poniedziałek, 28 maja 2012

WYCIECZKA PO GŁOWIE, GARDLE I STOPACH


ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT
„MURAKAMI I JEGO TOKIO. PRZEWODNIK NIE TYLKO LITERACKI”
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Jestem Murakami-maniakiem. I czasem myślę, że przeczytałabym dosłownie wszystko, co miałoby na okładce Jego nazwisko: „Murakami poleca”, „Murakami nie lubi”, „Obok Murakamiego”... Na szczęście do tej pory nie wiedziałam czegoś równie dziwacznego, co odnosiłoby się do jednego z moich ulubionych pisarzy. Na drugie szczęście tutaj mamy jeszcze nazwisko Anny Zielińskiej-Elliott. Jest to dla mnie o tyle dobra rekomendacja, że podziwiam ją za wszystkie tłumaczenia książek mojego „idola”. A do tego sama autorka napisała, że nie jest to tylko i wyłącznie jej dziecko, że w pewnym sensie to stworzenie całej Muzy*. Więc nie pozostało mi nic innego, jak zaufać...
Przewodnik jest pięknie wydany, na śliskim papierze, z ogromną ilością zdjęć, które po części uderzają w moją wyobraźnię, nabijając jej siniaki. No bo zupełnie inaczej wyobrażałam sobie na przykład hotel, w którym Aomame zabiła Lidera. To dziwny proces, trochę zaskakujący, trochę bólo-generujący, a trochę uśmiechotwórczy. Czytałam o tym, co do tej pory sobie tylko wyobrażałam. Niby wiem, że powieści Murakamiego są bardzo osadzone w rzeczywistości topograficznej, ale nigdy nie byłam w Tokio, więc nie widziałam tego, o czym czytam. Musiałam w głowie rysować sobie plan miasta, zaznaczać wyimaginowaną dzielnicę Shinjuku, którą odwiedzał pan Nakata z „Kafki nad morzem”, stację metra Akasaki, związaną z „IQ84” i Aomame i bar DUG, w którym pili bohaterowie „Norwegian Wood” (a który ponoć bardzo lubił też sam autor).
W tym przewodniku pełno jest parków, herbaty, książek, muzyki (jest pokazane miejsce, w któym kiedyś stał jazzowy bar Murakamiego) - mam wrażenie, po jego przeczytaniu, jakby nad całym Tokio unosił się taki duch Murakamiego – jest wszędzie, w każdym zakamarku, wszędzie już pił herbatę i jadł makaron soba. Zielińska-Elliott zwraca uwagę na to, że miasto bardzo szybko się zmienia, że dziś opisuje jakieś miejsce, a jutro może już być tam zupełnie co innego. Ale jestem przekonana, że Murakami tam krąży, bada, węszy. Że jeśli dziś pił w DUGu na jednym roku, jutro przyjdzie i go nie będzie, to znajdzie zaciszną kawiarnię pięć stacji metra dalej, tam się zadomowi, zasiedzi, zapuści korzenie, a potem usadzi przy stoliku obok bohatera kolejnej książki. Że oprócz oczywistej fabuły (no może słowo „oczywista” w stosunku do jego powieści nie jest tak do końca trafione), jest fabuła z życia miasta, utrwalanie miejsc, tętnic, arterii Tokio, jego historii, bolączek, chorób i wesel. „W odpowiedzi na pytanie czytelnika o zbieranie materiałów do powieści, pisarz powiedział, że nie przeprowadzał specjalnie 'badań terenowych' przed napisaniem „Po zmierzchu”, bo zwykle wcześnie chodzi spać i wcześnie wstaje, chciała jednak sprawdzić, czy to prawda, ze o północy gasną ekrany reklam, więc w tym celu wybrał się nocą do Shibuti” [s.88].
Książka jest też bardzo przemyślana – Anna Zielińska-Elliott proponuje nam 10 wycieczek, trochę tematycznie, a trochę obszarowo. Przy każdej z nich napisane jest jakiego bohatera możemy się spodziewać na drodze – czy to będzie Midori z „Norewgian wood”, starsza pani z „IQ84” czy może Yuki z „Tańcz, tańcz, tańcz”. Spacery opisane są dokładnie, z cenami i stacjami metra, na których mamy wysiadać. Autorka dorzuca też czasem miejsca warte zobaczenia, które nie pojawiają się w powieściach, ale są blisko, bliziutko i mogą zafascynować – tak jak Muzeum Latawców, które jest niedaleko domu towarowego Takashimaya (na dachu którego rozegrała się romantyczna scena między Toru a Midori). Ja nie chciałabym przegapić miejsca, w którym prezentowana jest ogromna kolekcja latawców – szczególnie, że sama Zielińska-Elliott wspomina, iż coś w tym miejscu współgra z klimatem powieści Murakamiego.
Po każdej wycieczce jest dodatek pod tytułem „Czytelnicy pytają, Haruki Murakami odpowiada” - czyli tak naprawdę dziesięć dowodów na to, że pisarz ma dystans do siebie, świata i do czytelników, którzy wierzą, że wie wszystko (czy dziesięć odnóży kałamarnicy to ręce, czy nogi – można sprawdzić, co na ten temat myśli pisarz na stronie 196). No i ogromne poczucie humoru! Na pytanie czytelnika, czy może zechciałby pokazać zdjęcie swojej żony, bo nigdy jej nie wiedział, Murakami odpowiada, że „prawdę mówiąc, uważam, że zobaczenie fotografii mojej żony nic by panu nie dało. Ale skoro pan pyta, to trochę na jej temat powiem. (…) Bardzo lubi koncert fortepianowy Mozarta K.491, małże, przypieczoną skórkę łososia, powieści Carson McCullers, serię rysunków Czerwony Pegaz Motoki Murakamiego, porsche 911 półkabriolet (…) W dzieciństwie chciała zostać ninją.” [s.32]
Na samym końcu rozdziału Anna Zielińska-Elliott umieszcza coś, co ja nazwałam sobie „kropelką Tokio”. Są to hasła, które bardzo kojarzą się z atmosferą tego miejsca, z jego specyficznością, mentalnością Tokijczyków. Czytałam do tej pory kilka pozycji na temat Tokio, Japonii (między innymi świetne „Tatami kontra krzesła” Rafała Tomańskiego), bo to miejsce fascynujące, ze względu na tak ogromne różnice między nami a nimi. I te „kropelki Tokio” doskonale to obrazują – Mowa w nich na przykład o układaniu rzeczywistości, świata przez Japończyków do swoich potrzeb – jak inaczej określić stojaki na parasole, które ustawiane są przed wejściem do każdego muzeum? Albo o automatach, które można spotkać wszędzie – nie wydają tylko napojów, ale też gazetki pornograficzne, lody czy jajka. A jeśli już chodzi o napoje, to najczęściej te automaty, które sprzedają napoje gorące są pomalowane na czerwono, te z zimnymi na niebiesko... Mowa jest też o restauracjach, które jako doskonałe uproszczenie wprowadzają plastikowe menu – dzięki niemu obcokrajowcy bez trudu zamówią sobie wybraną potrawę i będą dokładnie wiedzieli ile plasterków pomidora mogą oczekiwać w sałatce – gotowe danie jest idealnym odwzorowaniem tego niejadalnego. Czy o sklepach całodobowych, popularnych w całej Japonii, w których można kupić wszystko, czego nam zabrakło o 3 w nocy.
Wracając zaś do samego Murakamiego.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu swoistego podglądactwa. Czasem było mi wstyd czytać tę książkę – fragmenty mówiące o tym, do którego fryzjera chadza Murakami, gdzie pojawia się na lodach... To dla mnie śledzenie, grzebanie w śmietniku. Co innego, gdy czytałam, w której księgarni kupuje książki – w tym wymiarze z chęcią nawiązałam kontakt, podsyciłam wyobraźnię – to dziedzina, w której coś na łączy, w której jest między nami, czytelnikami, a Murakamim więź. Albo, gdy czytam, do której księgarni wysyła swoich bohaterów i mam blade pojęcie, dlaczego tak jest: „(...) docieramy do księgarni Kinokuniya. (…) Księgarnia ma wiele pięter, duży dział z książkami obcojęzycznymi(...) W Kinokuniya znajduje się cały dział poświęcony Murakamiemu, wszystkie kolejne powieści pisarza są bardzo eksponowane.” [s.44] Więc może dlatego autor wysyła tam swoje „twory”, żeby oprócz „Światłości w sierpniu” Faulknera Toru mógł kupić na przykład „Przygodę z owcą” Murakamiego?
Cieszę się też wtedy, gdy podglądamy, jak autor siedzi w kawiarni z książką w dłoni i mówi nam, czytelnikom, że „przynajmniej w okresie młodości należy znaleźć czas nawet na czytanie tych książek, których lektura jest stratą czasu”. [s.135] Bo wyciągamy to, co sam chce powiedzieć, nie chodzi konkretnie o nazwę kawiarni, ale o to, żeby z księgarni Kinokuniya zabrać trochę książek, a potem wertować je przy lurowatej kawie, wzorem ulubionego pisarza.
Dlatego najbardziej zafascynowały mnie fragmenty z niepublikowanych w Polsce esejów Murakmiego. Historie z życia, które sam opowiedział. Z nich dowiedziałam się między innymi, że Murakami lubi polskie kino, ceni „Popiół i diament”, a jego żona „Matkę Joannę od Aniołów”. Że księgarnia Kobayashich, do której chodziła Midori, to księgarnia, której dziś już nie ma, ale w której bywał sam Murakami. I dziś, wypominając ją, „(...) pisze w esejach, że jego rodzice – oboje nauczyciele literatury japońskiej – umówili się z właścicielem pobliskiej księgarni w Kobe, że chłopiec może kupować na kredyt, pod warunkiem, że będzie kupował książki, a nie komiksy.” [s.27]
A na koniec dwie najważniejsze rzeczy, które miałam nadzieję spotkać w książce i które są – jedna na stronie 269, druga zaś na 275 – to zdjęcie i opis zjeżdżalni i schodów z „IQ84” - dla tego już warto obejrzeć tę książkę!
A jeśli dodam (oczywiście za samą Anną Zielińska-Elliott), że „po kilku minutach po prawej stronie ukazuje się stadion baseballowy Jingu. Jest to dla Murakamiego miejsce historyczne, bo to właśnie tutaj doznał objawienia, że chce zostać pisarzem(...)” [s.120] – czy jakiś Murakami-maniak może mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości???

*po konferencji tłumaczy, gdy autorka pokazywała zdjęcia z Tokio, ktoś rzucił, że fajnie byłoby mieć przewodnik, w którym można byłoby zobaczyć to miasto oczami Murakamiego.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

piątek, 25 maja 2012

UWIEDZIONA ZANIEMÓWIŁAM...


JENNIFER CLEMENT
„TRUCIZNĄ MNIE UWODZISZ”
(TŁ. KAROLINA ZAREMBA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW 2012

Powoli (z naciskiem na powoli) odgruzowuję swojego bloga spod remontu. Co prawda to jeszcze nie koniec, ale mam już stół, na którym mogę rozłożyć notes, żeby zapisać kilka słów... A to już wiele. Zbyt wiele, żeby w końcu nie opowiedzieć o truciźnie...

Przyznam się, że remont to też trochę pretekst, żeby o niej milczeć. Nie dlatego, że nie jest to dobra literatura. Jest. Słodka, odurzająca zapachem melonów, oślepiająca żarem pustyni, przyklejająca do ciała cienką bluzkę, którą miałam na sobie podczas czytania... Ale to książka o której ciężko napisać konstruktywne zdania, miesza w głowie, nie pozwala jasno myśleć. To książka wychodząca z czystej fascynacji, nie jest prosta, bo jest jedną wielką, pulsująca emocją...
Jak opowiedzieć o książce, w której każda kolejna strona przynosi nowe zaczarowanie? Jak opowiedzieć historię tak, żeby zaintrygować, a nie zdradzić końca? Jak opowiedzieć powieść, w której dopiero na samym końcu wszystko staje się jasne?
Emily Neale mieszka ze swoim ojcem w dużym domu, pełnym motyli i książek. Nie ma matki – to postać-tajemnica, znikająca co chwilę inaczej. Najpierw nie żyje, potem zostaje uprowadzona, czasem ucieka, a czasem rozpływa się w powietrzu. To taki duch, który wisi na szyi Emily, zamknięty w złotym krzyżyku – pamiątce po matce, z którym dziewczyna się nie rozstaje. Emily jest zamknięta w sześcianie, obija się o ściany domu, o ściany sierocińca, założonego przez jej babkę, w którym pomaga Matce Agacie, o ściany własnej biblioteki. Tam oddycha inaczej. Jest bardziej sobą. Czyta, szuka, szpera, zapamiętuje. Gromadzi fakty. Na wszelkie tematy. Uwielbia systematyzować, uwielbia układać, szeregować, w tabelki wpisywać wszystko to, co nie da się zamknąć w ramach. Podskórnie czuję, że to jej lęk, że chce sobie opowiedzieć świat w liczbach i wykresach, po to, by nigdy nie zdarzyło jej się już nic tak niespodziewanego, jak zniknięcie jej matki (ojciec jej w ten sam sposób zbiera motyle, czyta o nich, a potem łapie i nakłuwa ich zasuszone ciałka szpilkami – przygważdża je, unieruchamia, uniezależnia od siebie, nie pozwala im odejść...) Ulubionym tematem Emily są kobiety morderczynie. Najwięcej wśród nich trucicielek, najwięcej tych, co patrzą na świat zdziwionymi oczyma, zabijają różnie – dzieci, mężów – tych wiernych i tych niewiernych, zabijają kobiety i zabijają czasem same siebie. Nie rozumiejąc co złego w tym, co czynią. Narracja powieści jest inkrustowana takimi wycinkami z gazet, historiami, mrocznymi i ciężkimi... A ja nie mogłam dociec dlaczego, po co... Dociekłam. Na końcu....
W to życie poukładane i opisane w cyfrach, wdziera się bratanek ojca – nigdy nie widziany kuzyn Santiago, który przysyła telegram i wprasza się w progi zasuszonego domu, domu, w którym wszystko ma swoje miejsce, swój czas, swój rytm i pokoje, w których wciąż jeszcze wszystko stoi tak, jak zostawiła to matka Emily – pokój szwalnia, gdzie szyła, ma jeszcze wpleciona w igłę nitkę, pewnie już zakurzoną. Teraz Santiago zostawia wszędzie swoje ślady, znaczy teren, rozrzuca adidasy, na oparciu krzesła zostawia soją kurtkę, swój ślad na pościeli, odcisk palca na butelce... I każe Emily zdjąć z szyi łańcuszek... A ona czyni to, czyni...
A w pokoju Emily nagle unosi się zapach melonów, przesuwają się przedmioty, spada z łóżka pościel, na kołdrze rozłożona zostaje sukienka, która wcześniej wisiała w szafie... Coś się dzieje, coś unosi w powietrzu, w całej książce, która oprócz tego niesamowitego, gęstego stylu, ma niepokojącą okładkę, niepokojąca szatę graficzną, niepokój w każdej literze, niepewność, co się zdarzy za rogiem kartki...
To historia uwodzenia. Ale nie zwykłego, tandetnego, donżuańskiego uwodzenia, jakie można znaleźć w każdym romansie. To wyrafinowana, perwersyjna gra, w której – okazuje się – nikt do końca nie zna reguł. To gra mroczna, od której przebiegają ciarki po plecach. Gra o życie – nie tylko o miłość.
Polecam, choć przyznam szczerze, że musiałam ją odkładać, nie mogłam połykać jej w zbyt dużych dawkach. Paliła w język, truła zbyt mocno, traciłam od niej zmysły. Musiałam zamykać ten świat, żeby odetchnąć, spojrzeć w okno, zielenią uspokoić rozkołysane nerwy. Ale wracałam, kuszona tym niesamowitym wprost klimatem, gorącem, kapiącym z kartek, trucizną uwiedziona...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka]

Uważam, że film reklamujący książkę jest małym dziełem sztuki....A nawet nie małym...

wtorek, 15 maja 2012

ZACZAROWANIE/ROZCZAROWANIE


Na Warszawskie Targi Książki trafiłam w sobotę 12 maja. Byłam w najlepszym towarzystwie, w jakim mogłam się tam znaleźć – z drugim szaleńcem książkowym, jakim jest Inez.
Zaczęłyśmy od najważniejszego – od spotkania w Tokarczuk, której oprócz "Momentu niedźwiedzia" dałam do podpisania swoją pracę magisterską „Śniące bohaterki (postacie kobiet w powieściach Olgi Tokarczuk)”. To był dziwny moment – moment niedźwiedzia! - trochę jak sen, bo nie byłam pewna, czy zdarzył się naprawdę – czułam ogromne zdenerwowanie i wzruszenie... Nie wiedziałam, że będzie aż tak :-)
A potem zwiedzanie, szukanie, pytanie, rozmawianie...
Atmosfera nieziemska – czytający na schodach ludzie, siatki pełne książek, rozmowy, których bym się nie spodziewała, zapach książek, Przyjaciółka, która podziela Twoją pasję, u boku, wszędzie gwar, choć nie odczułam wielkiego tłoku :-)
Zaskoczeniem, zadziwieniem i zauroczeniem, było stoisko Ogólnopolskiej Wypożyczalni Książek Dotykowych – na tym stoisku są książki przystosowane specjalnie do kontaktu z niewidzącymi dziećmi. Tekst oryginalny jest pod spodem przetłumaczony na alfabet Braille'a, a dodatkowo jest wklejony jakiś rysunek, który pozwala lepiej zrozumieć tekst – gdy jest mowa o kocie, jest wklejony kot ze sztucznego futerka, gdy o nitce i igle, to nitka i igła z patyczka... Coś, co mnie urzekło, wycisnęło łzy z oczu! Od razu uruchomiłam w głowie machinę – trzeba uderzać do szkół plastycznych, do Akademii Sztuk Pięknych.... do ludzi dobrej woli, którzy szyją, dziergają, lepią, kleją... To przecież coś niesamowitego, coś co pozwala pięknie spożytkować talent!!!!
Największym rozczarowaniem zaś były ceny...
5-10% zniżki, czasem wcale... (największe zniżki jakie widziałam – jednostkowe – miał Prószyński -25% i Czarna Owca -30%). Dla mnie to nie-marketingowe... O ile więcej osób (ja na przykład!) zrobiłyby duże zakupy, gdyby miały szansę kupić coś taniej, niż w sklepie. A tak – zabrałam tony katalogów, pozapamiętywałam co warto i będę polować na okazję w internecie...
Ale wyszłam naładowana taką energią, jakiej dawno nie miałam!!!!

(relacja fotograficzna duetu marpil-Inez TU. Zdjęcia z Targów wyłącznie w wykonaniu Inez)

sobota, 5 maja 2012

PODWÓJNIE


MAŁGORZATA WARDA
„ŚRODEK LATA”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2007

W domu remont, a ja zasypana pyłem ze szlifowanych ścian, zaczytana w „Środku lata”. Zasypana pyłem czuję, jakby to był piasek znad morza. Z zimnej, pustej plaży w Gdyni, po której idzie śliczna dziewczyna o jasnych włosach. Sylwia. Tuż obok niej, lekko muskając jej dłoń, idzie rudowłosy chłopak, którego oczy biją się z morzem – ono zielone i one zielone. Idą bez słów, nie muszą rozmawiać. Znają się tak dobrze, że słowa są niepotrzebne. Drogę też znają doskonale – on tu przychodzi, gdy chce być sam, ona, gdy chce pomyśleć, albo pisać. Bo ona pisze – wszystko, cały czas, wszędzie. Opowiadania, listy, szkice do wielkiej powieści, która kiedyś wyjdzie spod jej pióra. I pisze pamiętnik.

[rękopis na papierze w kratkę, oprawiony w skórę, z ręcznie malowanymi kwiatami, 25,7 x 20,5 cm]
[rękopis na papierze w kratkę, 8 arkuszy 27,9 x 21,9 cm]
[maszynopis na białym papierze z odręcznymi poprawkami, 11 arkuszy; 27,8 x 21,5 cm]

O tym, jak się czuje, gdy trzyma za rękę rudowłosego chłopaka.
O tym, że chciałaby być tancerką, ale ma astmę i nigdy nie spełni tego marzenia.
O tym, że podziwia Monroe i swoją babcię z ostrymi, wypiłowanymi, pomalowanymi na czerwono paznokciami.
O tym, że kocha swoją młodszą siostrę Lucynę, zwaną Lou i że chciałaby jej oszczędzić bólu, który sama nosi w sobie.

A my czytamy te kartki z xerokopii – dokładnie wyobrażam sobie zamazany gdzieniegdzie obraz, przyciemniony od złego ułożenia kartek w maszynie. A kopie pochodzą z posterunku policji.
Bo Sylwii nie ma już od roku. Bo Sylwia zaginęła. Bo naczelna redaktor pisma, w którym pracuje Marlena Rogucka, zna rodzinę Feyów, rodzinę Sylwii i żeby wskrzesić tę historię, żeby pomóc w niezakończonym niezamkniętym śledztwie, nakazuje napisać artykuł o dziewczynie. Marlena początkowo przeciwna pomysłowi, zła na polecenie, stopniowo wsiąka. Zapada się w Sylwię jak w bagno. Nie może wyjść. Pewnie ja też jeszcze długo z Sylwii, ze „Środka lata” nie wyjdę.
Z książek Wardy, które przeczytałam do tej pory ta uderzyła mnie najmocniej. Jest słodko-gorzka, mocna, lepka, uzależniająca. Widziałam wszystko, co działo się w jej wnętrzu wyświetlone na ścianie. Sugestywna okładka, gęsta krew spływająca z rozchylonych ust. Jest przemoc, ale zrównoważona bezgraniczną miłością. Jest pożądanie, ale stłumione, zerwane z siebie jak mokre ubranie, zwinięte w kłębek, odrzucone. Jest choroba, która uniemożliwia marzenia. Jest zagubiona w tym wszystkim nastolatka – w normalnej, zdrowej, pełnej rodzinie – ona, starszy brat, młodsza siostra. Chodnik gorący od słońca, na którym rysuje się kolorową kredą i małe mieszkanie, które mimo, że małe, tak naprawdę tętni szczęściem. Łóżeczko najmłodszej córki postawione w salonie, koło telewizora, bo czasem ogląda się film, a czasem spogląda się na nią, żeby zobaczyć, jaka jest śliczna.
Ciężko pisać mi o fabule tej książki, bo każde zdanie coś zdradza, każde jest odkryciem jakiejś karty, która osobom nie mającym do tej pory możliwości zajrzenia do „Środka lata”, może zbyt szeroko otworzyć oczy.
Powiem tylko, że chyba od tej pozycji zaczęło się poruszanie sumień w wykonaniu Wardy. To delikatne rażenie prądem, które przeradza się w regularne elektrowstrząsy.
Warda nigdy nie pisała – wbrew pozorom (i okładkom!) - łatwych książek. Zawsze drążyła w głowie czytelnika i podrzucała dziwne myśli, omamy, złe sny... Tym razem rozorała mi ciało, dostała się do krwiobiegu i wpuściła jad. Pokazała piękną dziewczynę, mądrą, dobrą, kochaną, a potem ją ukradła, ukryła, zakopała. I kazała kontaktować się poprzez strzępki dziennika, poprzez najintymniejsze myśli. A jeszcze zanim to uczyniła, to przez ułamek sekundy pozwoliła patrzeć na jej zdeformowaną twarz, w oczy, które zmieniły kolor – na kogoś zepsutego, kto gnije od środka, ale i cierpi. I mimo całej miłości, jaka jest w tej książce, mimo całego ciepła, jakie bije od rozpalonego w kominku ognia, który pojawia się w jednej z najbardziej dobrych i jasnych scen tej książki, mimo miłości siostry do siostry, to najbardziej niepokojąca książka, jaką ostatnio trzymałam w ręku. To koło ratunkowe, które tonie, zanim się do niego dopłynie. I zalewa nas woda, której jest bardzo dużo na gdyńskiej plaży w środku lata i zalewają nas łzy, których jest bardzo dużo na gdyńskiej plaży w „Środku lata”...