenie było przyjemne, odprężające i każda moja myśl krzyczy „Chcę jeszcze!”.

* pod tym pseudonimem kryje się dwójka szwedzkich pisarzy Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, autorzy serii o komisarzu Joonie Linnie.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]