piątek, 30 kwietnia 2010

SPRÓBOWAĆ, POCZUĆ, POTAŃCZYĆ


„RUMBA”
BELGIA, FRANCJA, 2008
SC. Dominique Abel, Fiona Gordon, Bruno Romy
REŻ. Dominique Abel, Fiona Gordon, Bruno Romy
MUZ. Emmanuel Boissieu
ZDJ. Claire Childeric
WYST. Dominique Abel (Dom), Fiona Gordon (Fiona), Philippe Martz (Gerard), Bruno Romy (Złodziej)

”Rumba” to nie jest film dla wszystkich. Absurdalny, czarnohumorzasty, kolorowy, dziwny, przewrotny, ale piękny. 
Przeczytałam, że aby ten film obejrzeć, trzeba odrzucić wszystkie swoje kinomańskie nawyki. Ja wsiąkłam dość szybko, choć przez pierwsze parę minut nie wiedziałam właściwie, co mam myśleć, jak mam ten film oglądać, byłam trochę osłupiała. 
Ale się poddałam i dostałam dawkę dobrej zabawy i pewności, że prawdziwa miłość to prawdziwa miłość i KROPKA.
„Rumba”, dość niebanalnie, opowiada o pewnym małżeństwie – ona nauczycielka angielskiego, ona nauczyciel WF-u. Po pracy zwykli ćwiczyć taniec towarzyski, najpiękniej wychodzi im rumba, zdobywają liczne nagrody na konkursach tańca, a ich całe życie jest jak taniec, ćwiczone wciąż na nowo, wielokrotnie dopracowywane, idealne, takt w takt, noga w nogę i rytm niczym niezakłócony. Życiowa tańcoterapia. Każdy ich ruch jest krokiem w skomplikowanym układzie. Ale odnajdują się w nim bez trudu. Są mistrzami tańca, a więc mistrzami życia – życia we dwoje. Do czasu wypadku. On traci pamięć. Ona traci nogę. I nagle tracą wszystko, wali się ten od lat ćwiczony układ, tancerze nie potrafią już odnaleźć zagubionej muzyki, uciekła rumba, a oni nie potrafią odnaleźć kroków, a przez ten zgrzyt gubią siebie nawzajem.
To nie jest film w rozumieniu przeciętnego widza – to zbiór scenek, gagów, czasem prostych, czasem zawiłych, to efekt pasji trójki przyjaciół, którzy własnym sumptem i ogromnym talentem stworzyli małe dziełko. 
To nie znaczy, że „Rumba” nie ma fabuły, bo opowiada, snuje, gada, ale zupełnie innym rytmem, inaczej, niż jesteśmy przyzwyczajeni. Opowiada obrazem i kolorem, tańcem i śmiechem, łzą spływającą po policzku, ale głównie przewrotnością i muzyką. 
Bardzo bardzo polecam – spróbować, poczuć, potańczyć…

Moja ocena: 5/6


KOTWICA


SEBASTIAN FITZEK
„KLINIKA”
(TŁ.TOMASZ BEREZIŃSKI)
G+J, WARSZAWA 2009

Intryga tej książki osnuta jest na trzech planach.
1. Kobiety, które nie mają kontaktu ze światem, nie są w żaden widoczny sposób skrzywdzone, nie są pobite, zgwałcone, nie są okaleczone. Ale ich nie ma. Są tylko ich bezwładne ciała i zagadka – co się z nimi dzieje?
2. Doktor zaprasza kilka osób do eksperymentu – mają przeczytać akta, dotyczące pewnej sprawy kryminalnej sprzed kilku lat. Nie mają żadnego więcej zadania – tylko przeczytać, zabrać pieniądze należne za udział w eksperymencie, wyjść i zapomnieć o wszystkim. Większość przybyłych rezygnuje, wietrząc jakiś podstęp. Zostaje dwójka młodych studentów – zaczynają czytać, a my razem z nimi.
3. Do renomowanej kliniki psychiatrycznej na zupełnym odludziu trafia Kaspar – nie pamięta jak się tam znalazł, nie pamięta kim jest, nie pamięta ani jednej minuty ze swego życia. wie tylko, że na całym ciele ma blizny, ale tego, co to za blizny nie jest sobie w stanie przypomnieć. Wraz z jego pojawieniem zaczynają się dziać dziwne rzeczy w klinice…

Uważam, że Fitzek genialnie splótł ze sobą wszystkie wątki – bo one się łączą, każda niepewność się wyjaśnia, nie pozostawia żadnego pytania, prócz niepokoju – czy ja też jestem częścią eksperymentu? 
Nie mogłam się oprzeć takiemu wrażeniu, a to za sprawą malutkich zabiegów, jakich dokonał Fitzek po to, by pomóc uwierzyć w iluzję – studenci przerywają czytanie po to, by o coś zapytać i zaczynają na nowo czytanie akt od strony 114. Ja też widzę przed sobą stronę 114. 
Tajemnicza karteczka tuż pod koniec książki, która wykrzywia moją twarz w coś na kształt uśmiechu, ale uśmiechu zaniepokojonego, pytającego. 
I ostrzeżenie na okładce „dalsza lektura tylko pod kontrolą lekarza”…
Coś w tym jest – Fitzek umie grać na ludzkich emocjach – szczególnie na strachu, niepokoju, lęku…
I na koniec powiem wszystkim tym, którzy przeczytali i tym, którzy mają zamiar: KOTWICA…

Moja ocena: 4,5/6

TAJEMNICA PSYCHOANALITYKA


PHILIPPE GRIMBERT
„TAJEMNICA”
(TŁ. WIKTOR DŁUSKI)
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2010 

Historia Philippe, małego chłopca, który słaby i chorowity czuje się niegodny swoich rodziców.
Historia rodziców Philippe – Tani i Maxime’a, wciąż młodych, pięknych, wysportowanych – pływających, biegających, grających w tenisa, trenujących skoki do wody, silnych i popatrujących z lękiem i niechęcią (?) na swojego synka.
Historia Brata – Philippe z zazdrości o umięśnione ciała swoich rodzicieli wymyśla chłopca godnego ich uwagi i ich miłości, wymyśla Brata, który - piękny i doskonały – jest dla niego obrońcą i powiernikiem, wiedzie za Philippe alternatywne, aktywne życie. Jednak Brat wkrótce przerasta Philippe i swoją siłą i intelektem i powodzeniem u dziewcząt. Ten, który został wymyślony dla podniesienia własnego ego, jeszcze bardziej go tłamsi i powoli niszczy.
Do czasu, aż Philippe od starej przyjaciółki rodziny dowiaduje się zaskakującej, szokującej prawdy o swojej rodzinie.
Bo to też historia o Historii, o lęku, bólu, wojnie, wyborach, jakich się dokonuje słysząc oddech tej Historii na karku.
Książka napisana pięknym, „dokładnym” (bardzo mi tu pasuje to słowo, choć nie umiem wyjaśnić dlaczego) językiem, ale jak dla mnie za bardzo odmierzona, wygładzona, wypielęgnowana. 
Przez okładkowy opis wiedziałam trochę za dużo. Przez notkę na temat autora doszukiwałam się wciąż psychoanalizy w jego pisaniu (Grimbert prowadzi bowiem prywatną praktykę psychoanalityczną).
Na szczęście nie wszystko zostało powiedziane i po części zaskoczyła mnie owa tytułowa Tajemnica. Ale nie zachwyciła. Jest wyważona, jakby autor bał się – takie odnoszę wciąż wrażenie – że jeśli napisze zbyt wiele i zbyt intensywnie, to wszyscy odkryją jego tożsamość, jego prawdziwe ja.
Książka o której – 4 dni po przeczytaniu – właściwie niewiele mogę powiedzieć. Niby wstrząsająca, niby wszystko w niej dopięte na ostatni guzik, ale dla mnie czegoś brak. Nutki szaleństwa chyba…

Moja ocena: 4/6 (za piękny język głównie)

czwartek, 29 kwietnia 2010

WYCIECZKA


„4. PIĘTRO”
HISZPANIA, 2003
SC. Antonio Mercero, Albert Espinosa, Ignacio del Moral
REŻ. Antonio Mercero (na podstawie sztuki Alberta Espinosy)
ZDJ. Raúl Pérez Cubero
MUZ. Manuel Villalta
WYST. Gorka Moreno (Dani), Luis Ángel Psiego (Izan), Juan José Ballesta (Miguel Angel), Alejandro Zafra (Jorge)

Wczoraj w nocy weszłam na ”Czwarte piętro”.
Czwarte piętro to oddział chirurgii urazowej jednego z hiszpańskich szpitali. Poznałam tam Daniego, Izana, Miguela Angela i Jorge. Jorge poznałam najmniej, bo dopiero przyszedł. Miał wypadek motocyklowy i lekarze przy badaniach znaleźli jakąś plamę na jego kości. Czeka na biopsję i wyniki – wyrok? Trójka pozostałych wprowadza Jorge do swojego świata.
Bo Dani, Izan i Migiel Angel są na oddziale bardzo długo – są „łysolkami”, bezwłosi, beznodzy, czternasto- piętnastolatki z rakiem kości, eksperci w dziedzinie medycyny, onkologii, osteoma-…
Razem z nimi poznajemy ich mikrokosmos- państwo w państwie. Musi tam być wszystko – miłość, śmiech, łzy, koszykówka na wózkach, zamiana obiadami, telefony, żarty, ćwiczenia, rehabilitacja, nowa proteza, wyniki badań, nocne wycieczki na inne oddziały, nadzieja i brak nadziei. Musi być wszystko, bo oni nic innego nie mają, bo być może nigdy nie wyjdą poza mury szpitala. 
Musi być wszystko. 
I dużo, dużo śmiechu… Jako odtrutka. Na forum dotyczącym tego filmu, przeczytałam wypowiedź dziewczyny, że po tym filmie już się tak bardzo nie boi że zachoruje na taka, bo walka z chorobą nie jest taka ciężka… Nieprawda, nieprawda, nieprawda!!! Jest cholernie ciężka, ale śmiech to terapia, jak chemioterapia, tylko mnie wymiotujesz. 
Nie jest też tak, że oni nie wątpią, że tylko jest dobrze i tylko się uśmiechają. Płaczą. Od czasu do czasu pytają, „dlaczego ja?”, ale również podglądają dziewczyny, opalają się i jadą na oddział noworodków, żeby je porozśmieszać. Bo przede wszystkim są chłopcami, nastolatkami i tego nikt – nikt i nic – nie może im odebrać. To czasem jedyne, co mają, prócz raka kości, bo część z nich pozostanie chłopcami na zawsze – wychodząc z oddziału i umierając tuż za progiem. Tak jak Ogórek…jeden z nich.
„Nie jesteśmy kalekami – jesteśmy karatekami!” – to ich hasło, pokazujące, że się boją, że cały czas w głowie mają walkę, że rak to poważna choroba, na którą trzeba karateki – silnego i mądrego przeciwnika. Ale pokazuje też, że walczą, że żaden z nich się nie podda i że każdy chce zdobyć czarny pas – noszą na przegubach dłoni bransoletki zakładane do każdej operacji, nie zdejmują ich po wybudzeniu z narkozy, bo każda z nich to trofeum, puchar w wygranej walce, pierwsze miejsce.
Film jest oparty na tekście sztuki „Łysole” Alberta Espinosy (czy jest do zdobycia w Polsce???). Postać Izana zaś to odbicie autora sztuki – opisał w jego losach swoje własne doświadczenia w walce z rakiem. Wygrał, oswoił swój strach i pokazał wszystkim łysolki. I nie płakałam, tylko podziwiałam i czerpałam z tych niezmierzonych pokładów nadziei, jakie mają w sobie bohaterowie.
Dobry, piękny film o radości życia, którą czasem zapominamy poczuć…

Moja ocena:5,5/6

I na koniec scena, która rozbawiła mnie do łez!

RODZINA ZASTĘPCZA


ALAN BRADLEY
„ZATRUTE CIASTECZKO”
(TŁ. JĘDRZEJ POLAK)
VESPER, POZNAŃ 2009

Któregoś razu przeczytałam na czyimś blogu, że chętnie by zaadoptował Flawię De Luce… Niestety nie pamiętam u kogo i nie mogę temu komuś podziękować, że mnie w ten sposób przedstawił pannie De Luce – bohaterce „Zatrutego ciasteczka”. A Flawia owa bardzo kojarzy mi się z Emmą z ”Hotelu Paradise”. Obie dziewczynki mają lat kilkanaście, obie są nad wiek inteligentne (Flawia jest geniuszem w dziedzinie chemii, poza tym dużo i chętnie czyta), obie trochę samotne (Flawia nie ma matki – zginęła w wypadku podczas górskiej wspinaczki, ojciec jest typowym angielskim dżentelmenem, który nie okazuje uczuć, a dwie starsze siostry wolą raczej dokuczać Flawii, niż ją rozpieszczać) i obie, dzięki dociekliwości i zmysłowi obserwacji rozwiązują zagadki kryminalne. 
Flawia jest niejako do tego zmuszona. Pewnego ranka znajduje - na grządce z ogórkami w ogródku swojej posiadłości – prawie trupa. Prawie, bo gdy go znajduje mężczyzna jeszcze żyje i w jej stronę kieruje swoje ostatnie ziemskie słowo „Vale!”, a trupa, bo zaraz po wypowiedzeniu owego słowa umiera.
O morderstwo zostaje oskarżony ojciec Flawii, więc dziewczynka musi działać – musi ojca chronić i dowiedzieć się dlaczego popełnił tak starszą zbrodnię.
Książka jest adresowana do młodzieży i dlatego momentami akcja jest dla mnie trochę zbyt wolna, ale poza tym – rewelacyjna zabawa! Flawia jest rezolutna, dowcipna, na wskroś angielska, mała dama z obdartymi kolanami, która wścibia nosek w nieswoje sprawy. Ale zagadkę kryminalną oczywiście rozwiązuje (i nie ma co, ale nawet troszkę byłam zaskoczona). 
Fakt, że nie zazdroszczę jej braku uczuć, które rekompensuje sobie w laboratorium chemicznym – to że nikt jej nie docenia przerabia na maści, trucizny, leki i wybuchy w ten sposób doceniając sama siebie i udowadniając, jak wiele jest warta.
Śmiałam się i piłam hektolitry herbaty, bo „(…) przypomniałam sobie, że jest jeden powód, dla którego Anglicy oddali się w rządy herbacie bardziej, niż w rządy pałacu Buckingham czy gabinetu Jego Królewskiej Wysokości – oprócz posiadania duszy, parzenie herbaty jest jedyną rzeczą, jaka różni nas od małp naczelnych(…). [s.150]
Bardzo, bardzo polecam i bardzo, bardzo czekam na następne dwie części cyklu.
Aha, i chętnie wystartuję również do adopcji – może stworzymy Flawii jedną wielką czytelniczą rodzinę zastępczą?

Moja ocena: 5/6

ZGADZAM SIĘ Z POLSKIM TYTUŁEM…


„CAŁE ŻYCIE Z WARIATAMI”
USA, 2009
SC. Thomas Moffett
REŻ. Jonas Pate
MUZ. Ken Andrews, Brian Reitzell
ZDJ. Isaac Philips, Lukas Ettlin
WYST. Kevin Spacey (Henry Carter), Mark Webber (Jeremy), Keke Palmer (Jemma), Saffron Burrows (Kate Amberson), Pell James (Daisy), Dallas Roberts (Patrick), Jack Huston (Shamus)


…choć oczywiście nie z tłumaczeniem.
Fabuła nienowa. Psychiatra Henry Carter traci żonę – jego ukochana popełnia samobójstwo. Obwinia siebie - jako lekarz powinien zauważyć, że dzieje się z nią coś niedobrego. Tymczasem zawalił i ją stracił. Pogrąża się w smutku, gniewie, melancholii, zaczyna pić, narkotyzować się, zawalać pracę. Ojciec – również psychiatra – podsyła mu Jemmę, nastolatkę, która straciła matkę – kobieta popełniła samobójstwo. (o jakaż subtelna próba naprawienia zepsutego psychiatry…!) 
W międzyczasie poznajemy kilka innych postaci – to pacjenci Henry’ego, którzy wciąż do niego przychodzą. Jest tych postaci tyle, że ich nie ogarniam, dla każdej można by stworzyć oddzielny film, ale reżyser (scenarzysta), upchnął wszystkich do tego jednego i stworzył chaos jak się patrzy.
Oczywiście, wszystkie losy się w końcu splatają i w tym bardzo ważnym miejscu, jakim jest gabinet doktora wszystko się zaczyna i wszystko się kończy. Ale powiem szczerze, że byłam już tak znudzona, że nawet nie analizowałam końcówki fabuły.
Film rozwlekły, nie przyciągający uwagi, kręcący się w kółko, przeładowany wyolbrzymionymi emocjami – ale tylko bohaterów, we mnie nie było żadnych emocji, prócz pragnienia, żeby się skończył film. (Mój mąż krzyczał :”Do sedna! Do brzegu!”, ale w końcu nie wytrzymał i poszedł sobie posłuchać muzyki).
Ja dotrwałam, bo nie lubię niedooglądać filmu. Ale właściwie… byłoby to bez znaczenia. 
Dwa niewątpliwe plusy – muzyka, piękna, kołysząca. No i Kelvin S. – rewelacyjny, trochę rodem z „American Beauty”, „zrobiony” świetnie, przekonujący pijak i zawodowy palacz marychy… Ale to trochę za mało tych plusów, jak na dobry film… Jak na film w ogóle…

Moja ocena:2/6

WYZWANIE NUMER DWA

To moje drugie wyzwanie i teraz wiem na pewno – nie zadeklaruję żadnej listy, bo listy są nieadekwatne do zawartości bibliotek, do zawartości moich półek i do humoru czytelniczego w czasie wyzwania.
Więc powiem tylko, że Kraje Nordyckie kojarzą mi się z zimnem, legendami, rybami i że bardzo mało znam ich historię i kulturę (a w tym literaturę).
Dawno temu czytałam „Księgę Diny” , „Dom Augusty”, „Głód” oraz „Córkę rzeźbiarza”…i więcej nie pamiętam… (na pewno jeszcze coś było, ale jakoś umknęło…).
Dwie pozycje, które przeczytam na pewno, to „Niech wieje dobry wiatr” i „Smilla w labiryntach śniegu”, bo czekają już od dość dawna na moim „bookshelfie”, ale poza tym – niech się dzieje wola biblioteki :-)

A przedziwnym zbiegiem okoliczności czytam aktualnie ”Oczyszczenie”, a w Światowy Dzień Książki zamówiłam w Empiku ”Ja jestem Halderd”, więc to chyba jakiś mały Nisse poddał Himilice taki pomysł na wyzwanie :-)

środa, 28 kwietnia 2010

PO „DOMU ZŁYM”


„NARZECZONY Z NIEBA”
AUSTRALIA, 2003 
SC. Jeff Balsmeyer , Tim Gording, Lizzie Bryant
REŻ. Jeff Balsmeyer
MUZ. David Donaldson, Steve Roche, Janet Roddick
ZDJ. Martin McGrath
WYST. Rhys Ifans (Danny), Miranda Otto (Glenda), Justine Clarke (Trudy)

Przyznam szczerze – miałam taką trzęsiawkę po „Domu złym”, że musiałam obejrzeć coś lekkiego, nawet głupiego, żeby przestać myśleć, no i przestać się trząść przede wszystkim.
Padło na „Narzeczonego z nieba” – mój pierwszy film na Iplexie.
Danny jest budowlańcem. Ma piękną dziewczynę Trudy. Właśnie wybierają się na wakacje pod namiot. Danny cieszy się niezmiernie i nie może się tego wyjazdu doczekać. Trudy, jak się okazuje, zupełnie nie. Nie bawi ją idea kempingu. Do tego w pracy – jest pośrednikiem nieruchomości – ma życiową szansę, by sprzedać dom znanemu prezenterowi telewizyjnemu. Niewiele myśląc, okłamuje Danny’ego i rezygnuje ze wspólnych wakacji na rzecz kariery. Danny, zawiedziony i sfrustrowany, dowiaduje się w końcu o kłamstwie swojej dziewczyny. Upokorzony i smutny postanawia dać jej nauczkę – podczas grilla, którego urządzają dla znajomych, przywiązuje do krzesełka ogrodowego ogromną ilość balonów, twierdząc, iż uniesie się w powietrze i w ten sposób ucieknie od Trudy. Niespodziewanie mu się to udaje… Swoim latającym wehikułem trafia do ogródka ślicznej Glendy i zmienia jej życie. I przy okazji swoje.
Prawda, że banalne?
Prawda, że wszystko już wiadomo?
Że Danny zmieni całe miasteczko, że mieszkańcy Clarence go docenią i dadzą mu szansę, by być sobą. Że Glenda okaże się drugą połówką jabłka…
Myślałam, że to będzie oryginalny film – pomysł z balonami bardzo mi się podobał. 
(Ale jak wyczytałam w Filmwebie: „Film oparty o prawdziwe wydarzenia. 2 lipca 1982 r. Larry Walters, kierowca ciężarówki, napełnił 45 balonów pogodowych helem, przywiązał linką aluminiową do krzesła i wzniósł się w powietrze”. Więc cała oryginalność tego filmu wzięła się z życia, a nie z pomysłowości scenarzysty…)
Film był przeciągnięty, przewidywalny i przeładowany cukierkowością.
Jedyny plus, ze spełnił swoje zadanie – odwrócił moje myśli od ZŁEGO…


Moja ocena: 2,5/6

A KTO SIĘ W DOMU URODZIŁ…


„DOM ZŁY”
POLSKA, 2009 
SC. Wojciech Smarzowski
REŻ. Wojciech Smarzowski
MUZ. Mikołaj Trzaska
ZDJ. Krzysztof Ptak 
WYST. Marian Dziędziel (Dziabas), Arkadiusz Jakubik (Środoń), Kinga Preis (Dziabasowa), Bartłomiej Topa (porucznik Mróz)

Film dosłownie wbił mnie w fotel.
Oglądałam film na początku kwietnia, a właściwie dalej ciężko mi o nim pisać, ciężko myśleć. 
Historia na wskroś polska – Środoń traci żonę, rozpija się, sprzedaje wszystko to, co jeszcze zostało i wyjeżdża szukać gdzieś innego życia. Zatrudnia się jako zootechnik w PGR. Po drodze do nowej pracy, całkiem przez przypadek trafia do domu Dziabasów. Nieufni, brzydcy, prości ludzie przyjmują go do siebie i po kilku głębszych rodzi się między nimi „przyjaźń” i pomysł na dochodowy interes.
Wiemy już od początku, że u Dziabasów ktoś zginął – akcja toczy się na zasadzie retrospekcji, oparta o wizję lokalną na miejscu zbrodni. Środoń, jako oskarżony, opowiada po kolei, minuta po minucie, godzina po godzinie, co stało się tamtej nocy. A my idziemy za nim i dostajemy gęsiej skórki…
Strumienie wódki, ciemność, muzyka Mikołaja Trzaski, która sprawiała, że przyspieszał mi oddech, muzyka podnosząca wszystkie włosy na głowie… Brud, smród i tak właściwie, mimo, iż akcja dzieje się w latach osiemdziesiątych, to przecież mogłoby być dziś, wczoraj.
A dom zły to nie tylko dom Dziabasów, w którym polała się krew. To Polska – dom lęku, dom rozpusty, dom ciemnych interesów, dom wódki, dom brudnych, kiedyś białych, podkoszulek na szerokich ramiączkach, dom wspominek i użalania się nad sobą, dom zły, dom bardzo zły…
Jednocześnie widzimy mechanizmy, jakimi rządzi się milicja – podkreślone kiepskiej jakości nagraniem puszczonym w czarnej wołdze przez ważnego towarzysza – „Spytaj policjanta” śpiewane przez zespół Dezerter. 
Gdzieniegdzie rozstawione polityczne zasieki, które trzeba wyłapać, bo wpada się w nie jak w pułapkę. I te czysto ludzkie – czysto nieludzkie, złe oczy w złym domu. I przyznam szczerze, że nerwowo przełykałam ślinę, bo taki Dziabas młodszy czy starszy może stać pod moim blokiem przecież…
I tylko tych dobrych – jak porucznik Mróz – strasznie mało, a to dlatego, że Ci dobrzy giną zawsze na początku albo na końcu, zawsze niesłusznie i po cichu. Zjadani przez tych złych. Nie ma superbohaterów w tutaj…
Boli mnie ten film. Jest jak otwarta rana, w którą ktoś sypie sól.
I narodziny dziecka na końcu, dziecka, które rodzi się w domu złym – jego los z góry skazany na niepowodzenie, bo kto w złym domu się urodził…

Moja ocena:5,5/6

POZWALAM


„POZWÓL MI WEJŚĆ”
SZWECJA, 2008
SC. John Ajvide Lindqvist (na podstawie swojej książki „Wpuść mnie”)
REŻ. Tomas Alfredson
MUZ. Johan Söderqvist
ZDJ. Hoyte Van Hoytema
WYST. Kåre Hedebrant (Oskar ), Lina Leandersson (Eli)

Nie czytałam książki i żałuję. Na pewno to nadrobię, bo ta opowieść niesie w sobie jakąś magię, czar, ale z drugiej strony realne życie. Nietrudno wyobrazić sobie, że za naszą ścianą mieszka taka mała Eli…
Film zrobił na mnie kolosalne wrażenie, choć wydawał się dziwny, obcy, nienaturalny.
To historia o wampirach, które trzeba zaprosić, żeby mogły wejść. Albo tylko o jednym wampirze, dziewczynce, która od niepamiętnych czasów ma 12 lat. 
Miasteczkiem wstrząsa fala dziwnych morderstw – ofiary są zabijane, potem morderca podcina im gardło i spuszcza całą krew. Oskar, dwunastolatek, zbiera pilnie wszystkie wycinki na temat tych zbrodni i wkleja do opasłego albumu. To dziecko nieszczęśliwe, nie mające przyjaciół i gnębione przez rówieśników. W Oskarze narasta agresja, pokłady lęku i upokorzenia, które nie mają ujścia. Wycinki są dla niego swego rodzaju „instruktażem”, sposobem odreagowania – mam wrażenie, iż wyobraża sobie, że to jego prześladowcy staną się kolejnymi ofiarami. Czeka. 
Ćwiczy na pobliskim drzewie ciosy nożem, gdy spotyka Eli, dziewczynkę z sąsiedztwa, z którą się zaprzyjaźnia. Eli zdaje się wiedzieć o nim wszystko i daje mu siłę, by się bronił, by stawił czoła swoim gnębicielom. W zamian oczekuje tylko, żeby Oskar pozwolił jej wejść w swój świat.
Film, który trzymał mnie w napięciu – nie dlatego, że nie wiedziałam, iż Eli jest wampirem, bo wyczytałam to dużo wcześniej w opisie filmu. To napięcie związane z rodzącym się uczuciem i napięcie wywołane strachem, że coś się może stać dziewczynce. I że to niesprawiedliwe. Że to dramat i cierpienie – mit o wampirze przerobiony na mit o człowieku chorym, dotkniętym nieszczęściem, o które się nie prosił. A Eli to dobra dziewczyna, to osoba mądra, ciepła, spragniona uczuć tak samo, jak każda dwunastolatka i być może po raz pierwszy przeżywająca uczucie adekwatne do jej wieku. 
Na fali zainteresowania wampirami-wegetarianami, warto sięgnąć po opowieść o wampirze dziecku, któremu wcale nie trudno pozwolić, by weszło…


Moja ocena: 5/6


CIEPŁY CHLEB


MARCEL PAGNOL
(NA MOTYWACH OPOWIADANIA
JEANA GIONO
„JEAN LE BLEU”)
„ŻONA PIEKARZA”
(TŁ. KRZYSZTOF CHODACKI)
ESPRIT SC, KRAKÓW 2010 

Dawno już nie czytałam dramatu. A „Żona piekarza” jest dramatem. I to mnie ucieszyło, dało powiew świeżości-dawności.
Pagnol zamieszcza najpierw opowiadanko „Jean Le Bleu” Jean Giono w swojej książce – to ono zainspirowało go do stworzenia postaci piekarza Aimable’a. 
Rzecz dzieje się w prowansalskiej wiosce, tuż po zdarzeniach z opowiadania. 
Do wioski przybywa nowy piekarz Aimable- niemłody już, doświadczony, ale z piękną, młodą żoną. Aurelia jest nieszczęśliwa w związku, ale piekarz tego nie zauważa. Wydaje mu się, że żyje w idylli i pełnym szczęściu. Jednak żona piekarza szuka młodszego, przystojniejszego i seksowniejszego. Jej wzrok pada na pasterza, którego wzrok pada na piekarzową. Śpiewa jej miłosne serenady po włosku, a jak wiadomo „(…) mężczyźni NIGDY nie rozumieją po włosku, a kobiety ZAWSZE. (…) BELLA SENIORITA, DELIKATA, APETITA… BRUM, BRUM-BUM, BRUM… To wcale nie takie trudne.” [s.136] Aurelia ucieka zaraz drugiego dnia z pasterzem Markiza – osobistości poważanej w wiosce na równi z Księdzem i Nauczycielem. Aimable stwierdza, iż „Ksiądz niczym nie ryzykuje… Dobry Bóg nigdzie nie pójdzie… Jest przybity do krzyża… Ale mój bóg mnie opuścił…”[s.143] i że chleba nie będzie, bo piekł go tylko i wyłącznie dla żony. Dopóki Aurelia nie wróci, w wiosce nie będzie pieczywa. 
Nauczyciel, Markiz i Ksiądz muszą zatem coś poradzić i wymyślić jak sprowadzić żonę piekarza z powrotem.
Lekka komedyjka, przesycona humorem, z typowymi komediowymi postaciami, oddająca klimat małej wioski. Takie sobie zabawne coś, aby wypełnić letnią, słoneczną godzinkę na balkonie.
Przeczytam przy drinku, pośmieję się i zapomnę.

Moja ocena: 4/6

GRUBY SZNUR


„LOVE SICK - NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI”
FRANCJA, RUMUNIA, 2006
SC. Tudor Giurgiu
REŻ. Tudor Giurgiu
ZDJ. Alexandru Sterian
MUZ. Vlaicu Golcea
WYST. Maria Popistasu (Kiki), Ioana Barbu (Alex), Tudor Chirila (Sandu)

(Kolejna z Iplexowych propozycji)
Kiki i Alex poznają się na studiach. Christina pomaga Aleksandrze znaleźć pokój do wynajęcia – to pokój piętro nad mieszkaniem Kiki. Zaczynają spędzać ze sobą mnóstwo czasu, a wkrótce się w sobie zakochują, Przeszkodą na drodze do ich szczęścia jest Aleksander – brat Christiny. Sandu bowiem jest szaleńczo zakochany w swojej siostrze, zresztą z wzajemnością. A Kiki jest rozdarta pomiędzy tą miłością, a wyrzutami sumienia.
To właściwie streszczenie fabuły i opowiedzenie całego filmu w jednym. Bo film jest minimalistyczny – historyjka wydarta z życia trzech osób, dziejąca się w czasie kilku miesięcy. Naładowana emocjami, miłością, może właściwie bardziej pożądaniem. Kika zamienia jednego Aleksandra na drugą Aleksandrę – obie miłości tak samo zakazane, tak samo niebezpieczne, tak samo „chore” (mówię o postrzeganiu jej związków przez otoczenie). Chce coś zmienić, wyzwolić się, ale wciąż na nowo powraca do punktu wyjścia. I to wszystko pokazane bardzo dobrze aktorsko – może dlatego, że Aleksandra/er nie mieli styczności z kamerą poza tym filmem, więc ona była bardzo naturalna w swojej nieśmiałości i dziewczęcości, a on w swoim gniewie i zdenerwowaniu. A Kiki, która grała już wcześniej w filmach, była dobrym przewodnikiem, katalizatorem, przyczyną i skutkiem, mistrzynią i nauczycielką. Wiąże losy całej trójki w jeden misterny splot, gruby sznur, który, pozornie, nie ma szans na przerwanie. 
Poza tym bardzo podobały mi się zdjęcia, proste, ale przesycone znaczeniem, bez udziwnień, szczere do bólu. 
Taki film bardzo nierasowy, bardzo niszowy, tematyka zakazana, podziemna (właściwie widziałam to do tej pory tylko w ”Marzycielach”, nigdzie indziej.
Zabrakło mi jednak jakiejś pointy, jakiegoś zamknięcia (oczywiście zamknięciem jest obraz Kiki i Sandu na balkonie, sugerujący, ze właściwie nic się nie zmieniło, że przygoda z Alex była epizodem, zapomnianym równie szybko, jak się zdarzył), jakiejś dosadności. Ulotność tych kartek wyrwanych z pamiętnika mnie nie przekonała. I pewnie bez tej dosadności zaraz o tym filmie zapomnę.


Moja ocena: 4/6

JEDNA Z DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU


ALEX GARLAND
„NIEBIAŃKA PLAŻA”
(TŁ.JAN KRASKO)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2000

Moja ocena: 4/6

„NIEBIAŃSKA PLAŻA”
WIELKA BRYTANIA, USA, 2000
SC. John Hodge
REŻ. Danny Boyle
ZDJ. Darius Khondji 
MUZ. Brian Eno, John Cale, Barry Adamsom, Angelo Badalamenti
WYST. Leonardo DiCaprio (Richard), Tilda Swinton (Sal), Virginie Ledoyen (Françoise), Guillaume Canet (Étienne), Paterson Joseph (Keaty) 

Moja ocena:3,5/6

Wszystko dlatego, że ostatnio przeglądałam komiks ”90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać” i między innymi znalazłam tam książkę „Niebiańska plaża”. Nigdy do tej pory nie miałam okazji ani czytać tej pozycji, ani oglądać filmu, więc nadrobiłam dwa naraz. 
W zarysie fabuły film od książki nie różni się. Młody Amerykanin (film)/ Anglik (książka) Richard podróżuje samotnie po Tajlandii. W Bangkoku nocuje w hotelu, gdzie ściany są cienkie i mają uszy. Słyszy więc wyraźnie swojego sąsiada, który majaczy coś o niebiańskiej plaży, która go zdradziła. Rano, tuż po śniadaniu, Richard znajduje na swoich drzwiach kopertę, w której jest mapa z zaznaczoną wyspą. Okazuje się że Szkot podciął sobie żyły. Richard nie może więc wypytać go o szczegóły. Po przesłuchaniu na policji w sprawie Kaczora Duffy’ego (tak w księdze hotelowej wpisał się Szkot), Richard poznaje parę Francuzów- Françoise i Étienne’a. To oni namawiają go, żeby pojechać w miejsce oznaczone na mapie i przeżyć przygodę życia. (w filmie jest odwrotnie, Richard nie jest bierny, a raczej nakręca całą machinę, namawia i zachęca).
Cała trójka trafia na przepięknej urody wyspę, gdzie żyje komuna – ludzie, którzy odrzucili cywilizację, zorganizowali sprawnie działający raj na ziemi i strzegą swego sekretu, aby ich Wyspa nie została skalana. Nikt początkowo nie dowiaduje się, że Richard zostawił kopię mapy przygodnym znajomym.
Życie na wyspie toczy się sielankowo, każdy ma z góry wyznaczoną rolę, której się trzyma i która pozwala działać społeczności bez zakłóceń. Nad wszystkim czuwa Sal, niekwestionowana przywódczyni. Ale sielanka oczywiście nie trwa wiecznie… 
Zasadnicza różnica między książką a filmem to powód, dla którego ta sielanka nie trwa wiecznie.
Książka jest krytyką utopijnego świata w ogóle. Według Garlanda taka społeczność nie ma prawa przetrwać, potrzeba tylko katalizatora, aby zaczęła się rozpadać i zmieniać. Każdy jeden człowiek ma swoje własne potrzeby, przemyślenia, charakter, słabostki, a tych ludzi na wyspie było trzydzieścioro… 
Zresztą w tym miejscu przypominają mi się wszystkie reality show z wyspami w roli głównej, albo nawet nie z wyspami. W każdej takiej społeczności, pozostawionej z dala od „cywilizacji”, która niby nie musi się o nic martwić, ale nie może na chwilę wyjść i potem na niebiańską wyspę wrócić, prędzej czy później powstają podziały, konflikty i problemy. Początkowo jest jak u Garlanda – pięknie, niebiańsko, wszystko chodzi jak w zegareczku, zapomina się o „świecie zewnętrznym”. Ale gdy człowiek sobie uświadamia, że tam utknął, że to nie wakacje, że to się dzieje naprawdę - zaczyna się dusić. 
W filmie uderzyło mnie to mocno w jednym momencie. Co jakiś czas jest organizowana „Wyprawa Po Ryż”. Dwie osoby z wyspy mają wziąć łódź, pojechać „na zewnątrz” i po cichu zrobić zapas na dłuższy czas. Nie zdradzając nikomu tajemnicy wyspy oczywiście. 
Wieczór przed wyprawą Richard zbiera zamówienia od współmieszkańców – jeden chce baterie, drugi podpaski, trzeci wołowinę w puszce. Każdy coś chce… Nie ma sensu udawać, że w dzisiejszych czasach człowiek odetnie się od cywilizacji, bo to nieprawda. Można uciec na chwilę, na wakacje, nawet na bardzo długie wakacje, ale nie na zawsze. 
Filmowa wersja raju ulega jednak zniszczeniu z innego powodu. Tam ważnym czynnikiem jest władza. Niby wszyscy są równi, ale jest jedna osoba, która wszystkim rządzi – Sal. Richard wspomina nawet o tym, iż nikt z tym nie ma problemu. Ale problemu nie ma dopóki wszystko idzie dobrze i zgodnie z planem. Gdy pojawia się zagrożenie, Sal, opętana wizją utraty swojego raju, zaczyna podejmować złe decyzje i egzekwować bezwzględne posłuszeństwo. I to gubi ją i całą wyspę.
Książkę czytało się dobrze, filmu nie oglądało się źle. Niby niosą przesłanie. Ale jakoś strasznie są dla mnie naciągane. 
Owszem, rozumiem, że ta książka mogła stać się kultowa. Rozumiem, że na różnych forach pojawia się co jakiś czas ogłoszenie o tym, że ktoś chce przenieść niebiańską plażę w rzeczywistość (tak jakby nie skończył czytać, albo zapauzował sobie w jakimś przyjemnym momencie obraz, jakby nie nauczył się nic na cudzych błędach. Albo jakby celowo je zignorował. Lub powiedział – a mnie się właśnie uda!). 
Jednak ja osobiście tego nie kupuję. Nie kupuję obłąkańczej postaci Duffy’ego, władczej Sal. Ewentualnie Richarda, bo jest ze wszech miar prawdopodobny – młody, narwany nastolatek w poszukiwaniu raju na ziemi. 
I Azja, jako odpowiedź na znudzonego zachodem wędrowca – banalne troszkę…
Nie mniej jednak jeśli chodzi o film – zdjęcia zrobiły na mnie wrażenie. I za mistrzowską uznaję scenę, gdy Sal i Richard wybrali się po ryż – zgiełk świata, od którego chłopak się odzwyczaił i który go razi, zestawiony ze spokojem wyspy – duży, duży plus.

wtorek, 27 kwietnia 2010

BORIS KONTRA WOODY


„CO NAS KRĘCI, CO NAS PODNIECA”
FRANCJA, USA, 2009
SC. Woody Allen
REŻ. Woody Allen
ZDJ. Harris Savides
WYST. Larry David (Boris Yellnikoff), Evan Rachel Wood (Melody St. Ann Celestine), Patricia Clarkson (Marietta Celestine), Ed Begley Jr. (John Celestine)

Całkiem niedawno pisałam o „Alicji” Allena i o tym, że filmy bez niego są dużo gorsze. Podtrzymuję.
„Whatever Works” (polski tytuł ma się nijak do angielskiego, zwłaszcza, jeśli przetłumaczyć motto Borisa – cytuję: „Moje motto to: cokolwiek da rade. Wiecie, tak długo jak nikogo nie krzywdzisz. w każdy sposób próbować wyrwać trochę przyjemności w tym okrutnym, każdy dla siebie wilkiem, bezcelowym, czarnym chaosie.”) mnie nie powalił. 
To opowieść o zrzędliwym, wrednym, hipochondrycznym, starym geniuszu Borisie, który był kiedyś nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki kwantowej, który kuleje (Dr. House!!!), ponieważ ma za sobą nieudane samobójstwo (skok z okna) i który ogólnie patrzy na świat pesymistycznie. 
Przypadkowo poznaje Melody, młodą, śliczną, niesamowicie głupiutką prowincjuszkę. Melody uciekła z domu, z amerykańskiego południa do wielkiego świata, jakim jawił jej się Manhattan. Nie ma gdzie mieszkać i wprasza się do Borisa. 
I jak to u Allena – z dwóch przeciwieństw (a między nimi przepaść wiekowa), wychodzi jeden związek.
Boris jest oczywiście alter ego Allena i rolą, którą sam Allen mógłby zagrać. To ten sam neurotyczny inteligent, który ma problem z przystosowaniem społecznym. Tylko – co nowego u Allena – Boris nie lubi seksu! 
W każdym razie oczywiście wszystko wokół seksu się kręci. Seks jest tłamszony po to, by w finale wszystkich wyzwolić.
Allen pracował nad „Whatever Works” w 1977 roku, po śmierci aktora, którego chciał obsadzić w głównej roli, pomysł porzucił. Wrócił do niego teraz. I dzięki temu jest to trochę powrót starego Allena. Postać Borisa, powrót na ukochany Manhattan (choć już miasto nie jest pełnowymiarowym bohaterem, a jakby dodatkiem, tłem – nieodzownym, ale jednak tłem), dialogi, postawa życiowa geniusza… To pachnie starym Allenem. 
Ale kobieta (jakaś taka bez ikry, bez życia, tylko głupia i śmieszna w swojej głupocie na tle geniusza, ani trochę charyzmatyczna), przesłodkie zakończenie, nieco nie-allenowskie podejście do seksu – to wszystko to znamiona nowego, gorszego Allena. Allena, którego lubię dużo mniej.
Nie mniej jednak, mimo, że brzytwa języka Woody’ego miejscami jakby trochę tępawa, to z przyjemnością słuchałam Borisa.
Na przykład w takim dialogu:

„- Dajcie spokój. W Ameryce, mają letnie obozy na wszystko. Bogate dzieciaki, obóz koszykówki, obóz magii.
- Obóz tenisowy.
- Obóz tenisowy. Obóz dla reżyserów filmowych! Powinni mieć obóz koncentracyjny. Dwa tygodnie obowiązkowo, dla wszystkich dorastających dzieciaków. Wreszcie by zrozumieli do czego zdolna jest rasa ludzka.
- Genialne! Tylko kto pośle dzieciaka na obóz koncentracyjny?
- Odpowiedzialny rodzic, chcący by jego dziecko powąchało rzeczywistość.”

albo Johna, który spotyka w barze geja:
„-Bóg jest gejem.
(John) -Nie może być. Stworzył perfekcyjny świat. Oceany, niebo, piękne kwiaty, wszędzie drzewa.
-No właśnie. Jest dekoratorem wnętrz.”

Polecam, ale na kolana nie padam.

Moja ocena: 4/6

czwartek, 22 kwietnia 2010

A JA NIE…


„WYSPA TAJEMNIC”
USA, 2010 
SC. Laeta Kalogridis na podstawie powieści Dennisa Lehane’a
REŻ. Martin Scorsese
ZDJ. Robert Richardson
WYST. Leonardo DiCaprio (Teddy Daniels), Mark Ruffalo (Chuck Aule), Ben Kingsley (Dr John Cawley)

A ja zupełnie na nie… Mnie się nie podobało.
Książkę czytałam dawno temu, pamiętam, że byłam zaskoczona mocno i że fabuła mnie porwała. Po latach Scorsese zrobił film. Więc się skusiłam.
No i się męczyłam okrutnie.
Historia Teddy’ego i Chucka – dwóch funkcjonariuszy policji, którzy przybywają do zakładu karnego dla psychicznie chorych, rozpoczyna się na morzu, gdzie Teddy ma chorobę morską (to ważne!). Z zakładu uciekła jedna z więźniarek-pacjentek. Personel wezwał policyjnych detektywów, ponieważ sami nie mogą poradzić sobie z odnalezieniem Rachel. Teddy i Chuck zostają pozbawieni na wstępie broni i zamykają się za nimi „drzwi wyspy”. 
Film przedłużony, poszerzony o mnóstwo scen, których mogło nie być, albo mogłyby być znacznie, znacznie krótsze. Wizje senne uderzają swoją sztucznością. Ja wiem – to w końcu sny, ale nie dało się tego oglądać. Brak jest napięcia, które kazało mi przewracać stronę za stroną bez przerw. Brak pomysłu na dobre opowiedzenie tej historii.
Jedynym plusem całego filmu był Leonardo D., - naprawdę był świetny w swojej roli. Za tę kreację wyższa ocena, niż faktycznie się należy temu filmowi według mnie. 
To, że cała historia jest oparta na suspensie, to już niestety nie dla mnie, bo ja już tajemnicę wyspy znałam, ale w rozmowach z moimi znajomymi, w przeczytanych na różnych forach wątkach, znalazłam informację, ze większość, która książki w łapce nie miała, też rozszyfrowała bardzo szybko, co będzie na końcu. Może nie na szarym końcu. Bo sam szary koniec to budzi kontrowersje i dyskusję. Dla mnie jest jedno tylko możliwe wytłumaczenie zakończenia. Powiem tylko jedno słowo – CZŁOWIECZEŃSTWO. Przeszłość wojenna Teddy’ego mocno odbiła się na jego psychice, dlatego sądzę, że po prostu wybrał. 
Ale co – może ktoś nie czytał i obejrzy… A może ktoś nie czytał i przeczyta, więc nie powiem. Dodam tylko, że lepiej przeczytać.

Moja ocena: 3/6

SOWIE WYPLUWKI


DAVID ALMOND
„SKRZYDLAK”
(TŁ. TOMASZ KRZYŻANOWSKI)
ZYSK I S-KA, POZNAŃ 2010 

Michael wraz z Rodzicami i nowonarodzoną siostrzyczką Małą (nie ma jeszcze imienia, bo Rodzice wciąż się nie zdecydowali) trafia do starego, zaniedbanego domu. Mama i Tata kupili go, porwani wizją roztaczaną przed nimi przez pośrednika nieruchomości – piękny ogród, sadzawka, grządki i kwiaty, w domu przestrzeń, którą można wykorzystać na różne sposoby. Tymczasem dom jest bardzo zaniedbany, a na podwórku, prócz zarośniętego ogrodu jest stary, grożący zawaleniem garaż. A do tego Rodzice nie mają czasu zająć się domem, bo Mała jest chora. Mama przeważnie spędza czas w szpitalu, a Tata zafrasowany i milczący nie ma głowy i czasu do zajęcia się remontem. Michael jest zły. 
Zwiedzając „posiadłość”, zachodzi do garażu, gdzie spotyka dziwnego starego człowieka, chorego i zmęczonego, najwyraźniej bezdomnego, który ukrywa się w rozpadającym się pomieszczeniu. Michael wbrew zdrowemu rozsądkowi nawiązuje swoistą przyjaźń z mężczyzną, która staje się jego największą tajemnicą. Ale wkrótce dzieli się swoim sekretem z dziewczynką z sąsiedztwa – Miną, która jest w jego wieku, ale nie chodzi do szkoły, bo wraz z Mamą uczy się w domu.
Mina to świetna postać. Dziewczynka inteligentna nad wiek, rozwinięta, mądra, bystra, ale też bardzo rezolutna, wrażliwa i dobra. Co prawda czasem brak jej tolerancji – nie potrafi przyjąć do wiadomości, że Michael chodzi do szkoły, gra tam w piłkę z przyjaciółmi, bawi się i realizuje wraz z nauczycielem konkretny program nauczania. Mina jest wolna – ta wolność wpojona jej przez Mamę, nie dopuszcza do siebie innych rozwiązań. „Uważamy, że szkoła otępia i zabija indywidualność”. Mina uczy się w domu, zupełnie po swojemu - czyta Blake’a, lepi z gliny, maluje, ale zgłębia też problemy ewolucji. Swoją wiedzą chętnie dzieli się z nowym przyjacielem. Jest od niego dużo mądrzejsza, znacznie wyprzedza go w nauce. Ale jest trochę zbyt stanowcza w swoich sądach. 
Myślę, że to postać bardzo mało „pedagogiczna”, podważająca mocno tradycyjny system nauczania, wytykająca jego braki. To trochę dobrze, bo ja czytając „Skrzydlaka” mogę się z tym zgodzić. Ale trochę źle, bo odbiorca tej książki, czyli dziecko, może się zbuntować i poddać. Mina bowiem bardzo odstaje intelektualnie od Michaela i wyraźnie podkreśla na każdym kroku, że to dlatego, iż nie ma styczności ze szkołą. 
Mimo wszystko powieść wyróżnia się na tle innych dziecięcych pozycji swoją mądrością i podejściem do małego czytelnika jak do rozumnego człowieka. Jak do osoby, która jest wrażliwa i czuła na otaczający ją świat. Jak do osoby, która wierzy w cuda. 
Jestem pewna, że wielu chłopców w wieku Michaela zafascynuje postać Skrzydlaka – ja miałam do niej ambiwalentny stosunek. Był odrażający, śmierdzący, wredny, nieprzyjemny i zrzędliwy. Był chory, to prawda i w końcu przecież okazał się Aniołem (takim trochę sowim aniołem). Ale ja wciąż czułam do niego coś na kształt obrzydzenia.
Mimo to skrzętnie to ukryję i na pewno polecę moim znajomym chłopcom – Michaelom. 

Moja ocena: 4/6 

MYSZKA WIDZIAŁA OSTATNIA…


JOANNA SKALSKA
„EREMANTA”
POWERGRAPH, WARSZAWA 2010 

Przez długi czas nie miałam w ręku polskiej literatury, a w tym miesiącu jakoś tak jedna po drugiej. I to książki dobre, o które bym Polaków nie posądzała. Jednak jakoś tak jest, że w większości wolę literaturę obcą, dużo więcej jej czytam, niż rodzimej. Polacy piszą z niepotrzebnym patosem, nie umieją powiedzieć o niczym zwyczajnie, albo klną, albo przesadzają. Nie mówię, że wszyscy i nie mówię, że nie mam idoli wśród polskich autorów. Ale literatur polska jako taka mnie nie pociąga. Za dużo martyrologii i brak dystansu. Albo taki śmiech na siłę, śmiech przez łzy, niby na przekór całemu światu…
I po części taka też jest „Eremanta”.
Piszę po części, bo po części jest świetna i zaskakująca.
To powieść szkatułkowa – pudełeczko współczesnej prozy polskiej (Polka wyjeżdża do Londynu, gdzie pilnuje domu bogatych Polaków, którzy wyjechali na wakacje), nieco poobijane, niewypolerowane, w budowie swej i ozdobach bardzo podobne do wszystkich innych, kryje w sobie malutki klejnocik. 
Klejnocikiem tym nazywam opowieść o Eremancie. Magda bowiem jest zafascynowana Hiszpanią, uczy się zaciekle hiszpańskiego, bardzo chciała się dostać na iberystykę, ale jej nie wyszło. W wielkim londyńskim domu wypełnia sobie czas tłumaczeniem „Eremanty” książki nieznanego autora, która wpadła w jej ręce całkiem przypadkiem i skradła jej sny i myśli.
Eremanta to małe miasteczko, w którym ludzie, opętani klątwą, prawie ze sobą nie rozmawiają. Posługują się spojrzeniami, grymasem ust, gestami, a słowa padają tylko wtedy, gdy są naprawdę niezbędne. Wszyscy są bladzi, nieopaleni, mimo upału, mimo słońca i tym się różnią od wszystkich innych.
I jest jeszcze coś. Każda z eremackich kobiet ma w swojej szafie strój żałobny, który naprawia, czyści, pielęgnuje, ma cały czas w pogotowiu. Z sennego miasteczka bowiem mężczyźni – wszyscy – prędzej, czy później uciekają na wojnę. I żaden nie wraca. I gdy tylko rano kobieta budzi się i widzi, że nie ma syna, bądź męża, wkłada swoją żałobną, czarną suknię i chodzi w niej do końca żałoby. Na cmentarzu leżą same kobiety. 
W pewnym momencie pojawia się w Eremicie Pedro – to jakby odwrócenie całego systemu – żołnierz, który w czasie wojny zabłądził do miasteczka, zakochuje się w pięknej Inez, blednie, tak, że jego dawni kompani już go nie poznają, wyrabia wino, tak, jak wszyscy mężczyźni w wiosce i tylko do jednego nie może przywyknąć, do braku słów. Potrzebuje potwierdzenia, zapewnienia, nie rozumie tajemnego języka ciała, jakim posługują się Eremantczycy, więc ciężko jest mu w tym miejscu, ale z miłości postanawia w nim żyć.
Sama „Eremanta” w „Eremancie” to dla mnie świetny kawałek prozy iberoamerykańskiej. Piszę to zupełnie bez przewrotności. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, iż autorka naprawdę czerpała z jakiegoś znalezionego na półce antykwariatu dzieła, nieznanego autora, który pisał po hiszpańsku, a Skalska tylko przetłumaczyła to, co ktoś jej podał na tacy.
Czyta się tę powieść w powieści niespiesznie. Chciałam szybko, ale ona wymusza powolność, myślenie, delikatność, ospałość. Celebrację wręcz. Jest piękna, równa, magiczna.
Ale to, co dzieje się w części polskiej – Magda opowiada jakie ma trudności z tłumaczeniem, że nie rozumie poszczególnych słów, a przy okazji maluje obraz Polaków na emigracji – obraz naprawdę niepochlebny i stereotypowy. Ojczyzna w nieojczyźnie. (to po co do cholery wyjeżdżać?!) Przy okazji znajduje się też jakiś rasista, który nie jest zadowolony z najazdu Polaków. 
A już zupełnie przypadkowo Magda znajduje plik listów należący do pani domu, w którym oczywiście cała nasza martyrologia - strajki, niestrajki…
Zupełnie to niepotrzebne. Ja wiem, że ta „Eremanta” w powieści to parabola, że to można jako metaforę polskich losów tłumaczyć, ale zupełnie nie rozumiem po co. Ta polska strona tej iberoamerykańskiej opowieści wszystko psuje i mnie zniesmaczyła. 
I tak sobie po cichu dzielę tę powieść i zabieram tylko „Eremantę” do domu, resztę wymazuję gumką-myszką.

Moja ocena: 4/6

ŚPIEW SZCZYGŁA I INNYCH PTASZYC


MARIUSZ SZCZYGIEŁ
„KAPRYSIK. DAMSKIE HISTORIE”
BILBIOTEKA GAZETY WYBORCZEJ, WARSZAWA 2010

Mariusz Szczygieł zupełnie zaczarował mnie ”Gottlandem”. Miałam okres zupełnego świra na punkcie Czechów, szczególnie do Pragi moje serce tęskniło i on wtedy mi z tymi reportażami wyskoczył jak z kapelusza. Świetne, rewelacyjne, teraz wznowienie, więc kto nie czytał, to koniecznie. 
No i parę dni temu w rączki me wpadł „Kaprysik”. W „Kaprysiku” również utonęłam, uśmiechnięta, zaklęta.
Szczygieł mnie ujmuje tym chyba najbardziej, że jest tak blisko ludzi. Zwykłości, szarości, a w tej rzeczywistej rzeczywistości, co chwilę z ziemi podnosi jakąś perełkę, rękawem przeciera i chowa do kieszeni, a potem pokazuje wszystkim z uśmiechem, nieco zakłopotany.
I z „Kaprysikiem” też tak jest. W „Wysokich Obcasach” Gazety Wyborczej miał swoją rubrykę. Prosił, żeby pisały do niego kobiety – o wszystkim, co wydaj im się w ich życiu ciekawe i warte uwagi. I wybrał 6 takich opowieści, okrasił zdjęciami i zebrał w mała, różową książeczkę, która świetnie mieści się w damskiej torebce. Schował się trochę za tymi kobietami, pokierował nimi, jak deus ex machina, ale oddał im głos.
I tak powstały:

REALITY
Rzecz o listach jakie sporządzała Janina Turek. A listy były różne – lista śniadań, lista spotkanych osób, lista prezentów. W całym swoim życiu sporządziła mnóstwo list, mając na każdą oddzielny zeszyt. A córka Janiny pokazała te zeszyty Szczygłowi, a Szczygieł nam…
 
KAPRYSIK
Rzecz o pani Annie, która co jakiś czas jedzie do fotografa do Szczecina i fotografuje się, stylizując sama całą sesję.

KARTKA
Rzecz, która podobała mi się chyba najbardziej. Szczygieł, przez przypadek zupełny, w kawiarni Nowy Świat znalazł listę 21 kobiet. 21 nazwisk, jedne okraszone wykrzyknikami, inne, podkreślone. Jak to rasowy dziennikarz postanawia dowiedzieć się, co to za lista, idąc tropem poszczególnych nazwisk. Każda z kobiet ma swoją teorię na temat tej listy (myślę, ze to demony każdej z nich), ale która ma rację – naprawdę warto się przekonać!

DOWÓD
Rzecz rektorze AGH w Krakowie, który postawił w holu uczelni pomnik Małgosi Tadeusiewicz – swojej żony, jako odwód miłości.

ROZSTANIE JEST OSTRE JAK MIECZ
Rzecz o Izabeli Skrybant-Dziewiątkowskiej z Tercetu Egzotycznego, która co nieco opowiada i pokazuje szczyptę swojej ekscentryczności.

SERIAL NA DWA DŁUGOPISY
Rzecz o Henryce Radek (Heńce) i Teresie Łączyńskiej (Teńce), które od 52 lat co tydzień piszą do siebie listy. Dzieli je zaledwie 36 kilometrów, ale żyją tymi listami i tą przyjaźnią na odległość.
I tu jeden cytat, który ujął mnie i rozrzewnił:
„18.02.03
Heniu Kochana, muszę Ci powiedzieć, że komórki mogą mieć wymiar metafizyczny. Mówię Ci to ja, od 50 lat inżynier. Są drogie, to prawda. Ale wiesz, ze z moim wnuczkiem Michałem (on ma już 20 lat!) dzwonimy do siebie codziennie na jeden sygnał i nie odbieramy. A na ekranie widać numer. Po prostu wysyłamy sobie taki impuls, że o sobie myślimy. I to jest impuls „metafizyczny”.
Pytałaś mnie kiedyś co to jest szczęście. Michałek, kiedy miał 12 lat, poprosił: „Babciu, zapalmy wszystkie świeczniki naraz”. Wiesz, że mam kolekcję rozmaitych świeczników na jedną świeczkę. Wtedy było ich już 70. W każdym stoi świeczka, bo nigdy nie uznawałam świeczników pustych. Pusty znaczyłoby – świecznik niespełniony. No i zapaliliśmy wieczorem wszystkie. I wiesz, to było dla mnie szczęście, ta chwila ze świecznikami i zadowolonym wnukiem.” [s.189]

Naprawdę polecam, zaczytana w „Kaprysiku” przejechałabym swój przystanek. A właściwie co tam przystanek, gdy Szczygieł tak pięknie śpiewa…

Moja ocena: 5/6

ULICZKĄ MARIACKĄ SZŁAM…


BARBARA PIÓRKOWSKA
„SZKLANKA NA PAJĄKI”
NOWY ŚWIAT, WARSZAWA 2010 

Naprawdę trudno pisać mi o tej książce.
A to dlatego, że odbieram ją jakoś bardzo osobiście. Po pierwsze – bo dzieje się w Gdańsku. I Gdańsk jest bohaterem powieści na równi z Aleksandrą. 
Aleksandra idzie z Gdańskiem za rękę, chroni się w nim i rzadko, bo rzadko, ale od niego ucieka. A w Gdańsku mieszkam również ja i mogłam taką Aleksandrę widzieć na przykład wczoraj na ryneczku, na którym kupuję pomidory. Co prawda nie mogłam znać małej Aleksandry, bo pochodzę skądinąd, ale dokładnie wiem, jaka była Aleksandra, którędy chodziła, gdzie się bawiła.
Bo powieść zaczyna się od urodzenia Oli, a właściwie nawet przed jej urodzeniem. Aleksandra twierdzi bowiem, że cała jej rodzina się odradza. Że wcześniej ona była wielkim, ogromnym mężczyzną o imieniu Aleksander. i że cała jej rodzina była wtedy gdzieś obok niej. Że zamieniają się tylko rolami – raz jest córką, raz synem, a raz babką. Teraz urodziła się jako Aleksandra w Polsce, w Gdańsku, w latach siedemdziesiątych. I teraz dzieli się z nami swoim życiem. Opowiada. Opowiada piękną polszczyzną. Opowiada onirycznie i realistycznie. Opowiada z uśmiechem. I z łezką w oku. Wszystko, jak leci. Miłość. Śmierć. Rodzinę i malowanie. Bo Aleksandra zostaje malarką. I ma na ramieniu anioła Julka, który żywi się farbami.
I tu ta moja druga trudność. Bo styl mi się kojarzy z Tokarczuk. A ja Tokarczuk wielbię, więc jestem wobec niej, przyznaję, zupełnie bezkrytyczna… (no tylko „Annę Inn w grobowcach świata” uważam za jej potknięcie i o nim milczę). 
W każdym razie czytało mi się śpiewająco, widziałam barwy wszystkie, wiem, jak smakuje akwarela, płynęłam, płynęłam, słuchałam ciszy w Kościele Mariackim, koiłam się Motławą, zazdrościłam dziadka, który karmił, bo tylko w ten sposób umiał wyrazić miłość.
Cieszę się, że Barbara Piórkowska chwyciła za „dłuższe pióro”. Wcześniej pisała wiersze (nie znam ich), a teraz rozwinęła skrzydła. I czekam z niecierpliwością na spotkanie w Gdańskiej Bibliotece z Piórkowską – Aleksandrą (bo moim zdaniem Ola to alter-ego autorki w jakimś stopniu) i zaglądam na jej stronę, bo podobają mi się jej zdjęcia – przewrotne, zabawne, niekonwencjonalne.

Moja ocena: 5/6

środa, 21 kwietnia 2010

CO ZA DUŻO…


A.M.HOMES
„CÓRKA KOCHANKI”
(TŁ. EWA BUDREWICZ-WAŁASZEWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010)

Po tę książkę sięgnęłam tylko dlatego, że ujęła mnie ”Ta książka uratuje Ci życie”, którą napisała taż sama pani (panna?) Homes.
Tematyka jakoś nieszczególnie mnie pociągała – adoptowana dziewczyna opowiada, jaki to miało na nią wpływ. „Ale to już było…” chciałam zaśpiewać. W końcu jednak dałam szansę autorce – kredyt zaufania za jej poprzednie dzieło.
No i trochę żałuję, a trochę nie.
Przede wszystkim – to autobiografia.
Autorka zdecydowała się opisać swoje prawdziwe losy. Wcześniej, jak wynika z treści książki, opisała pobieżnie swoje losy w którejś z amerykańskich gazet, ale w końcu zdecydowała się na dłuższą formę. Powodem była chyba chęć poukładania sobie wszystkiego w głowie, taki rodzaj terapii. Bo mam wrażenie, że Homes ciągle nie może się uporać ze swoją sytuacją.
Jej rodzice nigdy przed nią nie ukrywali, iż była dzieckiem adoptowanym. W jej mniemaniu zajęła miejsce „niedoszłego” brata – jej adopcyjni rodzice stracili syna, umarł na nerki. Wzięli dziewczynkę, według niej, niejako w zastępstwie. 
Gdy autorka jest już dorosłą kobietą, która przyjęła rzeczy takimi, jakie są i nigdy nie grzebała w przeszłości, dostaje telefon od adwokata. Jej biologiczna matka daje sygnał, chce się z nią zobaczyć, myśli o niej, chce nawiązać kontakt.
I to, w moim z kolei mniemaniu, niszczy kompletnie życie tej kobiety. Przez jeden telefon popada w obsesję – kim jestem? kim byłam? kim będę?
Książka dzieli się dla mnie wyraźnie na dwie części,
W pierwszej Homes opisuje jak doszło do jej spotkania z biologiczna matką, co czuła, jak reagowała. To chwytane w locie myśli, rodzaj strumienia świadomości odnośnie siebie, swojej rodziny, tego, jak potoczyły się jej losy. Mówi szczerze, niczego nie tając – ani gniewu, ani złości, ani nadziei. I ten kawałek ludzkiego życia to świetna lektura. Przyznaję, że nie mogłam się oderwać, bardzo głęboko wniknęłam w myśli bohaterki, czułam się przez chwilę nią.
Ale druga część wszystko zepsuła.
Autorka popada, tak jak pisałam, w jakąś manię, obsesję. 
Ponoć w Stanach jest teraz „modne” poszukiwanie przodków, budowanie drzewa genealogicznego, jest mnóstwo instytucji, które za darmo lub odpłatnie pomagają ustalać fakty (łącznie z odnajdywaniem zagubionych nagrobków). Niektórzy traktują to jako hobby, ale Homes wyraźnie boi się, że jeśli takiego drzewa – a właściwie dwóch - nie stworzy, nie będzie wiedziała kim ma być, jak ma postępować, jaki ma mieć kolor oczu…
To, co dla niej wydaje się kwestią życia lub śmierci, dla mnie było po prostu nudne. Cytuje jakieś dokumenty, opowiada o kilkudziesięciu krewnych, których imiona już na samym początku mi się pomyliły i tak naprawdę nie widziałam o której z czterech rodzin mówi (jedna mama, druga mama, jeden ojciec i drugi ojciec – ustalała wszystko, bo chyba bała się, że jeżeli nie pogrzebie w przeszłości i genealogii rodziny adopcyjnej, urazi ich lub nie będzie miała prawa nazywać się ich córką). 
Pierwsza część pokazuje osobę skrzywdzoną. Osobę, która bardzo mocno chce przynależeć i właściwie bez różnicy gdzie, byleby tylko ktoś ją naprawdę zaakceptował i pokochał.
Ale ta druga część pokazuje, mi przynajmniej, osobę żałosną, która opętana demonami, które siedzą tylko w jej głowie, zakopuje się w stercie przegniłych i zakurzonych dokumentów, zamiast wyjść na świat i docenić wszystkie osoby, które przy niej dzielnie trwają.
Wiem, dobrze mi się mówi, bo nie jestem w takiej sytuacji i tak naprawdę g… mogę wiedzieć o tym, co Homes czuje, czuła, czy czuć kiedykolwiek będzie. Ale jednocześnie miałam ochotę nawrzeszczeć na nią i powiedzieć, iż nie mam ochoty czytać akt rozwodowych sprzed 50 lat…
Podsumowując – współczuję autorce, że MUSIAŁA napisać tę książkę.


Moja ocena:3/6

CZESZKA Z ZEPSUTYM ODKURZACZEM – KIERUNEK IRLANDIA


„ONCE”
IRLANDIA, 2006
SC. John Carney
REŻ. John Carney
MUZ. Markéta Irglová, Glen Hansard
ZDJ. Tim Fleming
WYST. Markéta Irglová, Glen Hansard

Z ciekawostek, które wynalazłam na Filmwebie wynika, że (cytuję) „Tytuł filmu odnosi się do wielu utalentowanych artystów, których znał reżyser John Carney i którzy odłożyli karierę na później, mówiąc "gdy tylko" ("once") wszystko dobrze zorganizują, zaczną występować. Jednak nigdy nie powiodło im się, bo czekali zbyt długo.” 
Film opowiada o dwójce ludzi. On śpiewa na ulicy, rano piosenki, które wszyscy znają, żeby zatrzymywali się i wrzucali mu dużo monet do futerału na gitarę. Nocą, gdy już nie ma wielkiej nadziei na zarobek, gra swoje własne utwory. Piosenki, które napisał dla byłej dziewczyny. Dziewczyny, która go zostawiła i wyjechała do Londynu. Dziewczyny, którą wciąż kocha i dla której pisze o miłości – solo na gitarę i swój własny głos.
Ona jest Czeszką - wnioskuję, że przyjechała do Irlandii po to, by zarobić pieniądze, w poszukiwaniu mitycznego kraju mlekiem i miodem… i tak dalej, i tym podobne.
Spotykają się na ulicy właśnie nocą, gdy On śpiewa swoją własną piosenkę. Ona wrzuca mu 10 centów do pudła i zaczynają rozmawiać.
O karierze.
O dziewczynie.
O miłości.
I o zepsutym odkurzaczu… 
Pod Jej wpływem On postanawia pojechać do Anglii, odzyskać swoją kobietę, ale wcześniej musi zrobić COŚ. Przywieźć jej coś w darze, pokazać, na co go stać, zanieść to, co ma najlepszego. Chce nagrać płytę.
Film nakręcono w ciągu 17 dni za 75 tysięcy funtów – zarobił 466 razy więcej! I wcale się nie dziwę…
To coś pięknego, coś prawdziwego, coś, co mnie poruszyło, co dało mi uśmiech i nie ukrywam, także kilka łez.
O tym, że można spełnić marzenia – to banalne, co piszę, ale ten film niesie takie przesłanie. I nie niesie go w sposób banalny – absolutnie. Tylko ja nie umiem opisać tego, jak jest dobry, nietuzinkowy.
Lubię takie filmy. Niespieszne. Musicale, w których nie ma blasku fleszy i wyuczonych choreografii, ale muzyka płynąca z wnętrza, muzyka, która jest życiem, która jest prawdą (oj, cosik biblijnie mi to wyszło). Zresztą ponoć Glen Hansard jest liderem zespołu The Frames, gdzie kiedyś grał również reżyser. Więc muzyka w tym filmie po prostu musi być szczera. 
Kilka słów o zakończeniu. Oczywiście go nie zdradzę, ale skomentuję. Wiele czytałam opinii, że widzowie nie zgadzają się na takie zakończenie, że im się nie podoba, że nie tak powinien scenarzysta pokierować postaciami.
A ja właśnie sądzę, że to piękne, ważne zakończenie. Wiem dlaczego tak jest postrzegane. Bo ludzie doceniają tylko wielką, szaloną, dziką, romantyczną miłość. Nie darzą szacunkiem miłości, nad którą trzeba pracować, którą trzeba pielęgnować. A taka jest często silniejsza i ważniejsza przecież. 
Tak jak ostatnio czytałam w „Kwiecie cieplarnianym…”
„Ludzie to dziwny gatunek. Nie lubimy pracować nad miłością. Wierzmy, że miłość jest prawdziwa tylko wtedy, kiedy spada na nas znienacka jak nagła choroba. Jak grypa. Kiedy ludzie zakochują się stopniowo, zawsze powątpiewają w prawdziwość swoich uczuć.” (s.149) 

A Markéta Irglová i Glen Mansard zostali parą po zakończeniu zdjęć do filmu :-) 

I na koniec piosenka, która zrobiła na mnie chyba największe wrażenie (obraz średni, ale dźwięk dobry)



Jestem zachwycona!!!

Moja ocena: 5,5/6

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

TELEFONY KOMÓRKOWE O ZIELONYCH WŁOSACH CZYLI FAJNE MASZ TRAMPKI!


„RUSAŁKA”
ROSJA, 2007
SC. Anna Melikyan
REŻ. Anna Melikyan
MUZ. Igor Vdovin
ZDJ. Oleg Kerichenko
WYST. Mariya Shalayeva (Alisa), Yevgeni Tsyganov (Sasza), Anastasiya Dontsova (mała Alisa)

Jestem pod tak ogromnym wrażeniem, że brak mi słów…
Film świeży, czysty, kolorowy, poetycki, delikatny, mocny, o świetnych zdjęciach, muzyce i grze aktorskiej.
Nie znam zbyt dobrze kina rosyjskiego, miałam okazję oglądać właściwie parę tytułów, nie jest u nas zbyt popularne, więc nie wiem, jak wypada „Rusałka” na tle całej reszty.
Alisę poznajemy, gdy ma 6 lat. Opowiada nam, skąd się wzięła. Jej matka spotkała na plaży marynarza, kochali się w morzu, a potem marynarz odjechał i urodziła się Alisa. Dziewczynka od 6 lat czeka na powrót swojego ojca i wierzy, że jeśli jej ojciec wróci, to wszystko się naprawi.
Kiedy jej matka dość dobitnie wyjaśnia (w dzień zaćmienia słońca!), że ojciec nawet nie wie, że Alisa istnieje, dziewczynka zamyka się w sobie i postanawia, że od tej chwili przestanie się odzywać. Zostaje więc wysłana do szkoły specjalnej, gdzie poznaje chłopca z zespołem downa, od którego, jak sądzi, uczy się spełniać marzenia. 
Jednym z jej prywatnych marzeń jest wyjazd znad morza. Marzenie się spełnia i gdy Alisa ma 17 lat wyprowadza się z mamą i babcia do Moskwy.
A tam – wielkie miasto zjada ją po kawałku, ale daje jej też tyle spełnionych marzeń i nowych pragnień, że Alisa wciąż ma możliwość ćwiczyć swoje umiejętności.
No i dla kogoś w końcu zacznie mówić.
Magia.
Ale i rzeczywistość.
Radość życia.
Zielone włosy.
Dużo scen, które mogłabym sobie puszczać ot tak – małe miniaturki do śmiechu i do łez. Jak ta, gdy Alisa bawi się z Saszą w „rozśmieszyć trupa”. Albo, gdy pali papierosa na spełnienie życzenia. Albo z płaczącym kuflem. Mistrzowskie scenki, które podbiły moje serce.
Narracja jest przeplatana snami Alisy, które mają niesamowite znaczenie – pokazują nam co czuje dziewczyna, czego pragnie i czy jest jej dobrze czy źle. Zabieg ten zazwyczaj strasznie mnie w filmach denerwuje, wytrąca z akcji, ale tu jest zupełnie inaczej. Sny to część Alisy, jej cecha charakteru, osobowość.
Poza tym reżyserce należą się brawa za zmysł obserwacji, który ma rozwinięty do granic możliwości (poza granice!)– sceny z wielkiego miasta, których zazwyczaj nie dostrzegamy. Kłócąca się para, dziadek, oglądający reklamę młodego mężczyzny, dziecko z piłką, To, co nam umyka, Alisa (dzięki reżyserce) wyłapuje i zapamiętuje. Łuska orzech rzeczywistości. Bawi się w ten sposób światem. Przyswaja go i czyni swoim własnym. A świat, a miasto do niej mówi – pisze „listy – reklamy”, pokazuje jak żyć, pociesza, kieruje, pozdrawia. (Zabieg z reklamami wprost genialny – niebanalny, nie widziałam do tej pory takiego chwytu nigdzie indziej. To mistrzowskie połączenie realizmu z czarami, rzeczywistości – szarej, codziennej, z mocą i wiarą w spełnianie marzeń, w dobre duchy, w chmury).
To film porównywany (przynajmniej u nas w Polsce) do „Amelii”. Niby coś w tym jest, bo podobna magia, muzyka idąca za rękę z obrazem, opowieść o Alisie, tocząca się niespiesznie, tak, jak ta o Amelii. Opieranie się na szczegółach. Gra kolorami. 
Ale to film o rzeczywistości.
Szczególnie dobitnie pokazuje to koniec, którego nie zdradzę, ale który zostawił mnie z ustami otwartymi na oścież… I który pokazał, jak bardzo każdy szczegół tego filmu jest ważny. I potwierdził, ze przysłowiowa strzelba jednak zawsze wystrzela…
Piękny film.
Autentycznie podczas oglądania rozbolało mnie serce – ze śmiechu i od płaczu.
Chyba jeszcze nigdy nie miałam tego przy żadnym filmie.
Zadziwił moje zmysły.
Wszystkie.

Mojaocena:6/6


PS. Właściwie obejrzałam go dzięki Tacie - polecił mi stronę Iplexu, gdzie można za darmo oglądać filmy. Strona rewelacyjna – dobre kino, ambitne, którego nie uświadczysz w Multikinach, Kinoplexach itp. I tam właśnie jest „Rusałka”.

czwartek, 15 kwietnia 2010

DO KASACJI


„ALICJA”
USA, 1990
SC. Woody Allen
REŻ. Woody Allen
ZDJ. Carlo Di Palma
WYST. Mia Farrow (Alice Tate), Joe Mantegna (Joe), Keye Luke (Dr Yang)

Allena po prostu wielbię! Jest dla mnie dialogowym mistrzem, świetnym komikiem, czarodziejem słowa i czarującym neurotycznym, nieprzeciętnym, utalentowanym inteligentem. 
Ma naprawdę najlepsze dialogi w kinie światowym (jeśli zsumować, zebrać i poprzypominać sobie). To wszystko, co tworzy, to niewątpliwie dar nie tylko talentu, ale błyskotliwości i po części niesamowitego egocentryzmu (nie mówię o nim jako o człowieku, ale jako o twórcy – jako człowieka go nie znam, jako twórcę mogę go odbierać i oceniać w pewien sposób).
Ale dla mnie wszystkie jego filmy dzielą się na te z Allenem i te bez niego.
Wszystkie pozbawione postaci kreowanych przez mistrza, są gorsze.
W tych gorszych są oczywiście lepsze i jeszcze gorsze, ale z zasady, jeśli nie ma Allena, to nikt go nie zastąpi, nikt nie stworzy postaci tak klimatycznej, tak schematycznej i tak inteligentnej (i wcale nie wyklucza się to, co piszę).
A w „Alicji” nie dość, że zabrakło Woody’ego, to jeszcze zabrakło jego tekstów…
To opowieść o układnej, religijnej, bogatej pani domu (te trzy cechy są w przypadku Alicji najważniejsze) – żonie i matce, którą od pewnego czasu bolą plecy. Udaje się do polecanego przez koleżanki chińskiego lekarza, który wprowadza ją w hipnozę i diagnozuje kłopoty psychiczne, które znajdują ujście poprzez plecy – Alicja jest po prostu zdewociałą, zniewoloną przez męża i nie spełniającą się kobietą, która porzuciła wszystkie swoje marzenia – te o miłości, te o karierze, te o pracy, o pisaniu. Doktor odurza Alicję narkotykami i dzięki temu z Alicji wychodzi w końcu prawdziwa Alicja.
Wynudziłam się koszmarnie! Przydługie, nienowatorskie, mało inteligentne kino, a jak na Allena, to kompletne dno. Zresztą na kilku forach internetowych wyczytałam, iż widzowie uznają Alicję za najgorsze dzieło reżysera. Nie udało mu się przenieść neurotycznego bohatera i osadzić go w ciele Mii Farrow – nawet aktorka jej pokroju nie ratuje filmu.
Nie polecam, odradzam i w ogóle skasować ten film.

Moja ocena: 2/6 (a 2 tylko za nazwisko…)

TELEGRAFY, WOLNY PRZEKAZ, NIETRAFIONY, NIE ODCZYTAM…


LAURA ESQUIVEL
„Z SZYBKOŚCIĄ PRAGNIENIA”
(TŁ. PIOTR FORNELSKI)
ZYSK I S-KA, POZNAŃ 2002

Akcja dzieje się w Meksyku na początku XX wieku. Jubilo, syn Hiszpanki i wnuk Indianki, to dziecko, które daje radość. W jego obecności każdy się uśmiecha. Jubilo ma również rzadki dar – rozumie ludzi, ich najskrytsze pragnienia i intencje. Rozumie swoją matkę Hiszpankę, która idzie pod ramię z postępem, ale rozumie również babkę – potomkinię Majów, która pielęgnuje tradycję. Jako jedyny w domu Jubilo opanował obydwa języki – matki i babki – służy za tłumacza i łagodzi wszelkie spory między tradycyjną, dostojną Indianką, a nieco szaloną matką, mająca zupełnie inne poglądy na wychowanie dzieci. Interpretuje ich słowa tak, by nie raniły. Obrabia je, wygładza, poleruje i wypięknia. Słowa dzięki niemu tracą swoje ostre kąty, nie uderzają w serce, jedynie delikatnie muskają i wywołują uśmiech.
W głowie Jubila powstaje pragnienie – chce już zawsze służyć ludziom w ten sposób – oswajać słowa. Postanawia zostać telegrafistą. Uczy się pilnie alfabetu Morse’a, budowy telegrafu i osiąga swój cel. A potem poznaje miłość swojego życia i oprócz słów, uczy się magicznej mowy ciała.
Książka jest napisana z dwóch perspektyw czasowych – opowiada dzieje życia Jubila, ale też jego teraźniejszość. 
Stary, zniedołężniały, chory Jubilo, pozbawiony mowy, mieszka ze swoją córką. Córka nie zna całej prawdy o miłości matki i ojca. Nie wie też co sprawiło, że od kilkudziesięciu lat ze sobą nie rozmawiają. Postanawia dowiedzieć się prawdy wszelkimi możliwymi sposobami.
Powiem szczerze, że trochę się zawiodłam. Po cudnych, magicznych „Przepiórkach w płatkach róży” „Z szybkością pragnienia” nie miało już dla mnie takiej siły. Nie miało tyle magii, tyle wyrazistości. 
Zapowiadało się świetnie, pierwsza część, o dzieciństwie Jubila jest zdecydowanie najlepsza, potem autorka wikła nas w losy zakochanej pary, która trochę jak czapla i żuraw nie może się ze sobą spotkać. Jak jedno jest szczęśliwe, to drugie ma jakiś problem i wątpliwości. A potem na odwrót. Jest stereotypowy czarny charakter, o którym od początku wiadomo, że będzie zakochanym bruździł. 
Poza tym Esquivel zbudowała swoją powieść na pewnym schemacie – każdy rozdział zaczyna od rozważań – na temat miłości, słowa, chemii międzyludzkiej, porozumienia, a potem opowiada część historii. I tak do następnego rozdziału.
Krótka książeczka, a czytałam ją naprawdę długo, bo momentami nużyła.
I genialny początek popsuł się i zbanalniał.
Może gdybym zaczęła od „Pragnienia” zamiast od „Przepiórek” to doceniłabym „Pragnienia”. A tak, nie jest niby źle, ale czegoś zabrakło…
 
A na koniec ładny, bardzo mądry kawałek o miłości (z serii początkoworozdziałowych rozważań):
Słowo „kochać” jest czasownikiem, a więc oznacza czynność. Miłość przejawia się za pomocą czynów, poprzez działanie. Człowiek czuje się kochany, gdy druga osoba obdarza go pieszczotami, pocałunkami, czułością, a także innymi, bardziej konkretnymi rzeczami. Człowiek, który kocha, zawsze będzie się troszczył nie tylko o uczucia ukochanej osoby, lecz również o jej materialne potrzeby.
Nikt nie uwierzy matce, ze kocha swoje dziecko, jeśli nie będzie go karmić, ubierać, opiekować się nim i zapewniać mu odpowiednich środków, by mogło się rozwijać i uniezależniać. (…)
Tak więc czasownik „kochać” można odmieniać na dwa sposoby. Pierwsza koniugacja to pocałunki i tym podobne czułości, drugą zaś stanowią dobra materialne. Żywienie kogoś, ubieranie i opłacanie mus studiów oraz dachu nad głową są również aktami miłości. Dowodem, z kogoś kochamy, mogą być pieszczoty, lub kupno butów na zimę. W tym sensie buty są równie ważne jak pieszczota – pełnia taką samą funkcję. Nie mogą być jednak zwykłym substytutem. 
[s.52]

Moja ocena: 4/6

„NAŚLADUJĄC ROŚLINY NIE MOŻESZ POPEŁNIĆ BŁĘDU” [s.107]


MARGOT BERWIN
„KWIAT CIEPLARNIANY I 9 ROŚLIN WZBUDZAJĄCYCH POŻĄDANIE”
(TŁ. KATARZYNA BIEŃKOWSKA)
MUZA SA, WARSZAWA 2010 

Lily jest po rozwodzie. Pracuje w reklamie, która to branża rządzi się twardymi prawami i bezkompromisowością. Lily nie jest tak twarda, jak powinna. Poza tym w swojej nowej kawalerce czuje się samotna. 
Zupełnie przypadkiem trafia na ulicznego sprzedawcę egzotycznych kwiatów. Exley namawia Lily na kupno jednej z roślin. A ta odmienia jej życie. (Brzmi strasznie znajomo, ale do tej pory nie miałam okazji czytać o tym jak roślina zmienia życie – jedzenie, książka, pamiętnik, fotografia, szkatułka, klucz… owszem, ale roślina, nie pamiętam…)
Lily, dzięki owej roślinie i nowoodkrytej pasji ogrodniczej, trafia do pralni chemicznej, wypełnionej dziwną, bujną roślinnością. 
Poznaje Armanda, właściciela przepięknej kolekcji, który dopuszcza ją do tajemnicy – według legendy istnieje 9 niezwykłych roślin, które spełniają najskrytsze marzenia i pragnienia człowieka – ten, który je zdobędzie, będzie na zawsze szczęśliwy (na zawsze, bo przy okazji nieśmiertelny). Armand jest strażnikiem owych dziewięciu roślin, natomiast wciąż brakuje mu najważniejszego, króla ich wszystkich. (…”Jeden pierścień, by wszystkimi rządzić, jeden, by wszystkie odnaleźć, jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać.”… jakieś takie mi się skojarzenie nasunęło :-) 
Z powodu lekkomyślności i cielesnego pożądania, jakie Exley wzbudza w Lily, Armand traci swoje rośliny. Lily zmuszona jest więc zadośćuczynić mu i spełnić jego żądanie – pojechać wraz z nim do dżungli w poszukiwaniu straconej kolekcji.
Ta książka ma faktycznie dziwną moc. Tak jak pisała jakiś czas temu Padma, ta książka to leciuchna, dobrze się czytająca literatura. Nic poważnego, nic ambitnego. Ale jej magia polega na tym, że nie można się od niej oderwać. To coś, co miałam z serią „Zmierzch” (to znaczy z trzema pierwszymi częściami, bo czwarta była beznadziejnie naciągana). Ksiązka głupiutka i naiwna, ale niebanalna. Napisana nieskomplikowanym językiem, krótkimi zdaniami i pewnie też w tym jej siła – nie musisz myśleć, możesz się odprężyć, zapomnieć o świecie i wejść w nieprawdopodobną historię.
Polecam na odmóżdżenie.

Moja ocena: 4,5/6

środa, 14 kwietnia 2010

NIE ZAPOMNIJ O MNIE…


„JESZCZE NIE WIECZÓR”
POLSKA, 2009
SC. Jacek Bławut, Jacek Piotr Bławut, Stanisław Józefowicz
REŻ. Jacek Bławut
ZDJ. Wojciech Staroń
MUZ. Tomasz Stroynowski
WYST. Jan Nowicki (Jerzy "Wielki Szu"), Nina Andrycz (występuje w roli samego(j) siebie), Sonia Bohosiewicz (Małgorzata), Ewa Krasnodębska (Marilyn), Irena Kwiatkowska (występuje w roli samego(j) siebie), Bożena Mrowińska (Renata), Zofia Perczyńska (Matylda), Anna Grażyna Suchocka (dyrektorka Skolimowa), Danuta Szaflarska (Barbara), Teresa Szmigielówna (Marta), Beata Tyszkiewicz (Róża), Zofia Wilczyńska (Dorota), Stefan Burczyk (Sodolski), Wieńczysław Gliński (występuje w roli samego(j) siebie), Witold Gruca (występuje w roli samego(j) siebie), Lech Gwit (Henryk), Robert Jurczyga (Czarek), Fabian Kiebicz (Fred, mąż Barbary), Roman Kłosowski ("Nostradamus"), Kazimierz Orzechowski (występuje w roli samego(j) siebie), Antoni Pawlicki (raper), Witold Skaruch (rehabilitant John), Bohdan Wróblewski (Tyka)

[to wpis dla mojej Babci I.H. – ona by dokładnie widziała za co i co w tym wpisie jest najważniejsze!]

Jestem wzruszona. Zachwycona. Trochę brak mi słów, a trochę mam ich w głowie ocean nieprzebrany.

„Jeszcze nie wieczór” to film o jeszcze nie umieraniu.
Do Domu Artystów Weteranów w Skolimowie przyjeżdża Jerzy-Szu, grany przez Jana Nowickiego. Jerzy, znajomy dyrektorki, chce odpocząć, pomyśleć, nabrać dystansu, a także popić w samotności. Wkracza w ułożony świat pensjonariuszy Domu, kradnie spokój i na nowo tworzy sceniczną bohemę. Michała Walkiewicz w swojej recenzji, porównał Wielkiego Szu z tego filmu do McMurphy’ego z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i trudno nie zgodzić się z takim porównaniem. Kompletnie, zdaje się, odmienny od reszty pensjonariuszy, młodszy, szybszy, pełen pomysłów, postanawia zatrudnić wszystkie „Alzheimery”, „Parkinsony”, ludzi na wózkach, nie słyszących i niedowidzących po to, by wykorzystać ich siłę (ciągle wierzy w to, ze ta siła w nich jest) i stworzyć jedyne w swoim rodzaju przedstawienie – „Fausta” (a Faust sprzedał duszę za wieczną młodość przecież…)
Jestem tym filmem zaskoczona, jego formą, jego środkami wyrazu. To połączenie dokumentu i fabuły. (Bławut jest znanym i cenionym dokumentalistą, więc pewnie ciężko mu było zrezygnować do końca z fabuły, musiał zaczerpnąć z nieskończonego źródła rzeczywistości). Dla mnie fabułą jest Jerzy-Szu, a dokumentem cała reszta. Niektórzy zresztą grają tutaj siebie samych.
Podziwiam naprawdę ich odwagę zagrania w tym filmie. (A pamiętajmy dodatkowo, że najtrudniej jest zagrać siebie! najciężej wejrzeć w swoje wnętrze, spojrzeć w lustro…). To pewnie w większości ich ostatnie role. 
Pokazali siebie bez upiększeń, a Bławut pokazał starość. Starość straszną, brzydką i piękną jednocześnie. Jest taka scena z Niną Andrycz, która przemawia do pensjonariuszy, mówiąc o tym, że ich młodość dawno minęła i że żaden młody nie wie nic o starości, odsuwa od siebie taką możliwość, nie wierzy. A kamera bezlitośnie przybliża twarz Niny Andrycz, pokazuje nam każdą najmniejszą zmarszczkę. I makijaże kobiet, jak teatralne maski, szminka zaznaczająca zanikające usta i zbyt kolorowe cienie do powiek…
W tym filmie gra Zofia Wilczyńska, która zaczynała w kinie przedwojennym, która przed „Jeszcze nie wieczór” grała poprzednio w 1981 roku…! I Dorota, bohaterka przez nią kreowana, przychodzi do Szu-reżysera i mówi, że nie wie, czy da radę zagrać, czy będzie jeszcze potrafiła. Jerzy mówi – nie kokietuj, bo przecież wszyscy wiemy, jak wielką byłaś aktorką…
I dużo jest takich smaczków – trochę gorzkich – jak na przykład Fred (Fabian Kiebicz), który jest chory na Parkinsona, który zaczyna tracić pamięć, który nie jest w stanie przypomnieć sobie dnia wczorajszego, ale mówi swojej żonie wierszyk sprzed wielu wielu lat:

Niezapominajki, to są kwiatki z bajki! 
Rosną nad potoczkiem, patrzą żabim oczkiem. 
Gdy się płynie łódką, śmieją się cichutko. 
I szepcą mi skromnie: „nie zapomnij o mnie”.

Przewrotnie, pięknie…
Starość jest skonfrontowana z młodością – Małgorzata, kucharka, która ma zagrać najważniejszą rolę w „Fauście” i raper, który reprezentuje zupełnie inny styl.
To też nie przypadek. To przewartościowanie, jakiemu uległ dzisiejszy świat.
Kucharka – aktorka? Czy wśród pensjonariuszy DAW jest ktoś, kto nie poświęcił scenie całego życia? Kto na scenie pokazywał pluszowego jednorożca, operację plastyczną nosa, albo miał „zryty beret” i dzięki temu zyskał sławę? Czy ktoś śpiewał nie mając wyćwiczonego wielogodzinnymi próbami głosu, teorii muzyki w małym paluszku i wiedzy na temat najważniejszych kompozytorów świata?
Ale młodość ma jeden atut – jest młoda…
Gdzieś przeczytałam, że scena w barze, gdzie Szu pije, słuchając hip-hopu, jest sceną naciąganą, sztuczną. A ja uważam, ze jest bardzo, bardzo prawdziwa. Jerzy czuje się młody, ale już nie jest. Co więcej – już nigdy nie będzie i Bławut dobitnie to pokazuje umieszczając go w tym klubie – śmiesznego, starego, pokracznego…
I Szu w końcu też okazuje się pokoleniem odchodzącym, tak samo jak McMurphy jest dokładnie kimś takim, jak pozostali pensjonariusze.
Piękny, prawdziwy film.
Kolosalne wrażenie.
Szczery.
Bolący.
I wciąż mam w głowie ostatnie sceny – Jerzego, w teatralnym makijażu, którzy przechodzi od śmiechu do płaczu.
Ale mam też w głowie tytuł „Jeszcze nie wieczór”.
I to dodaje sił.


Moja ocena: 5,5/6

PS. Jakiś czas temu zamieściłam teledysk do tego filmu, teraz ogląda mi się go inaczej, to dzięki teledyskowi obejrzałam film, a teraz dzięki filmowi wracam znów do teledysku.