środa, 26 czerwca 2013

WULKAN

MAJGULL AXELSSON
„PĘPOWINA”
(TŁ. KATARZYNA TUBYLEWICZ)
GRUPA WYDAWNICZA FOKLAS, WAB, WARSZAWA, 2013

Jest zimno i mokro. Na zewnątrz zaczyna się sztorm. Minna wraca do swojej restauracji, którą odziedziczyła po ciotce Sally. Nad lokalem, w pokoju jej córki, pali się światło. Kobieta uśmiecha się, bo w torebce niesie dla niej nową książkę, o działaniu ludzkiego mózgu. To temat, który bardzo interesuje Sofię, więc powinna się ucieszyć. A światło w oknie sugeruje, że jest w domu, że czeka.
Minna przekracza próg i to ostatnia chwila, gdy da się jeszcze iść po dworze. Zaraz za nią biegnie ulewa. Ale w środku też jest sztorm. Niby cisza, niby wszystko poustawiane, na swoim miejscu. Niby jest czysto. Niby schludnie. Za barem stoi Anette, pracownica gospody U Sally. Ale to wszystko jest na niby. I dlaczego, gdy Minna wyciąga książkę i z czułością gładzi okładkę, Anette tak dziwnie na nią spogląda? Dlaczego, gdy Minna mówi o Sofii, Anette zbyt głośno przełyka ślinę? Dlaczego chrząka, gdy Minna sugeruje, że zaraz zaniesie książkę córce?
Zaraz za Minną w gospodzie pojawiają się Ritva, dziennikarka, która przyjechała pisać artykuł na temat powodzi; potem emerytowany strażak Tyrone, który ze względu na bardzo złą sytuację w mieście został ściągnięty na służbę oraz małżeństwo Marguerite i Henrik, którzy utknęli w tym małym szwedzkim miasteczku ze względu na powódź, która połknęła ich samochód. To wybuchowa mieszanina, która wrze od samego początku. To matki i ojcowie, którzy noszą w kieszeniach niewidzialne pępowiny. Po dwie – jedną w prawej, a drugą w lewej. Bo jedna jest z własną matką – to zazwyczaj pępowina, która boli przy każdym ruchu, którą chciałoby się wyrwać i już więcej nie czuć, ale nie da się. Druga pępowina prowadzi do własnego dziecka. Tak bardzo chciałoby się wychować je dobrze – a dobrze znaczy zupełnie na odwrót, niż własna matka. Tak bardzo chciałoby się wytknąć wszystkie jej błędy – popatrz Sofia jest inna, to dzięki temu, że ją kochałam! Popatrz Anton jest szczęśliwy – wystarczy dać człowiekowi odrobinę uwagi i od razu patrzy inaczej na życie. Popatrz jak doskonała jest moja córka – jeśli wlać w nią tylko kroplę pewności siebie, może przenosić góry. W rzeczywistości to książka o tym, że błędy się powielają, że nie ma rodzicielstwa doskonałego, że nie ma scenariusza, według którego można wychować dziecko. I że sama miłość nie wystarczy. Bo oprócz miłości są jeszcze szacunek, uwaga, oddanie, dyscyplina... Że nie można mieć dziecka na przekór własnej matce. I że najważniejsze, to słuchać tego, czego dziecko nie mówi – bo się boi, bo nie potrafi, bo mu wstyd.
To także książka o tym, że nie ma jednej prawdy. Każda z postaci jest tylko kawałkiem wielkiej układanki. Każda stanowi jeden element – gdy się je połączy widać wyraźnie wzór. Oddzielnie każdy ma swoje własne racje, każdy ma swój punkt widzenia – najczęściej sprzeczny z pozostałymi. To niesamowite, jak Axselsson żongluje tą prawdą, jak łapie nas w pułapkę plotek i wiary w to, że jedna strona może wiedzieć wszystko. Jak doskonale się z nas naśmiewa, gdy stajemy oniemiali wobec całego obrazu.
Z Axselsson nie jest łatwo. Ma dar wciskania ci palca prosto w oko. Ale przynajmniej się przy tym nie uśmiecha. Od razu chce, żeby wszystko było jasne – życie jest trudne, życie jest pokolorowane na szaro-buro. Jeśli chcesz się uśmiechać, to najpierw musisz się podnieść z podłogi. A potem wykombinować sobie kredki. I samodzielnie pomalować domy, drzewa, samochody – nikt nie zrobi tego za ciebie. Życie bowiem jest zbyt samolubne.
A „Pępowina” jest jak wulkan – tańczysz sobie na jego krawędzi, doskonale wiedząc, że zaraz poparzy cię lawa, ale po prostu nie możesz się powstrzymać. Czytasz do rana, brniesz, bez sił prawie i w końcu cię zalewa, parzy, boleśniejesz... Ale nie odpuszczasz - i tak dotańczysz do końca.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa WAB, należącego do Grupy Wydawniczej Foksal]

wtorek, 18 czerwca 2013

LUDZIE LUDZIOM...(!)

ANDREW WESTOLL
„SZYMPANSY Z AZYLU FAUNA”
(TŁ. MARIA ZAWADZKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

Siedzę naprzeciw stołu, na którym leży ta książka i nie mogę pisać. Nie wiem, co mam powiedzieć, nie wiem, jak ubrać w słowa ten wir myśli, który mi w głowie gra. Nie wiem, jak przekazać o czym jest ta historia. Nie wiem, jak oddać hołd, sprawiedliwość, szacunek, jak przebłagać...
Palce mi po prostu zdrętwiały, nie skaczą po klawiaturze. A w snach od kilku dni biegają oszalałe małpy.
„To miejsce jest jak zakład dla umysłowo chorych, więzienie o zaostrzonym rygorze, świątynia zen, dom starców, ośrodek opieki dziennej i nowojorskie bary w trakcie przerwy na lunch.” [s.43] – pisze Westoll cytując słowa założycielki azylu dla szympansów Glorii Grow. Od zawsze chciał pracować z małpami, od zawsze pociągały go szympansy, od zawsze marzył, że znajdzie się na tej farmie – teraz, gdy dostał od Glorii pozwolenie, wkracza w świat, gdzie ktoś na powitanie może opluć cię kubkiem gorącej herbaty. Albo zwymiotować na ciebie świeżo wypity koktajl. Albo zagłuszyć każdą jedną twoją myśl obezwładniającym krzykiem. Albo walić w kraty tak mocno, że pewnie podskakujesz za każdym razem. Gdy będziesz miał szczęście, wyjątkowe szczęście, wystawi do ciebie pupę, w nadziei, że ją pogłaszczesz. Ale ty wciąż musisz trzymać się pewnych zasad – nigdy nie możesz przekroczyć czerwonych linii wymalowanych na podłodze – za nimi bowiem rozciąga się terytorium, które nie należy do żadnego człowieka, w którym człowiek może być czasem gościem. Ale trzeba zawsze pamiętać, że gość może zostać obgryziony – na przykład z placów u rąk.
Bo szympansy są czasem agresywne – wyniosły to w swojej krwi z dżungli. Nie można zapominać, że powinny być dzikimi zwierzętami, które stawiają warunki. Te, które mieszkają w azylu Fauna są nawet bardziej niebezpieczne – są tak zranione, że czasem zapominają jak żyć.
Trzynaście małp, które rezydują na ogromnym, specjalnie dla nich przystosowanym terenie, który zaprojektowała Gloria, trafiły do niej z Laboratorium Chirurgii i Medycyny Doświadczalnej Poświęconemu Badaniom nad Naczelnymi. Każdy z nich to małpa pokiereszowana. Każda została zabrana od matki, mimo że na wolności szympansy są karmione piersią do piątego roku życia, a dopiero w ósmym, dziewiątym są na tyle silne psychicznie i fizycznie, żeby rozpocząć dorosłe życie. Zabrano im dotyk, który koi i który uczy życia. Zabrano im normalny świat. Jedne trafiły do laboratoriów od razu. Inne służyły w cyrku. A jeszcze inne mieszkały u ludzi, tam były przebierane w sukienki i uczone jeść przy stole. Ale kto chciałby ubierać w koronki i krynoliny kilkudziesięciokilogramowego szympansa?
Każda z tych małp ma za sobą setki badań, wykonywanych na ich ciałach. To zarażanie kilkunastoma wirusami – głównie zapaleniem wątroby i HIV. To zmuszanie do noszenia w łonie martwego dziecka. To wybijanie młotkiem zębów. To izolowanie małp od świata – jedna z szympansic przez pierwsze pięć lat swojego życia nie widziała słońca. I nade wszystko – to pozbawianie przytomności w niehumanitarny, bestialski sposób – technik strzela do szympansa środkiem usypiającym ze specjalnego pistoletu. Czasem nie trafia i próba się powtarza, czasem trafia w oko. Albo w pośladki. I za każdym razem małpa czuje się jak na egzekucji. I za każdym razem jej przyjaciele z klatek obok widzą to i myślą, że to egzekucja. A w środku głowy kołacze im się myśl - „ja będę następny!”.
Ale oprócz tych cielesnych tortur to też rozkrajanie głowy – metaforyczne, ale jednak – wyciąganie mózgu i miażdżenie kawałek po kawałku – najpierw miłość, potem pewność siebie, umiejętność radzenia sobie ze stresem, wszelkie kontakty z innymi osobnikami... Wszystko po kolei – pod nóż, pod strzykawkę, pod pałkę...
Piszę to, żeby uświadomić, jak wielkiej rzeczy podjęła się Gloria Grow wraz ze swoimi współpracownikami – postanowiła uratować choć część z tych zwierząt, dać im zasłużoną emeryturę, trochę słońca, świeże warzywa i możliwość choć częściowego powrotu do własnego ja. To szympansy głęboko urażone, w sam środek duszy. Szympansy zranione przez człowieka – a jednak Gloria musiała wierzyć, że jej zaufają, że spróbują jeszcze raz.
Wzięła tym samym na siebie wielką odpowiedzialność – nie może zawieść żadnego z nich: „(...)uważa się za ich opiekunkę, osobę odpowiedzialną za to, żeby szympansy mogły realizować każdą definicję wolności, jaką wymyślą sobie dowolnego dnia.” [s.225]
To piękna, mądra, wzruszająca książka. To zapis kilkumiesięcznego pobytu Westolla w azylu, w którym nie tylko małpy próbują dochodzić do siebie. W tym azylu człowiek próbuje znaleźć swoje człowieczeństwo, jego istotę. Czyszcząc klatki z kału, wymiocin i śliny, robiąc koktajle witaminowe, a później starając się zaserwować je małpom, obmyślając zawiłe strategie wpuszczania i wypuszczania małp z pokojów opierające się na powiązaniach między poszczególnymi małpami lub ryzykując czasem swoje życie i palce u rąk, żeby zdezynfekować zaropiałą stopę, kilka fantastycznych osób spłaca nasz dług wobec szympansów. A Westoll na szczęście jest obok, żeby o tym pisać. I o tych dobrych chwilach, jak wtedy, gdy któraś małpa spojrzy ci w oczy, gdy poda plecy do iskania, albo gdy pocałuje w usta załamanego technika, który przyjechał do azylu po jakieś prywatne odkupienie.
Moja ośmiomiesięczna córka, gdy zobaczyła okładkę książki zaczęła się do niej śmiać i gaworzyć. Zupełnie, jakby zobaczyła człowieka. A ta książka jest o tym, ile człowieka jest w szympansie i jak bardzo zwierzęcy jest człowiek. I jeszcze o tym, że nikt nie ma prawa do okrucieństwa – ale też o tym, że trzeba to sobie uświadomić.
Tom, Binky, Chance, Yoko, Sue Ellen, Regis, Jethro, Rachel, Spock, Pepper, Petra, Maya i Toby... a za nimi setki innych szympansów, które nie miały na tyle szczęścia, by zamieszkać w azylu, które wciąż osłaniają głowy przed uderzeniami, wciąż muszą chować się za oponami, które miały być przecież do zabawy, wciąż chwieje się nad nimi potężne ramię przeznaczenia, które w każdej sekundzie ich życia może spaść i poranić im głowy na zewnątrz i od środka...
...Po prostu nie mogę więcej pisać...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

czwartek, 13 czerwca 2013

A MOŻE JESTEM PO PROSTU PESYMISTKĄ?

ROSANNA LEY
„DOM NA SYCYLII”
(TŁ.MAŁGORZATA HESKO-KOŁODZIŃSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Tess jest pół-Sycylijką. Jej matka urodziła się we Włoszech. Jednak prócz sosu pomidorowego, bakłażanów i słodkich cornetti nie ma w jej życiu nic włoskiego. Nie ma języka, nie ma wycieczek do rodzinnego domu. Jest włoska cisza, włoska pustka, włoska przepaść, nad którą się stoi i nie robi się kroku, żeby nie wpaść i nie złamać nogi. Odkąd Tess pamięta to był temat tabu. Co prawda nazywa swoją matkę Flavię mammą, a jej córka mówi na nią nonna, ale zawsze gdy chcą choć na milimetr uchylić wieko tej szkatuły, matka zatrzaskuje je z głuchym odgłosem. Włochy nie istnieją, Sycylia została wymazana z jej map.
Teraz jednak będzie musiała chwycić w dłoń maleńki, cienki rysik i nanieść włoski but z powrotem obok Francji i Szwajcarii. Co ważniejsze będzie musiała zajrzeć do tego szczególnego miejsca, jakim jest Sycylia. Tess bowiem otrzymała list, w którym tajemniczy Edward Westerman zapisuje jej w spadku Villę Sirena.
Kim jest darczyńca, którego imienia i nazwiska Tess nigdy nie słyszała?
Matka z trzaskiem przewraca garnkami, jest zamknięta jak zawsze na cztery spusty, ale jest też pewna, że Tess po prostu sprzeda willę, a ona będzie mogła zachować swoje zwykłe milczenie. Jednak warunkiem przyjęcia spadku jest to, aby Tess zobaczyła dom na własne oczy. Jeden z garnków wypada z dłoni Flavii – będzie musiała chyba otworzyć usta...
Zasiada do biurka, bierze w dłoń pióro i w czerwonym zeszycie postanawia napisać cała swoją miłość, całą gorycz, całą tajemnicę, która wyjadała ją od środka od kilkudziesięciu lat.
I po raz kolejny ktoś wyrusza w świat, żeby odnaleźć siebie. Po raz kolejny ktoś dostał spadek. Po raz kolejny jest to kobieta – na tyle młoda, by móc sobie ułożyć życie na nowo, ale mająca tyle lat, by w jej bagażu leżały liczne bilety w różne strony świata, gruby album ze zdjęciami, kilka nieudanych związków – w tym przypadku mąż, który jest poślubiony innej i facet, który nigdy jej mężem nie został. A na dokładkę dorastająca córka, która ma emocjonalne problemy, nie chce iść na studia, ale na siłę che stracić dziewictwo, bo boi się, że jest ostatnią, która jeszcze tego nie zrobiła. Po raz kolejny są Włochy. Tym razem jednak omijamy Toskanię – do tej pory to ona wabiła pisarzy, pseudopisarzy i gryzipiórków. Toskania – piękna i prosta, trochę krnąbrna, czasem naburmuszona, ale dająca się dość szybko oswoić. Tym razem to Sycylia – miejsce ze wszystkich powieści i filmów o mafii. Zimna, nawet w samej nazwie słychać chłód, choć jest tam morze, słońce, drinki z palemką, stare, piękne wille i kuchnia śródziemnomorska.
„Bakłażan był smukły, ciemny, a jednak opalizujący. Taki jest kolor Sycylii, pomyślała(...)” [s.262] – taki właśnie obraz tego miejsca chce nam pozostawić pod powiekami Ley – hipnotyzujący, choć niebezpieczny. Z jednej strony jest raj na ziemi, zatoka, w której woda mieni się wszystkimi odcieniami niebieskiego, jest targ, na którym można dostać najbardziej soczyste owoce, a w kawiarni diabelnie mocne espresso zagryzane słodyczą dolce. A z drugiej mafia, która wciąż jeszcze nazywana jest ośmiornicą, od macek, którymi oplata wyspę, są ludzie tak nieprzystępni, że zapominasz, jak się mówi po włosku „dzień dobry” i jest ich specyficzna honorowość, specyficzne podejście do życia. Sycylijczyk – który nigdy nie zapomina, a urazę, gdy jakaś zadra powstanie, chowają jeszcze dzieci jego wnuków.
Dodatkowo Ley chciała pokazać mentalność Włochów-domowników, swoisty matriarchato-patriarchat. To, że kobieta niesie na swych barkach cały dom, na ramionach niesie dzieci, żeby wypchnąć je w życie, a w dłoniach nieustannie miesza ciasto na domowy makaron, bo kupny nie jest tak dobry. Ale to mężczyzna, gdy już napełni brzuch, powie swojej córce, za kogo ma wyjść za mąż.
„'Tak się nie da żyć' (…) 'Ale Flavio, nie da się inaczej.'” [s.319] – rozmawiają dwie przyjaciółki. A potem jedna, Flavia, dostaje od losu szansę i ucieka w zimne ramiona Anglii. Żeby udowodnić.
Ale od makaronu sycylijska kobieta nie uwolni się nawet, gdy porzuca świat Sycylii, nawet, gdy staje się bardziej angielska od samej królowej – tak jest też w przypadku Flavii, która nie może przestać być Sycylijką, nie może upuścić sobie sycylijskiej krwi, a w jej miejsce przetoczyć sobie Anglię. Choć bardzo się stara, nigdy jej to nie wyjdzie.
Te aspekty książki – zresztą cała historia Flavii – były najbardziej zajmujące, były siłą tej powieści. Reszta była „jak zwykle” - czyjeś ciemne oczy, w których się ginie, jakaś wycieczka łódeczką do zapomnianej zatoki, kolacja w blasku świec, jakieś zakochania i konflikty, trochę banałów - „Tonęła. Tonęła, całkiem zatraciła się w burzy zmysłów, ale uwielbiała każdą cudowną sekundę bliskości Toma.” [s.334], trochę słońca, co przypieka skórę. Trochę też nowatorskich pomysłów, bo jest nurkowanie, jest jakiś skarb, który trzeba odnaleźć, są legendy, jest artysta, który tworzy mozaiki z kamieni wyłowionych z morza, jest w Anglii pozostawiona córka, która ma swoje problemy.
Ale ogólnie jak zawsze – zbyt łatwe zbiegi okoliczności, zbyt łatwo świat naprawia się sam. A może ja po prostu zazdroszczę? A może ja nie wierzę, że tyle osób dostaje tajemnicze spadki i dzięki nim układają sobie życie? A może ja też bym po prostu chciała pojechać i zobaczyć Włochy? A może ja po prostu jestem pesymistką? I wolę te książki, w których jest jakiś zawalony dom, w miejsce tych, w których ktoś właśnie przeprowadza remont?


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

czwartek, 6 czerwca 2013

O SŁONIU

IGNACIO MARTÍNEZ DE PISÓN
„GIERKI”
(TŁ. MARTA SZAFRAŃSKA-BRANDT)
BONA, KRAKÓW 2013

Było ich trzy. I nasuwa się od razu „w każdej z nich inna krew”. Nie, krew była jedna – pewnie tak samo czerwona, jak każda, ale ta płynęła w ich żyłach z jednego źródła – były siostrami. Nie mniej jednak każda z nich szła za swoim imieniem – przecież wiadomo, że Maria musi być niejednakowa z Carlotą i musi diametralnie różnić się od Palomy – to słychać w brzmieniu ich imion, w specyficznym drżeniu głosu, gdy wymawia się każde z nich, w innym ułożeniu języka na podniebieniu.
„Odkąd byłyśmy małe, a w każdym razie jak sięgnę pamięcią, w naszych relacjach panował dobrowolnie zaakceptowany wyższy porządek, oparty na sprawiedliwym podziale zalet i wad między nas trzy. Pozwalało to uniknąć ewentualnych tarć i określało w ogólnym zarysie miejsce, jakie każda z nas zajmowała w świecie. Podział ten był przypadkowy i arbitralny, niekoniecznie prawdziwy, ale wszystkie się na niego zgadzałyśmy.(...) To prawda, że wszytko to były jedynie dziecinne gierki, nie pozostały one jednak bez wpływy na kształtowanie naszych osobowości. Z czasem ów podział ról miał się uprościć i wtedy ja zostałam tą mądrą, Carlota miłą, a Paloma śliczną.” [s.68-69]
Zaczyna się od czerwonej simki. I od Marii, która jako najstarsza zabiera głos pierwsza. Bo potem mówią naprzemiennie.
Czerwona simka to ostatni samochód ich ojca – mężczyzna dostał zawału zażywając uciech w burdelu White Horse, a samochód został pod drzwiami. Mama musiała zabrać córki i pojechać po niego, mimo że nie miała prawa jazdy. I nie miała wiedzy, że ojciec umarł w ramionach którejś z prostytutek. Była oderwana od rzeczywistości i myśleć za nią musiały córki.
Każda z nich dostała rolę w farsie – bo Maria, jako najstarsza, musiała stać się ojcem. Musiała wziąć na siebie pomoc w prowadzeniu domu, musiała, zgodnie z podziałem ról, stać się mądra. Oddała swoje życie siostrom i mamie. Palomie, tej najmłodszej, można było być wiecznym dzieckiem. To ona była tą, która czarowała mężczyzn i chłopców, ona była prześliczna i ona pisała pamiętniki, czytała „Doktora Żywago” podkreślając cytaty z jej życia wzięte, ona umawiała się z najniegrzeczniejszymi chłopcami, oblewała klasówki i egzaminy i uciekała z domu. A ta środkowa – Carlota – musiała pozostać letnia – pomiędzy dwoma skrajnościami mądrości i piękna, wykopać dla siebie dołek i w nim znaleźć miejsce na życie – na życiu rodzinnym, ciąży, małżeństwie i środkach do czyszczenia zbudowała swój świat.
Każda mówi w tej książce swoim głosem, każda ma swój rozdział i opowiada to, co zapamiętała z szybko uciekających dni. Mówi historię siebie, ale też historię domu, Hiszpanii i swoich sióstr – tak, jak sama ją widzi.
Jest taka anegdota o czterech niewidomych, którzy spotykają słonia i mają go opisać całej reszcie. Każdy z nich stoi z innej strony – jeden dotyka trąby, inny boku, jeden mówi, że to ściana, drugi, że wąż, a trzeci dotykając nogi słonia, opisuje słonia jako drzewo.
Właśnie o tym są „Gierki” - o tym, że każdy z nas ma tylko dwoje oczu i te oczy widzą zawsze tylko kawałek świata. Że za rogiem może padać deszcz, gdy po tej stronie świeci słońce. Że nikt nie dotknął uszu słonia, więc nikt nie porównał słonia do skrzydeł...
Każda z dziewcząt toczy w tej książce swój własny syzyfowy kamień. Maria wbiła się w rolę wybawicielki rodziny i poświęca dla niej resztę sfer życia. Paloma jest nieszczęśliwa z każdym mężczyzną. A Carlota z kolei za wszelką cenę chce być szczęśliwa, oszukując siebie w kwestii tego, jak szczęście ma wyglądać, czy trzeba je pisać wielką literą, czy wystarczy mała...
I każda z nich jest przekonana, że wie o drugiej wszystko, że lepiej ułożyłaby jej życie, że widzi jej błędy i potrafiłaby zaszyć jej istnienie tam, gdzie przecieka. Ale dopiero ja – czytelnik - mogę uznać, że wiem cokolwiek. Że poznałam jakiś ich mikrokosmos. Że wiem, w którą stronę kręci się ich ziemia.
De Pison pisze o Hiszpanii przełomu lat 70. i 80., ale tak naprawdę to mogłaby być Polska, albo Anglia, albo Włochy. To nie miejsce jest ważne, ale sam środek ludzkiego ciała – serce. Bo zawsze w końcu chodzi o miłość. Bo zawsze w końcu okazuje się, że tylko miłości człowiek szuka na ziemi, że tylko miłość nadaje sens każdemu biciu serca.
A Maria, Carlota i Paloma uprawiają gierki na każdej płaszczyźnie swojego życia – grają między sobą i ze światem i najczęściej przegrywają, kierując się pychą wszytskowiedzenia.
Jestem zafascynowana tą książką, jej mądrym osądem świata, jej bezpruderyjnością, jej genialnym zmysłem obserwacji, wyostrzonym jak ołówek, którym można zapisać każdą ulotną myśl.
Podziwiam De Pisona – jak można być mężczyzną i tak doskonale, tak bezbłędnie, tak do samych trzewi rozumieć kobiety? Jak można wiedzieć, będąc mężczyzną, co czuje kobieta podczas seksu, pierwszej miesiączki, zakochania czy zakochania pozornego? Jak można, będąc mężczyzną, wejść tak mocno w kobiecą rolę, że aż napisać o tym książkę? I jak można tak doskonale przedstawić reguły ich małych i wielkich gierek, że to niemal instrukcja?



[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Bona]