piątek, 31 grudnia 2010

A JEDNAK…


MARK WATSON
„JEDENAŚCIE”
(TŁ.GRAŻYNA SMOSNA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2011

Wczoraj w nocy nie mogłam spać i przeczytałam do końca książkę. Rzutem na taśmę, jeszcze w 2010 roku kilka słów o „Jedenaście” (cóz, czy to jakiś znak – 2011 nadchodzi?)
XI
Po pierwsze Xavier Irleand. Młody mężczyzna, który pięć lat wcześniej przeniósł się z Australii do Londynu. Teraz jest nocnym DJ, zagaduje bezsennym Londyńczykom noce i wysłuchuje ich historii, tych smutnych, tych tragicznych, a czasem tych trochę śmiesznych. Mieszka sam w wynajmowanym mieszkaniu, nie miesza się w życie nielicznych sąsiadów, co sobotę bierze udział w turnieju Scrabble i zazwyczaj zdobywa drugie miejsce. Poukładane, zaprogramowane życie. 
Pewnego dnia widzi grupkę chłopaków, którzy nacierają dość brutalnie śniegiem młodszego chłopca. Przez chwilę próbuje zapobiec temu wykorzystywaniu, ale nie udaje mu się, poddaje się dość szybko, ucieka. Uruchamia lawinę.
XI
Rzymskie oznaczenie liczby 11. Bo w mroźny, zimowy poranek to, że Xavier nie zdołał pokonać swoich lęków i swoich demonów, swojej obojętności ma wpływa na 10 kolejnych osób, jest tą przysłowiową kropelką, tym jednym pyłkiem kurzu, który wywołuje lawinę…
Sam pomysł świetny, podoba mi się niesamowicie idea, te naczynia połączone, jakimi wszyscy jesteśmy, pozorny bałagan świata (11 jest między innymi symbolem nieporządku i nadmiaru!!!), który tak naprawdę układa się w jedną całość. To, że słabszy dzień Xaviera ma wpływ na panią psycholog, która mieszka na drugim końcu miasta, która nigdy go nie wiedziała, nie słyszała nawet jego programu. 
„Jeden z dziesięciofuntowych banknotów, które Xavier wręczył Pippie, podczas swojego trzyletniego żywota znalazł się w posiadaniu tuzina londyńczyków. Xavier otrzymał go kilka dni wcześniej od hinduskiego sklepikarza wydającego mu resztę. Hinduski sklepikarz dostał go jako zapłatę za paczkę papierosów od rzeczoznawcy ubezpieczeniowego, który wszedł w posiadanie banknotu – uprzednio przyniesionego przez studenta – u Bootsa w Chelsea. Łańcuch mieszkańców Londynu, którzy trzymali ten banknot w rękach, kończy się na agencie nieruchomości, Olkiem Harcerze, który przywiózł go do stolicy ubiegłego lata, a sam trafił na rzeczone dziesięć funtów w Edynburgu, gdzie uczestniczył w słynnym festiwalu.” [108-109]
Jednak same historie każdego z jedenastu bohaterów tej książki są mdłe, są nijakie, są przewidywalne. Nie zrobiły na mnie wrażenia, nie wciągnęły mnie i nie dały mi tego dreszczyku, który dają rewelacyjne książki. Czytałam tę książkę tylko po to, by wiedzieć, jakie tajemne więzy autor pociągnie między obcymi sobie ludźmi, jak ich naznaczy i jak ich spokrewni ze sobą. 
Fakt, że zakończenie mnie zaskoczyło, że daje dwie drogi wyboru i że pozwala czytelnikowi samemu snuć dalsze historie, trochę pomógł tej książce, uczynił ją trochę bardziej tajemniczą. 

Kończąc moje słów parę o „Jedenaście”, życzę Wam w 2011 samych książkowych uniesień, miast upadków. I dziwnych, przyjemnych, tajemniczych związków, które pozwolą cieszyć się kolejnym rokiem bardziej, mocniej niż rokiem, który mija.

Moja ocena: 4/6

czwartek, 30 grudnia 2010

MNIEMAM, ŻE OSTATNIA…


CAROL DRINKWATER
„OLIWKOWA FARMA”
(TŁ. EWA RUDOLF)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2010 

…recenzja tego roku.
Recenzja o książce ciepłej. Recenzja o książce trochę naiwnej, trochę kiczowatej, a trochę życiowej.
Nic nie poradzę na to, że lubię takie książki. Takie książki pod tytułem rzucam wszystko i wyprowadzam się, zmieniam klimat, kocham Włochy/Prowansję i spełniam marzenie życia kupując starą, rozpadającą się posiadłość, aby stworzyć swój raj na ziemi. Po części to są takie ukryte gdzieś na dnie mnie marzenia. Po części zazdrość. A po części pragnienia stopienia zaokiennego śniegu. Bo jest brzydki, zimny, moczy nogi i w tym roku nie lubię go ani ani.
Dlatego uciekłam do Appssionaty. Ta oliwkowa farma leży na południu Francji, w Prowansji. Jest stara, zaniedbana, początkowo nie ma wody, ma za to stary basen z lat dwudziestych. 
A posiadłość należy do Carol i jej przyjaciela Michaela. Carol istnieje naprawdę. Michael też. To mężczyzna, który oświadczył się jej po tygodniu znajomości, bo wiedział, że to kobieta jego życia. Bajka, taka dla dorosłych i dla dzieci. We wszystkich są przecież księżniczki i ich mężczyźni, którzy od pierwszego wejrzenia WIEDZĄ. Nie naśmiewam się i nie piszę tego ironicznie. Ja też wiedziałam…
No i Appassionata istnieje naprawdę.
To książka o tym, jak dwoje ludzi z marzeniami przekonuje się, że nie jest łatwo je spełniać. Willa jest zaniedbana, jest praktycznie w ruinie. Francuska biurokracja jest zawiła bardziej od polskiej. Właściciele nie mają pieniędzy. Są jeszcze dwie dorastające córki Michaela z poprzedniego małżeństwa, które są dość nieufne w stosunku do Carol. Pies Pamela, który ma nadwagę. Brak zaufanego pracownika, który pomoże przy zaopiekowaniu się drzewami oliwkowymi. Stała praca w Stanach. Nieustanne rozjazdy. Ale jest też wielka siła, determinacja, pragnienie, coś, co pcha człowieka do przodu, co nie pozwala mu się poddać. I miłość. I wsparcie.
Jasne, że to książka o wyświechtanym rodowodzie i temacie. Jasne, że momentami jest kiczowata. Że każdy z „tych autorów” zauważa ciszę i spokój, uroki domowego ogródka, śpiew ptaków i niesamowitą gościnność miejscowych. 
Ale jednak przeczytałam ją z przyjemnością. Wieczorami zakopywałam się w ciepły koc po uszy i nie widziałam niczego prócz staromodnego basenu. I psów. I zamulonego stawu ze stuletnimi karpiami. 
Poza tym cieszę się, że to jedna z tych książek, w których nie wszystko wychodzi od razu. Gdy Carol i Michael jadą na wycieczkę, chcąc zobaczyć muzeum, a ono jest niestety zamknięte, to nie otwiera swoich podwojów tylko dlatego, że świat uznał, iż są wspaniałą parą. Pozostaje zamknięte i muszą iść zwiedzić co innego. Gdy odkrywają zapomnianą przez wszystkich restaurację, w chylącym się ku upadkowi hotelu, to nie okazuje się, że kuchnia serwuje najlepsze, a zarazem najtańsze dania na całej wyspie. Okazuje się, że potrawy są gumowe i niezjadliwe. Że muszą znaleźć coś innego, co okaże się wspaniałym odkryciem tego dnia. Więc tak naprawdę wkoło kiczu owija się kolorowy sznurek realizmu. 
Ale dla mnie sednem tej książki i sednem tych wszystkich książek o ucieczce w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi jest to, że „będzie nas tu razem osiem osób, dwa dorosłe psy i dziewięcioro szczeniaków, oprócz prehistorycznych karpi, które przetrwały w zamulonym stawie. Menażeria rozrasta się. Dom staje się dokładnie taki, o jakim marzyłam w dzieciństwie – swobodny, nie wymagający, gdzie towarzyszą sobie zwierzęta i ludzie, wszędzie zalegają książki, goście wpadają, by spędzić tu jedną czy dwie szczęśliwe godziny, każdy, kto gra na jakimś instrumencie, wygrywa kilka taktów, nikt nie jest do końca pewny, czy ktoś inny nie zniknął, jako, że tyle tu przestrzeni, a wszyscy po cichu robią, co chcą.” [s.295]
Trochę tak wyobrażam sobie raj.
A książka przyzwoicie ociepliła moje dni. Sięgnę po kolejną część jeszcze tej zimy.

Moja ocena: 4/6

czwartek, 23 grudnia 2010

ŻYCZYĆ...


Nie mogę uwierzyć, że już jutro wieczorem zaczynają się Święta, że to tak szybko minął kolejny rok, że opłatek tuż tuż, że za niecałe 14 do 15 godzin zobaczę Brata, że pogramy w Scrabble przy wigilijnym stole… Dobrze, że tydzień się kończy, bo był zły i wredny, dobrze, że kończy się Świętami, bo w nich upatruję uleczenia.

Kochani, wszyscy, którzy czytają moje słowa regularnie, Ci, którzy trafili tu pierwszy raz i Ci, którzy przelotem/przeskokiem….

Życzę Wam przede wszystkim, aby te Święta coś znaczyły, żeby nie podchodzić do nich, jak do towaru, ale jak do czasu, w którym można oddać się drugiej osobie, w którym komuś, na kim nam zależy można podarować ładnie opakowany piernik, a w tym pierniku swoje serce, w którym można się zatrzymać, powiedzieć komuś do ucha coś miłego i zjeść coś, co przez cały rok ukrywało się w naszych kubkach smakowych…

I życzę Wam książek – co tu dużo kryć – tych dobrych, tych mądrych i tych niemądrych, ale przyjemnych i tych, co mają w sobie słońce i tych co mają w sobie deszcz, tych pachnących i tych, które mówią o kwiatach, tych, co zmyślone i tych, co jak najbardziej o życiu, tych o kotach i tych o krokodylach, ale tylko takich, które dadzą Wam radość…

[choinka stąd.]

sobota, 18 grudnia 2010

KILKA WAŻNYCH SŁÓW


JOANNE HARRIS
„BŁĘKITNOOKI CHŁOPIEC”
(TŁ. ANNA KŁOSIEWICZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2010 

Nie byłam przekonana do tej książki, chodziłam w koło niej dość długi czas. Czytałam pochlebne recenzje i zastanawiałam się, czy to ta dobra Harris od „Czekolady”, czy ta, która mnie nie przekonała, ta od „Nasienia zła”. 
A to Harris zupełnie inna. Osadzona w realności, ale głęboka i niełatwa, niemagiczna, niewampirza. Trudna i ciężka. Śmiało mogę powiedzieć, że to powieść psychologiczna, badając wnętrze głowy i motywacje pewnego dorosłego chłopca o błękitnych oczach.
To książka o RODZINIE.
A ta rodzina jest dysfunkcyjna, jest zgniła i nikt w niej tak naprawdę się nie kocha. 
Jest matka – Gloria, która ma trójkę synów – Nigela, Brendana i najmłodszego Benjamina. Ojciec nie żyje, sama wychowuje chłopców. Tylko, że wychowuje to trochę złe słowo. Tresuje, przysposabia, uzależnia od siebie, wykorzystuje do własnych celów, hierarchizuje według przydatności, według możliwości zaspokojenia jej egocentryzmu… Ćwiczy, a batem w jej dłoniach jest kabel, który nie raz znaczył plecy i dłonie każdego z chłopców.
To książka o KOLORACH.
Bo błękitnooki chłopiec jest naznaczony – jest synestetą, co oznacza, że odczuwa świat pomieszaniem zmysłów, że słysząc jakieś słowo kojarzy go z kolorem i ze smakiem, z zapachem.
„Matka. Ależ to brzmi. Trudne słowo, pełne tak skomplikowanych skojarzeń, że ledwie je samo w ogóle dostrzegam. Czasem ma odcień maryjnego błękitu, niczym na posągach Matki Boskiej, czasem barwę szarych kotów kurzu pod łóżkiem, gdzie schowałem się jako dziecko, albo zielonego sukna straganów na targowisku. A pachnie poczuciem niepewności i straty, zgnilizną poczerniałych bananów, które zdążyły się już zamienić w papkę, solą, krwią, wspomnieniami.” [s.31]
A wszystko zaczęło się od tego, że Gloria chciała sobie ułatwić życie. Każdemu z chłopców przyporządkowała kolor – Nigelowi czarny, Brendanowi brązowy a Benowi błękitny. Uznała, że tak będzie jej łatwiej sortować świeżo wyprane ubrania. Według błękitnookiego chłopca zdeterminowała tym samym ich los, sprawiła, że każdy z nich dostosował się do swojego koloru i żył według niego.
To książka o INTERNECIE. 
Błękitnooki chłopiec założył w Internecie stronę Niegrzecznichlopcyrzadza, gdzie zamieszcza swoje opowiadania i prywatne wiadomości. To rodzaj jego dziennika, w którym zawiera siebie. Siebie prawdziwego. Bo twierdzi, że tylko w tej wielkiej, ogromnej sieci, może być naprawdę sobą, może uciec od matki, z którą mieszka nadal, od ponad czterdziestu lat, może uciec od bólów głowy, od śmierci swoich dwóch braci, może puścić wodze fantazji, a jednocześnie opowiedzieć wszystko o sobie. Bo błękitnooki chłopiec przede wszystkim jest mordercą.
Bo to też książka o ZABIJANIU.
O tym, jak mały zagubiony, zraniony chłopiec morduje wszystkie osoby, które stają mu na drodze. O tym, jak planuje swoje morderstwo, tym razem doskonałe – zabicie matki, uwolnienie się od jej wpływu i od nieustannego strachu, który czuje przed nią, od chwili narodzin, od jej kontroli i ohydnego napoju witaminowego, przygotowywanego dla niego od czterdziestu lat ze zgniłych owoców i warzyw, kupionych w przecenie na targu. Błękitnooki chłopiec pokonuje kolejne szczeble – ćwiczy na sąsiadkach, na doktorze, po to, by w finałowym dniu nie popełnić żadnego błędu. 
I kocha, zakochany jest w niewidomej dziewczynce, która słyszy kolory. Która na równi z matka wyznaczyła jego los.
I wreszcie to książka o KŁAMSTWIE. O tym, że żadna z osób pojawiających się na kartach tej powieści nie jest szczera, że każda coś ukrywa, każda jest kimś innym, niż wskazuje na to jej twarz. To teatr masek, teatr cieni, teatr idei, tych złudnych i tych prawdziwych. 
A po przeczytaniu tej książki pomyślałam sobie, że to niesamowite, jak słowa mogą omamiać, że można je wykorzystywać do swoich własnych celów, sprawiać, by ludzie wierzyli w to, co chcemy, właściwie nawet nie kłamiąc. Bo najważniejszym słowem tej książki jest chyba SUGESTIA.
”Wywołać reakcje samymi słowami to wielkie osiągnięcie. Dlatego właśnie piszę. Żeby jątrzyć, badać, jakie emocje jestem w stanie obudzić. Miłość i nienawiść, akceptacja i pogarda, osąd, gniew i rozpacz. Jeśli mogę sprawić, ze zaczniecie skakać z radości, jeżeli potrafię was przyprawić o mdłości lub płacz, a może nawet spowodować, że najdzie was ochota, by wyrządzić mi krzywdę – mnie albo komuś innemu – czyż nie jest to niezwykły przywilej?” [s.73]

Podążanie za intrygą tej książki, to jak rozplątywanie wielkiej, ogromnej sieci rybackiej, po to, by na końcu stwierdzić, że nie złapało się nic. Albo wszystko – zależy od interpretacji.
Polecam, choć wolałabym wiedzieć dokładnie, co złapałam.
 
Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

niedziela, 12 grudnia 2010

SMAKI, ZAPACHY, TAJEMNICE


SHAHRIAR MANDANIPOUR
„IRAŃSKA HISTORIA MIŁOSNA.OCENZUROWANO”
(TŁ. MACIEJ ŚWIRKOCKI Z ANGIELSKIEGO TŁUMACZENIA SARY KHALILI)
WAB, WARSZAWA 2010

Jak smakuje połykany naraz ból, strach i śmiech? Jaki ma kolor i jak się go opowiada? 
Najlepiej zapytać Mandanipoura…
Wie dokładnie, jakie dawki rozdzierającego krzyku, miłosnego zachwiania równowagi i uśmieszku, ukrywanego pod czadorem, pomieszać ze sobą, żeby wyszła świetna książka. Jestem zachwycona, rozbawiona, zadziwiona i zafascynowana tą historią. 
Jest w niej trzech bohaterów. Jest Sara i Dara – dziewczyna i chłopak o imionach/pseudonimach ze szkolnej czytanki. 
Sara studiuje historię literatury. Kocha książki i właśnie w książce pewnego dnia odnajduje list od Dary. Czyta potajemny szyfr, którym chłopak opowiada swoje uczucie. Czyta, że Dara zna na pamięć jej buty, że nadał im imiona. Bo Dara nie może tak po prostu opowiedzieć wszystkiego Sarze. Musi mówić tajnymi znakami, takimi, które rozumie tylko ona. A to dlatego, że obydwoje mieszkają w Iranie. A Iran jest jak wielki czarne oko, które nie ma powieki. Nieustannie patrzy, kontroluje i nie pozwala by młody mężczyzna tak po prostu zakochał się w młodej kobiecie. Po ulicach Iranu chodzą patrole Kampanii do Spraw zepsucia moralnego i karają uderzeniami w brzuch dziewczyny, którym spod chusty wymknie się jeden czarny jak heban włos. Albo uderzają w głowę mężczyznę, który spojrzy na kobietę z uśmiechem – oczywiście, gdy ta kobieta nie jest jego siostrą. Miłość w Iranie polega na kombinacjach, na nieustannym uciekaniu, na tajemnicy i na sprycie, a na randkach, zamiast rozmawiać o uczuciach wymienia się marki pralki i lodówki. W razie, gdyby patrol złapał jakąś parę razem na ulicy na pewno zostaną przesłuchani – jeśli nie wiesz, jakie drzewo rośnie przed domem mężczyzny, to na pewno znak, że nie jesteś jego krewną, że musisz wrócić do domu z rozciętą wargą.
Trzecim bohaterem, prócz Sary i Dary jest autor. 
Już na samym początku deklaruje, iż „(…)chce napisać pogodną opowieść o miłości, w której nie ma smutku, w której nikt nie umiera i nie cierpi i w której nie złamie się nawet rysik ołówka (…)” [s.75]. Wie też, że irańskie historie miłosne nie mogą być zwyczajne, że tak, jak kochankowie, muszą być po prostu sprytne. Więc dochodzi do wniosku, że sam siebie ocenzuruje. Wykreśli to, co na pewno wykreśli cenzor (w tekście są faktycznie całe zdania, całe akapity przekreślone), pominie to, co pominąć trzeba dla dobra swoich bohaterów i do tego dokładnie nam opowie, dlaczego dany fragment musiał usunąć, albo dlaczego w ogóle nie może nawet pomyśleć o umieszczeniu go w książce. Poznajemy więc podwójną Irańską historię miłosną – oficjalną i podziemną. Tę, gdzie Dara spotyka swoją ukochaną i dla zabawy idą do sklepu przemierzać suknię ślubną i tę, gdzie ta scena w ogóle nie może mieć miejsca, gdyż mężczyznom nie można wchodzić do sklepów, w których jest sprzedawana odzież (a już w szczególności bielizna) damska.
„Wchodząc do meczetu Sara i Dara nie zauważyli ducha zmarłego poety(…)w chwili kiedy duch ujrzał Sarę, jego smutne usta rozciągnęły się w uśmiechu. Szybko stanął u jej boku, tak blisko jak to tylko było możliwe, i odprowadził dziewczynę aż do wejścia dla kobiet, bo nawet duchowi poety nie wolno wchodzić do tej części meczetu.” [s.172]
Dowcip, dystans, ironia, ośmieszenie, aby pokazać prawdę, trochę oswoić, wyśmiać, by poczuć się choć odrobinę lepiej – to wszystko robi autor – to taka trochę książka-terapia, która pozwala na przeżycie każdego kolejnego dnia w kraju, gdzie „(…)zakazano noszenia krawatów (…), zapewne dlatego, że można je uznać za coś w rodzaju strzałki wskazującej męskie genitalia.” [s.104]
To naprawdę genialnie pomyślana książka, coś z czym dotąd nie spotkałam się w literaturze. Dochodzi do tego, że autor wchodzi w interakcje ze swoimi bohaterami, wychodzące poza schemat autor/postać. Na przykład zadrapuje auto konkurenta do ręki Sary, pana Sindbada, w złości i żalu, po to, by pomóc swojemu bohaterowi, by określić, po której ze stron stoi. Albo wspomina, że „czasami wydaje mi się, że Sara podgląda to, co piszę o Darze i o jego myślach. Jeżeli moje podejrzenia są słuszne, będę musiał się z nim zgodzić, że nie powinienem ufać kobiecym postaciom ze swoich opowieści.” [s.241]
Zabawna, taką zabawnością, która umożliwia przełknięcie bólu. Zapominanie o absurdzie, o strachu (i trochę też o tym, że w Polsce mogłoby być podobnie).
Jest na przykład scena cenzurowania filmu „Tańczący z wilkami”. Cenzor, który ma podjąć decyzję o puszczeniu filmu jest niewidomy (sic!). Wraz z nim siedzą na seansie dwaj mężczyźni – taki od spraw czysto filmowych i taki od moralności. Opowiadają cenzorowi scenę po scenie. I ubolewają na przykład nad tym, że bohater i bohaterka nie byli rodzeństwem. A potem dochodzą do wniosku, że przecież można wmówić widzowi, iż tak jest – wycinają sceny łóżkowe, zamazują sceny z nagim dekoltem bohaterki i w scenie indiańskiego ślubu podkładają informację, że brat i siostra odnalezieni po latach, muszą przejść specjalny rytuał, który na nowo ich ze sobą połączy, jako rodzeństwo… Brak słów, aby skomentować.
I jedno, co bardzo mocno do mnie dotarło pod koniec książki, gdy Sara i Dara po raz pierwszy z życiu spotykają się sam na sam. Mężczyzna nie potrafi pocałować kobiety, boi się, waha, krępuje się nawet pomyśleć o pożądaniu jej…
Obraz kobiety w literaturze irańskiej to obraz kobiety nieskażonej, kobiety, którą widzi się całą, nie ograniczając jej do piersi, albo tyłka. To obraz kobiety, u której wielbi się stopę, u której czyta się drogę żyłki, biegnącej w górę kostki, u której zauważa się, że na dużym palcu lewej nogi ma pieprzyk. To kobieta, u której stóp się kładzie po to, by poznać każdy najdrobniejszy szczegół jej anatomii. Gdyby zapytać Darę, na pewno potrafiłby powiedzieć, ile włosów na głowie ma Sara. Nie widzi wszystkiego od razu, musi zdobywać i chłonąć przypadkowe znaki, przypadkowe odsłonięcia skóry – jak bardzo to inne od kultury zachodu, ale to w pewien sposób piękne. Piękne.
Mam wrażenie, że nie napisałam nic o tej książce, że ma w sobie tyle niezmierzonego, tyle potencjału, że mogłabym pisać całą noc.
Jedynie zakończenie mi się nie podobało, choć było bardzo w konwencji tej książki. 
Polecam.

Moja ocena: 5,5/6

poniedziałek, 29 listopada 2010

DAJCIE MI PROSZĘ…


HARUKI MURAKAMI
„1Q84”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2010

Zaczyna się od „Sinfonietty” Janáčka.

Oczywiście zaraz znalazłam w internecie i posłuchałam. I pomyślałam, że to będzie naprawdę niesamowita książka.

Nie szukałam żadnych informacji na jej temat. Nawet nie chciałam wiedzieć, o czym tak naprawdę jest. Chciałam być białą kartą, żeby sama ją przeżyć, sama zrozumieć (na swój sposób) i niekoniecznie przypominać sobie zaraz Orwella, mimo, że tytuł sam na to wskazuje.
Pierwsza scena przemówiła do mnie z niezwykłą mocą.
Aomame, młoda Japonka, jedzie taksówką, z głośników wydobywa się wspomniana „Sinfonietta”. Kierowca stwierdza, że jest straszny korek i na pewno dziewczyna spóźni się na spotkanie, na które ją wiezie. Aomame jest podenerwowana, wie, że nie może się spóźnić ani o minutę, gorączkowo szuka wyjścia z sytuacji, ale jest zamknięta w taksówce, na środku autostrady, nie może wysiąść, tym bardziej, że nie ma możliwości, aby zmieniła środek transportu. Kierowca daje jej radę – kilka metrów dalej są schody ewakuacyjne, o których mało kto wie - są tam dla robotników, ewentualnie w razie wypadku. Niedaleko jest stacja kolejki. Mężczyzna sugeruje, żeby Aomame zeszła schodami i poszła na pociąg – wtedy ma szansę zdążyć.
I oto w środku dnia, z wysokich na kilkanaście metrów schodów na autostradzie, schodzi kobieta - ubrana w obcisła spódnicę, marynarkę, w torbie ma buty na obcasach i rozwiewające się na wietrze długie włosy… 
Jak dla mnie mistrzowska scena… Taka w stylu Murakamiego.
Aomame jest pierwsza. To singielka (nie cierpię tego słowa, ale tu jest najbardziej adekwatne). Pracuje jako trener fitness i samoobrony dla kobiet. Po godzinach zaś wykonuje zlecenia prywatne i masaże pewnej starszej damy. Do Aomame należą rozdziały nieparzyste.
Drugi jest Tengo – trzydziestokilkuletni pisarz, który nie wydał do tej pory żadnej książki. Wciąż bierze udział w konkursach dla debiutantów, poza tym uczy matematyki na kursach przygotowawczych i dorabia sobie jako recenzent i dziennikarz w piśmie jednego z jurorów konkursu. Również jest singlem. Od swojego opiekuna dostaje nietypową propozycję – ma poprawić tekst powieści jednej z debiutantek tak, aby książka otrzymała nagrodę. Tengo zapełnia rozdziały parzyste (w tym coś jest – jakieś Jing i Jang, dopełnienie męskości przez kobiecość, dwie równoważne siły, dwa światy, które krążą obok siebie…).
Aomame i Tengo spotkali się kiedyś, w przeszłości. Ale nie można powiedzieć, że się znają. Dziwnym trafem obydwoje zaczynają się zajmować jedną sprawą – tajemniczą sektą religijną, którą podejrzewają o krzywdzenie ludzi. Na kartach pierwszej części powieści nie spotkali się ponownie, ale jestem przekonana, że jeszcze to nastąpi. 
No właśnie – „1Q84” to zaledwie pierwszy tom. Jestem zła, że nie poczekałam, że nie połknęłam całej trylogii od razu (choć musiałabym być niezwykle wprost cierpliwa…). Teraz czuję tak wielki niedosyt, tak wielką pustkę i przepaść, mam milion pytań, mam milion domysłów, wszystko wisi na jednym cienkim włosie, wyrwanym z głowy dziesięcioletniej dziewczynki o imieniu Tsubasa…
To książka przepełniona symbolami – są dwa księżyce, jest pisanie historii na nowo, jest „Sinfonietta”, są tajemniczy Little People – niejako władcy w sekcie, jest wiara, jest seks (również jawiający się jako pewien symbol). Te motywy błyszczą, pojawiają się i w świecie Aomame i w świecie Tengo, ale to powieść o dwójce ludzi, z których każdy ma niejako dwa światy, nie wiadomo, czy te światy się ze sobą pokrywają, czy nie. Aomame mówi przecież „W jakimś momencie świat, który znałam, zniknął, albo usunął się, a zastąpił go jakiś inny świat. Tak jak przestawia się zwrotnica. To znaczy moja świadomość należy do tamtego, poprzedniego świata, ale sam świat zmienił się na inny. (…) Większość nowego świata została bez żadnych poprawek przejęta ze znanego mi starego. Dlatego nie trafiłam na żadne realne przeszkody (…)” [s.168-169] i dalej „Rok 1Q84 – tak będę nazywała ten nowy świat, postanowiła Aomame.” [s.175] Nie ma gwarancji, że Tengo porusza się po tym samych ulicach. Nie wiadomo, kto kogo śni, a więc nie wiadomo, czy mają szansę się spotkać. 

To dla mnie najbardziej brutalna i mroczna książka Murakmiego. Jest też, mimo bogactwa metafor i znaczeń, najbardziej oczywistą książką. W tym sensie, że jest najbardziej osadzona w rzeczywistości (przynajmniej na tym etapie). To trochę inny Murakami, niż ten, którego znam, kładzie nacisk na inne aspekty. Zawsze do tej pory najważniejsze wydawało mi się to przenikanie światów, to możliwe/niemożliwe, to tu/tam, wchodzenie w głąb lustra i pokazywanie, iż rzeczywistość po jego drugiej stronie też istnieje. Tutaj mam wrażenie, że najważniejszy jest świat realny, jego krytyka, jego czerń, brutalność, przemoc. Ta książka jest mocno osadzona w złu świata, mocno akcentuje niedoskonałości rzeczywistości. To trudna książka, pełna goryczy. 
Owszem, są sceny, które mnie omamiły swoim pięknem i delikatnością – to scena, gdy Aomame zaprzyjaźnia się z motylem, scena, gdy toczy się rozmowa na temat psa uwielbiającego szpinak, scena, gdy dziesięcioletnia dziewczynka łapie za rękę dziesięcioletniego chłopca… Nie mniej jednak są one kontrastem, który jeszcze uwypukla te rany, chropowatość i blizny świata.

Mimo to po przeczytaniu tej książki miałam ochotę usiąść i zacząć jeszcze raz od nowa. Wiedziałam, że to kopalnia diamentów, ale takich małych, jak pół paznokcia, które ukrywają się pod kamieniami i piaskiem. Trzeba szukać z oczami szeroko otwartymi, tropić, węszyć. Zdaję sobie sprawę, że na pewno mnóstwo przeoczyłam, że odnalazłam zaledwie garstkę. Że wiele motywów pozostało niejasnych. Ale pocieszam się tym, co powiedział jeden z bohaterów książki: „Bo wiesz, ja wśród powieści najbardziej cenię te, których nie mogę do końca zrozumieć.” [s.34]

Nie oceniam tej książki z dwóch powodów – po pierwsze jestem nieobiektywna w stosunku do Murakamiego, kompletnie zaślepiona jego talentem. A poza tym „1Q84” to cześć cyklu, urwana w połowie (w jednej trzeciej!) historia, która nabierze zupełnie innego sensu, gdy przeczytam pozostałe dwie. 

Nie oceniam, ale polecam…

…i dajcie mi proszę kolejną część JUŻ!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA]

poniedziałek, 22 listopada 2010

COŚ MAGICZNEGO


BRIGID PASULKA
„DAWNO, DAWNO TEMU I PRAWIE NAPRAWDĘ”
(TŁ. BARBARA GADOMSKA)
AMF +, WARSZAWA 2010 

Dawno, dawno temu, tuż przed drugą wojną światową, w małej tatrzańskiej wiosce o wdzięcznej nazwie Półwieś, żyła sobie Anielica Hetmańska. Byłą najpiękniejszą dziewczyną w wiosce. I żył też sobie Gołąb, który w oczy Anielicy tak się zapatrzył, że postanowił na nią zasłużyć i zbudować jej dom. 
„Przez całe nasze dzieje – począwszy od średniowiecznych warsztatów, a skończywszy na adaptacji loftów w krajach Unii Europejskiej – my, Polacy, zawsze byliśmy znani ze złotych rąk. Nasze umiejętności obejmują naprawę wozów drabiniastych i komputerów, konstrukcję maszyn i domowy wypiek weselnych tortów, budowę wiejskich kościołów i amerykańskich drapaczy chmur. I to wszystko bez otwierania książki, występowania o pozwolenia czy sporządzania projektów. A ponieważ zaloty do pięknej dziewczyny przy użyciu wszystkich części ciała dopiero ostatnio weszły w modę, na wiosnę 1939 roku Gołąb postanowił solennie zalecać się do Anielicy samymi rękoma.” [s.11]

Jakieś pięćdziesiąt lat później żyła sobie Baba Jaga. Z Półwsi przyjechała do wielkiego, pięknego Krakowa. Zamieszkała z Ireną i jej córką Magdą i próbuje ułożyć sobie życie, spleść powoli wszystkie niteczki, pokazać jakiś wzór, dać nam obejrzeć całą historię Polski wplecioną we włosy babki-poczmistrzyni, w koszulę ojca-pijaka, przepleść między palcami nowego chłopca. Sprząta u starej aktorki, podaje piwo w jednej knajpce, chłonie świat i szuka pomysłów na przyszłość.

A potem wszystko się łączy… I oczy Anielicy i oczy Baby Jagi i Półwieś i Kraków i Polska tam i wtedy i Polska tu i teraz.

To dla mnie niezwykła książka. Każdy jeden detal okaże się ważny, historia rozwinie się jak wielobarwny dywan, podłoży nam się pod stopy, a my będziemy chodzić i widzieć wzory i zauważać, że układają się w kwiaty, w krew, w miłość, w Kraków.

Autorka książki jest Amerykanką polskiego pochodzenia. Przyjechała do Polski po raz pierwszy na początku lat dziewięćdziesiątych (taka jak Baba-Jaga). Nie znała słowa po polsku, nie trawiła polskiej kuchni, nie wiedziała, jak poruszać się po ulicach, głowa pewnie pękała jej od szeleszczących słów, wypadających z ust Krakowiaków. Ale się zakochała. Gdzieś pod pomnikiem Mickiewicza żywiej zabiło jej serce. Zapisała siebie, swoją miłość do tego kraju, do ludzi, których spotykała po drodze, do barszczu i pierogów. Ale też do polskiej historii. Napisała piękną, cudowną bajkę o polskości. Bajkę, która mogła się zdarzyć i na pewno się komuś zdarzyła. I na pewno ktoś był kiedyś Anielicą, a ktoś na pewno był Gołębiem i zbudował dla niej dom. I jest, ciągle jeszcze jest mnóstwo Magd i jeszcze więcej Bab-Jag… 
W tej książce widać tak ogromne pragnienie poznania, zbadania, zatrzymania chwili, miłości, historii, dotknięcia kamieni, posmakowania rzeki, zaciśnięcia w pięści bijącego serca polskości… I to jest niesamowite, bo wielu Polaków nie interesuje się gołębiami na rynku – więcej – nawet ich nie zauważa. A Pasulka wchłonęła w siebie cała atmosferę Krakowa – ja też zapamiętałam go w taki sposób, jako miasto żywe, kolorowe, pełne, czasem pijane, a czasem roześmiane, czasem nietolerancyjne, a czasem kosmopolityczne. 
„Nigdy nie zapomnę mojej wizyty w Piwnicy pod Baranami. Zobaczyłam tłum ludzi, a w środku mężczyznę, który jaśniał jak słońce. To był Piotr Skrzynecki. Pomyślałam wtedy, że znalazłam się w środku polskiej duszy.” (źródło)

I to zakochanie chce opowiedzieć, pięknymi, bajkowymi słowami, to wyjście do człowieka, który siedzi w barze mlecznym podanie mu ręki, wysłuchanie, co ma do powiedzenia, a potem w zamian oddanie mu części swego świata. 
To snucie, dzierganie ze słów szalika, który otuli szyję, zakryje nos, nawet oczy, tak, że wszystko będzie widać przez delikatną siateczkę polskich słów koloru gołębiego puchu…

Ja – oczarowana…

[Tu strona autorki]

Moja ocena: 5,5/6

P.S. A teraz tonę w Murakamim – NIE PRZESZKADZAĆ!!!

środa, 17 listopada 2010

ZIELONO MI CZYLI BARDZO CHCIAŁABYM BYĆ ZNÓW MAŁA


CARLOS RUIZ ZAFON
„KSIĄŻĘ MGŁY”
(TŁ. KATARZYNA OKRASKO, CARLOS MARRODAN CASAS)
MUZA SA, WARSZAWA 2010 

Podchodziłam trochę sceptycznie.
No bo – brak Barcelony. No bo powieść dla młodzieży (choć „Marinę” czytało się świetnie). No bo debiut. No bo krótka. 
No ale był jeden jedyny plus, który zamazał wszystkie minusy/minusiki – magiczne nazwisko autora…
Wczoraj wieczorem dostałam książkę. Przy kolacji zerknęłam na kilka pierwszych stron. Trochę z rozczarowaniem do nich podeszłam. Inny styl pisania – nie ten magiczny, soczysty, obrazowy, który jest w dorosłych książkach Zafona, ani nawet ten prawie-doskonały, który pamiętam z „Mariny”. Raczej krótkie, proste zdania. 
Opowiadanie o tym, że jest rok 1943. Że jest wojna. Że Maksymilian Carver, w obawie wojennej zawieruchy, pakuje rodzinę i wywozi do małej rybackiej osady. Że rodzina Carverów liczy, poza ojcem, jeszcze mamę, Maxa, straszą siostrę Alicję i młodszą Irinę oraz kota, który przypałętał się do Iriny już po przybyciu do wioski. Średnie, średnie.
Ale ani się obejrzałam, a naprawdę wpadłam w tę książkę. Z impetem. I przeczytałam do końca, do pierwszej nad ranem połykając kolejne strony.
Czyta się dobrze, gładko, prosto. Później już nie przeszkadzało mi, że to swego rodzaju „wprawka” Zafona, że to pierwsza historia, jaką wydobył dla nas z głowy i że czasem zdania są zbyt proste, albo niosą za mało mgły i czarowania. 
Ale znów zachwyciło mnie to, że mimo, iż autor napisał powieść dla młodzieży, nie pominął tematów trudnych, bolesnych, dojrzałych. Bo to też książka o tym jak Max i jego siostra stają się dorosłymi. A właściwie dojrzałymi. 
Poznają w wiosce Rolanda i razem z nim przeżywają przygodę życia – Alicja pierwszą miłość, pierwszą śmierć i pierwsze prawdziwe łzy. A Max pierwszą odwagę i pierwszy smak krwi. I wagę obietnicy. 
Bo to dla mnie trochę taki „Doktor Faustus” dla dzieci. Uproszczony i podany z innymi przystawkami – żeby lepiej, słodziej smakował. Ale jest o tym samym. O sile pragnienia i o tym, co można oddać, żeby pragnienie spełnić. Tutaj rolę Fausta pełni szalony dr Kain*, który ponoć spełnia życzenia, a w zamian oczekuje tylko jednego – bezgranicznego posłuszeństwa i obietnicy, że gdy przyjdzie spłacić dług, obdarowany zrobi to bez mrugnięcia okiem. 
Kain przyjmuje postać klowna, a ja czytając o tym dziwnym klownie, miałam w głowie kilkanaście osób z mojego otoczenia, które boją się tych dziwnych, zaklętych stworzeń. Bo klown ma rozśmieszać, ale zawsze ma maskę i nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co myśli i co chowa w zaciśniętej, ukrytej za plecami dłoni…
Historia Kaina to niby mit/niby prawda. Coś, co w małej rybackiej wiosce podają sobie z ust do ust. Nikt nie wie na pewno. Poza jedną osobą, która zna osobiście doktora – to dziadek Rolanda. Tylko, że uparcie milczy…
Żałuję, że nie mam –nastu lat. Żałuję, że nie miałam okazji przeczytać „Księcia mgły” w czasie, gdy czytałam „Czarne stopy” i cykl o Tomku. Wtedy gdy moja wyobraźnia biegała szybciej i skakała wyżej. Bo w tej książce są zatopione wraki statków, do których nurkują bohaterowie. Bo jest cyrk i wesołe miasteczko z diabelskim młynem. Bo jest chatka na plaży, w której Roland nocuje od czasu do czasu (bez opieki dorosłych!!!). I jest wolność, wakacje, słońce i przygoda życia, o której nie da się zapomnieć. Jest smutek, bezbrzeżny i strach, którym naprawdę można się przestraszyć. Ale wszystko podane tak, że gdybym miała lat na przykład 13, to chciałabym się uwikłać w takie dojrzewanie… Niebanalne.
I mam wrażenie, że Zafon dojrzewał po trochu ze swoimi bohaterami. Uładzał ich, zalepiał niedoskonałości, dolepiał uśmiech, dodawał trochę doświadczenia. I z Maxa wyrósł później Oscar i na końcu Daniel. Dobrzy, silni bohaterowie, którzy nie do końca wierzą w swoją siłę. Alicja zaś przepływa w Marinę i w Beę – kobiety/niekobiety, nieświadome swojego czaru i wdzięku, ale zawsze mające w sobie jakąś tajemnicę.
Jako horror „Książę mgły” podobał mi się bardziej od „Mariny”. Niedoskonały, niedociągnięty, ale doktor Kain zrobił na mnie większe wrażenie, niż pseudo-ludzie marinowi. 
I ma fascynującą, hipnotyczno-zieloną okładkę. Zielono mi więc dziś, po lekturze.

* Alicja, Kain, Roland – dla mnie to znaczące imiona i nie użyte w książce przypadkowo

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA.]

czwartek, 11 listopada 2010

DWIE MAŁGORZATY CZYLI MAŁA I DUŻA LITERATURA POLSKA

Za oknami powiewają białe-czerwone flagi, zimno jak diabli i deszcz… Mój patriotyzm przejawi się dziś w podzieleniu się odczuciami na temat dwóch polskich książek (broń Boże autorek!). I ni będzie to niestety li tylko pochwalny tekst…

mała proza:

MAŁGORZATA KALICIŃSKA
„ZWYCZAJNY FACET”
ZYSK I S-KA, POZNAŃ, 2010 

Rozlewisko przeczytałam w dobrym nastroju – zaczarowało mnie trochę, trochę rozbawiło, momentami - fakt – było denerwujące i płaskie, ale ogólnie mnie zrelaksowało, wprowadziło w dobry nastrój.
Sięgnęłam po „Zwyczajnego faceta” licząc na ten sam delikatny feeling, co przy sadze mazurskiej. Wiedziałam, że temat jest zgoła inny, że autorka się zarzekała, że nad Rozlewisko już nie wróci, że napisała książkę z punktu widzenia mężczyzny – z tego wszystkiego zdawałam sobie sprawę, ale miałam nadzieję… 
Moja nadzieja została brutalnie zdeptana buciorami roboczymi głównego bohatera, nudą, wyzierającą z książki, sztucznością, przekleństwami, stereotypami i w ustach poczułam taki niesmak, że do teraz mi się odbija. 
To książka o dojrzały mężczyźnie, po pięćdziesiątce, którego poznajemy, gdy jedzie właśnie na wakacje na Mazury. Na co dzień pracuje w Turku, w Finlandii. Wyjechał tam, gdy stracił pracę w stoczni (jest parę bluzgów na polskie elity rządzące za podjęcie takiej decyzji i za to, że nie potrafili polskich stoczni uratować). Z perspektywy czasu mężczyzna opowiada swoje życie, to, co doprowadziło go w to dziwne, zakręcone miejsce jego życia. Wiesiek jest właśnie w trakcie rozwodu – ma żonę z jakimś problemem psychicznym która nieustannie robi mu awantury, poniża go i tłamsi. 
I tych awantur jest w tej książce strasznie dużo – co dwie, trzy strony. Jakby autorka nie wierzyła, że czytelnicy po jednym, dwóch przykładach mogą zrozumieć o co chodzi. Jakby chciała na siłę obronić rację swojego bohatera i usprawiedliwić to, że wystąpił o rozwód. A my tak naprawdę przyznaliśmy mu rację już na początku. Tyle, że im więcej o tym czytamy, tym bardziej zaczynamy wątpić w Wieśka.
Moim zdaniem autorce zabrakło pomysłu na tę książkę. Wydawało jej się, że wie co myślą i kim są faceci – och, jak stereotypowo bardzo ich potraktowała! Jak mocno niesprawiedliwie i sztampowo! Jak bez poczucia i polotu! Wszyscy lubią wypić – nie ma takich, którzy nie lubią. Wszyscy lubią seks – szczególnie Karol, przyjaciel Wieśka, który pokazany jest jako „typowy samiec” – singiel, własne małe mieszkanko, gotuje, sprowadza dziewczynki, pije i namawia Wieśka do pójścia do domu publicznego, gdy ten mu się zwierza, że nie wie, co zrobić ze swoim życiem i swoją kobietą… 
Kalicińska też moim zdaniem za bardzo chce szokować, co wychodzi wręcz śmiesznie. Chyba wydaje jej się, że musi udowadniać, iż może pisać o wszystkim, że żaden temat nie jest jej obcy, że nic nie jest tabu. Tylko po co? Jest taka scena, gdy Wiesiek idzie się kąpać do zimnego, wrześniowego jeziora. I opowiada o tym, że zmalał mu wacek i jądra… Ta scena nic nie wnosi do treści książki, nic nie opowiada, nie udowadnia – no chyba, że brak dojrzałości u autorki… (paradoks, ale takie mam poczucie).
Poza tym denerwowała mnie narracja pierwszoosobowa, której Kalicińska nie umiała tu moim zdaniem dobrze wykorzystać. Bohater mówi o rzeczach, o których mówić nie powinien – już na samym początku na przykład – opowiada swoją drogę do pensjonatu – o tu muszę skręcić, o nic, nie widać, oj, zagapiłem się i muszę zawrócić 200 metrów, oj, a teraz mijam kapliczkę, a ta kapliczka jest szara, a ja muszę ją ominąć… Wiem, że w ten sposób autorka chciała nam pokazać topografię, ale było to tak sztuczne i naciągane, że zastanawiałam się, czy już w tym momencie nie odłożyć książki… I trzeba było…
Bo męczyłam się, wyglądałam końca, nie odpoczęłam tak jak przy Rozlewisku, nie poczułam tej kobiecej zwyczajności, w której zaklęte jest piękno…
Odradzam, niepatriotycznie odradzam…

Moja ocena: 1/6

DUŻA PROZA:

MAŁGORZATA WARDA
„NIKT NIE WIDZIAŁ, NIKT NIE SŁYSZAŁ”
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 
To z kolei książka po którą sięgnęłam z dwóch powodów – z powodu ”Czarodziejki” (koszmarna okładka, zupełnie nieprzystająca do treści, do klimatu i do sensu tej powieści), którą parę lat temu kupiłam na jakiejś wyprzedaży „do spróbowania”, a która zaczarowała mnie i zupełnie pochłonęła. Lubię takie powieści, gdzie na samym końcu wszystko wywraca się do góry nogami i gdzie nic nie jest takie, jak jawiło się na początku. Drugim powodem zaś jest to, iż Warda jest gdynianką z pochodzenia, a ja gdańszczanką z wyboru/konieczności/miłości. To zaraz obok siebie. Inaczej się czyta książki, gdy znamy ulice, po których chodzą bohaterowie, gdy piliśmy herbatę w tej samej kawiarni, co główna bohaterka.
O czym jest „Nikt nie widział, nikt nie słyszał”? Dokładnie o tym – o zaginionych dzieciach. O tym, jak z gwarnego, oblanego słońcem podwórka w środku wielkiego miasta znika Sara – kilkuletnia dziewczynka. Nikt nie widział, co się z nią stało. Całe miasto, podniesione na nogi w panice biega w kółko, wszystkie psy wyją i skomlą. Ale nie ma żadnego śladu. Prócz kilku włosów. 
Jest też historia Agnieszki – jej matka oddała ją na przechowanie przyjaciółce, a po kilku latach wróciła i wyrwała ją w objęć znanego terytorium po to, by zamieszkać z nią w Paryżu.
A w parku w Łebie zostaje odnaleziona kobieta – podaje się za dawno zaginioną dziewczynkę – z tym, że teraz jest już dorosła i ma zmrużone powieki – nie może sobie poradzić ze światłem słonecznym…
Te wszystkie trzy historie się połączą. Zupełnie inaczej, niż nam się wydaje (choć ja przeczuwałam troszkę, troszeczkę ten koniec – nie do końca oczywiście, bo to było raczej niemożliwe, ale w zarysach owszem).
To, w przeciwieństwie do książki Kalicińskiej, powieść napisana pięknym, dobry językiem polskim. Bez wulgaryzmów, bez niepotrzebnych scen, bez patosu. Książka nieco psychologiczna, a nieco obyczajowa. 
To pomieszanie dzieciństwa i dorosłości. Gry w klasy, oranżady w proszku, jedzonej ze zmoczonego śliną palca i strachu, ogrodzenia przy lotnisku, na którym powiewają trzy włosy. Nie do końca wiadomo czyje…
Zrobiły na mnie wrażenie niesamowite obrazy, których zbiór zapisałam w pamięci i które dołączają do mojej kolekcji:
…dwie dziewczynki, przyjaciółki, które rozmawiają przez zamknięte drzwi, bo mama jednej nie pozwala jej otwierać drzwi, gdy nikogo dorosłego nie ma w domu…
…czarna spódnica baletowa – czy jakakolwiek baletnica tańczy w czarnej spódnicy?...
…zespół Myszki, dziewczynki tańczące w programie telewizyjnym, które okazują się głuchonieme i rozmawiają ze sobą na migi, tuż po tym, jak schodzą z wizji…
…artysta, który robi instalacje z kobiet, a na ich ciele robi tatuaż ze swoim imieniem…
…ranek, tuż po wspólnie spędzonej nocy, gdy dziewczyna wymyka się z ramion kochanka, pisze na jakiejś kartce znalezionej na podłodze „Zakochuję się w tobie” i wsuwa kartkę między inne papierzyska, zalegające podłogę. (Tak, by nie znalazł jej zbyt szybko, ale żeby znalazł, gdy przyjdzie na to pora – tak sądzę)…

I tylko dziwię się, że wśród tylu wariantów nieszczęść, ja jestem szczęśliwa i w dobrym domu.
I dziękuję i boję się.

A książkę patriotycznie polecam.

Moja ocena: 4,5/6

(i jeszcze blog autorki.)

poniedziałek, 8 listopada 2010

ZAKŁADKI W KSIĄŻCE O ŻYCIU


XIAOLU GUO
„20 ODSŁON ZACHŁANNEJ MŁODOŚCI”
(TŁ. JACEK MANICKI, WITOLD NOWAKOWSKI)
ALBATROS, ANDRZEJ KURYŁOWICZ, OPOLE 2010 

Historyjki dotyczące Fenfang, to dwadzieścia razy, kiedy zaglądamy za zasłonę i widzimy młodą dziewczynę. W wieku 17 lat przyjechała z małej chińskiej wioski do Pekinu. Dwadzieścia razy coś się zmienia w jej życiu, a ona opowiada. O tym, jak przyjechała do Pekinu i nie miała gdzie spać. O tym, jak zwolennicy Mao pilnowali jej cnoty. O tym, jak poznała mężczyznę, z którym spędziła trzy lata. O tym jak się rozstali. O tym, jak szuka pracy. Jak pisze scenariusz. Jak pije najtańsze piwo i zajada zupę z kaczki z przyjacielem swojego amerykańskiego chłopaka – jak pod wpływem gorąca zupy rozbierają po kolei większość swojej garderoby. O tym, jak wściekły były chłopak rzuca w nią krzesłem, trafia w żyrandol i po podłodze rozsypują się kawałki szkła, w które Fenfang wdeptuje przez kolejny tydzień – jak nie zauważa, że odłamek szkła wbił jej się w palec, jak krwawi na zjadanego właśnie pomidora… Niektóre obrazki są takie, że zapierają dech, a niektóre są zwyczajną opowiastką o młodej wieśniaczce w wielkim mieście, która stara się przetrwać.
To debiutancka powieść Xiaolu Guo. Napisała ją jakieś 10 lat temu. W podziękowaniach pisze o tym, ze tłumaczenie tej książki było dla niej (a przez to jej tłumaczki) ciężkim zadaniem, a to dlatego, że wracając do swojego debiutu po 10 latach, stwierdziła, że cała powieść najchętniej napisałaby od nowa. Że widziała niedostatek warsztatu, infantylność bohaterki i jej niezaradność życiową, a także to, ze bohaterka z tej powieść nie wyszła ani trochę dojrzalsza, mądrzejsza. 
Ja też to widzę, czuję. Także porównując „20 odsłon…” do „Małego słownika chińsko-angielski dla kochanków”, która to książka w zeszłym roku zrobiła na mnie kolosalne wrażenie – głównie ze względu na język. Zhuang ze „Słownika…” jeszcze teraz powraca do myc myśli, jej szczerość, jej prostolinijność, różnice kulturowe i wynikające z tego brak zrozumienia i łzy. I to, że Zhuang się uczyła, na własnych błędach. A Fenfang wychodzi ze swoich historii jakby bez bagażu, taka sama, jak weszła. Może jedynie umie więcej – zna angielski, umie pisać na komputerze, zna przepisy ruchu drogowego – ale dalej nic nie umie zrobić ze swoim życiem.
Każdy rozdział jest poprzedzony zdjęciem autorstwa samej Xiaolu Guo. To scenki rodzajowe z życia wielkiego chińskiego miasta. Są sugestywne i są, jak dla mnie, największą siłą tej książki.


Na koniec scena, która naprawdę mi się spodobała – kiedy do Fenfang dzwoni z Bostonu jej amerykański chłopak.

„-Fenfang, od kilku dni wydzwaniam do ciebie do domu. Gdzie ty się podziewasz?
-Jestem w Xi’an.
-Gdzie?
-W Xi’an. No wiesz, w tym starożytnym mieście z wojownikami z wypalanej gliny. Właśnie jem pieczoną rybę.
-Co? Jacy wypaleni wojownicy, jaka pieczona ryba?
Słuchałam spowolnionego głosu Bena z tamtej strony Pacyfiku. Miałam wrażenie, że stoi na palcach przed wielką mapą Chin, próbując mnie zlokalizować.
-Tak, Ben, jestem w Xi’an. Wszystko w porządku. Chcesz posłuchać wiatru?
Uniosłam komórkę wysoko nad głowę, ku nocnemu niebu, wystawiając ją na wiatr i kurz.”
[s.157]

I jeszcze jedno – bohaterka odwiedza w książce księgarnię – gdyby spełniło się moje ciche, gdzieś głęboko skrywane marzenie o własnej księgarni, chciałabym ją nazwać tak, jak nazywało się to miejsce z powieści - Miasto Książek.

Moja ocena: 3,5/6

wtorek, 26 października 2010

„GOTOWANIE JEST SPRAWĄ RÓWNIE INTYMNĄ, JAK ODCISKI PALCÓW(…)” [S.13]


MARLENA DE BLASI
„SMAKI POŁUDNIOWEJ ITALII”
(TŁ.JACEK KONIECZNY)
WYDAWNICTWO LITERACKIE

Kocham książki kucharskie! Mogłabym je oglądać godzinami – nawet nie muszę gotować, najadam się samym czytaniem przepisów, zdjęciami, listami składników. Najadam się własnymi notatkami na marginesach i powkładanymi między strony listami zakupów.
Moja miłość do książek o jedzeniu jest tym większa, im więcej jest gadania-bajania. Podtytuł książki De Blasi to „Wspaniałe przepisy i włoskie opowieści”. Wszystko, czego szukam w „smakowych” książkach.
Czytałam całą niedzielę – tak się złożyło, że mój Mąż upichcił akurat pizzę, więc miałam co pojadać czytając o włoskich gellato, o cukiniach marynowanych i makaronie na czarno.
Kolejny raz De Blasi mnie ujęła, zaczarowała i nakazała tęsknotę za podróżą do Włoch, za spróbowaniem prawdziwego włoskiego pomidora.
Książka opisuje osiem regionów południowych Włoch, ale – tak jak sama autorka zastrzega – nie mówi o potrawach najbardziej znanych, ale o takich, które w danym miejscu poznała, które zapadły w jej serce, które połechtały jej kubki smakowe, albo dzięki którym poznała kogoś wartościowego.
Bo De Blasi traktuje jedzenie jako pretekst. Pretekst do poznawania, do badania, do zakochania, do komunikacji, do miłego spędzania czasu – rozmawia z ludźmi poprzez chleb i oliwę, sięga wstecz, by poznać ich życie, ale także tradycję, która stoi za każdym spożywanym kęsem. Wybiega również naprzód – obmyśla, jak przyrządzić potrawę u siebie w domu i kogo zaprosi, żeby spróbował okonia morskiego, a kogo poczęstuje tartą z dynią i rumem.
Jak sama wspomina „sekret tkwi nie w samych przepisach, ale w dostrzeżeniu piękna włoskiej kuchni.” [s.108]
A ta opiera się na wspólnocie, na czerpaniu z tradycji, na przyjmowaniu tego, co się dostaje od losu – w części Włoch bliżej morza jadają ryby, a tam, gdzie ryb nie ma na wyciągnięcie ręki polują na króliki. Dewizą we włoskiej kuchni jest korzystanie ze składników dostępnych w danym regionie – po co zagarniać coś, co jest daleko, gdy tuż obok ma się cały ogród rajski smaków?
To kuchnia rytuałów i obrzędów - to bardzo dobrze w tej książce widać. Autorka przy każdym z przepisów zamieściła jakąś historyjkę, albo na temat pochodzenia danej potrawy, albo opowieść o tym, skąd ta potrawa weszła w jej smak i jej serce - tworząc swoją własną mitologię, opowiada dzieje kuchni włoskiej.
Wielkie wrażenie zrobił na mnie na przykład opis La mattanza czyli uboju migrujących tuńczyków. To wielka ceremonia, w której biorą udział rybacy zajmujący się tylko połowem tuńczyków właśnie. Jest ich 57. Na ich czele stoi il rais, którą to funkcję może sprawować człowiek prawy, silny i honorowy, wybrany przez społeczność. Piętnaście czarnych łodzi ustawia się w czworokąt i rozpościera sieć o długości dziesięciu kilometrów. Przy wciąganiu tuńczyków do łodzi mężczyźni mówią arabskie zaklęcia. A wszystko odbywa się dokładnie w ten sam sposób od setek lat. Wstrząsnęło mną to do głębi – głównie dlatego, że nie jest to rytuał odprawiany dla turystów, na pokaz, dla zysku i dla poklasku, ale z potrzeby serca, z umiłowania przodków i z wiary, że dobre jedzenie, to jedzenie zebrane, przyrządzone we właściwy sposób, a dobre jedzenie, to dobre życie.
Takich historii jest dużo. Piękny opis Bożego Narodzenia, fantastyczna historia pochodzenia słodyczy na Sycylii (tworzyły je siostry zakonne – sprzedawały je mieszkańcom wsi i miasteczek, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie klasztoru), o makaronie, który był wyrabiany w specjalnych wozach, o tradycyjnej zupie pierwszomajowej, gotowanej dla całej wioski z resztek zebranych we wszystkich gospodarstwach, albo o panardzie, gdzie trzeba zjeść minimum trzydzieści dań podczas jednego wieczoru; ale także prywatne, kosmiczne opowieści samej Marleny o gościnności Włochów, o ludziach, którzy specjalnie dla niej gotowali, o ulicznych sprzedawcach, o targach, o pewnej starszej damie, która upiekła chleb kołysankowy (co za piękna nazwa!!!), żeby przypomnieć sobie dzieciństwo, o innej, która zrobiła dla niej makaron na smutki, albo o psie, który jada na obrusie i któremu trzeba mówić „Smacznego”.
O tym, że dzielenie się jedzeniem, to dzielenie się sobą, swoimi historiami i swoją radością, że zasiadając do stołu można się tylko cieszyć.
De Blasi opatruje swoje przepisy komentarzami, które sprawiają, że czułam, jakby dawała mi je dobra przyjaciółka, która nade wszystko pragnie, bym z jedzenia, które przygotuję, miała jak najwięcej radości:
O tarcie z czarnego ryżu: „Podawaj wyłącznie osobom, którym na widok czekoladowego ciasta zaczynają mocniej bić serca.” [s.193] Albo o kęsach jagnięciny: „ To wiejska potrawa, którą powinno się spożywać na dworze, opiekając przy okazji na ogniu inne mięso lub rybę”. [s.203]
Na końcu jest słowniczek, a w moim egzemplarzu, wypisana brązowym tuszem, lista potraw, które chcę spróbować przyrządzić – pasta z cukinii, marmolada cytrynowa, placki z rumem i ricottą…
Jedno małe ale... marzy mi się wydanie ze zdjęciami, takimi w sepii, ze zdjęciami starymi, na przykład właśnie wspomnianego wozu, w którym wyrabia się makaron, chłopców z żołnierzami z ciasta migdałowo-orzechowego, wypiekanego na święto w San Martino, ale też z nowymi, zupełnie realnymi i prawdziwymi – kobieta, która sznurkiem dzieli mięso, mężczyzna, który piecze nad ogniem bakłażany, ciasto makaronowe zagniatane przez umączone ręce, targ, na którym sprzedawcy bez rękawiczek grzeją dłonie przy trójnogach z tlącymi się grudkami węgla.
Wszystko to widzę oczyma wyobraźni, bo to jest – na każdej stronie książki De Blasi. Ale takie już moje szaleństwo, że kocham książki z obrazkami.

Moja ocena: 5/6

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera planowana jest na 10 listopada.

niedziela, 24 października 2010

O WOLNOŚCI SŁÓW KILKA

Chciałam zestawić ze sobą dwie książki, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale kończąc ostatnio „Dziennik Hadriena i Rumianki”, cały czas miałam poczucie, że te dwie pozycje są właściwie o tym samym.

Najpierw fikcja:

ERLEND LOE
„DOPPLER”
(TŁ. MILENA SKOCZKO)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2006
Moja ocena: 5/6

Doppler ma tak zwane wszystko – dom, rodzinę (żonę i dwójkę dzieci), dobra posadę, wakacje co roku, dobry, drogi sprzęt domowy… Tuż po śmierci swego ojca spotyka go dziwny wypadek. Gdy jedzie rowerem po lesie, spada, uderza się w głowę i… to zmienia jego życie. W chwili upadku słyszy tylko ciszę lasu, nie ma żadnych myśli związanych z doczesnością, co skłania go do refleksji, iż cały świat i rzeczywistość „pozaleśna” nie jest mu tak naprawdę potrzebna. I to tak zwane wszystko zostawia za sobą – przeprowadza się do namiotu, postawionego w lesie, głuchy na prośby żony, osiedla się i postanawia prowadzić inne życie. Zbiera, poluje. Pewnego dnia zabija klępę łosia. Samica osieroca małego łosia, którego Doppler bierze na wychowanie. Nadaje mu imię Bongo i od tej chwili mianuje swoim towarzyszem.
To słodko-gorzka opowieść. Nie jest pozbawiona humoru i scenek rodzajowych, ale tak naprawdę porusza bardzo ważny problem – problem uzależnienia współczesnego człowieka od konsumpcji, także problem konsumpcji ponad własne potrzeby, oddalenie od prawdziwości, budowanie fasad między sobą a naturą i wprowadzanie nowych zasad, które tak naprawdę stają się kajdanami człowieka. To książka o tym, że we współczesnym świecie człowiek nie może być wolny.

I ta prawdziwa prawdziwość:

HADRIEN RABOUIN
PRZY WSPÓLPRACY YVES’A BOITEAU
„DZIENNIK HADRIENA I RUMIANKI.
1300 KILOMETRÓW PRZEZ FRANCJĘ”
(TŁ. WIKTOR DŁUSKI)
CZARNE, WOŁOWIEC 2010
Moja ocena: 4,5/6

Hadrien, nastolatek tuż po maturze, 1 sierpnia 2008, objucza swoją krowę Rumiankę (po francusku Rumianek – Camomille – jest rodzaju żeńskiego) i wyrusza w pieszą podróż po Francji.
„Jako syn rolników prowadzących gospodarstwo ekologiczne, od dziecka kołysany dźwiękami, zapachami, rytmami chłopskiego życia i pracy na roli, zawsze odczuwałem bezgraniczny zapał i ciekawość wszystkiego, co dotyczy przyrody. Od przedostatniej klasy liceum coraz bardziej obojętniała mi książkowa wiedza, którą mi przekazywano, postanowiłem więc wyruszyć w drogę, samotnie, w przekonaniu, ze wędrówka to najlepszy sposób uczenia się i odkrywania świata. Miałem też dość widoku ludzi wykształconych, z nosami zanurzonymi w teorii, niezdolnych do zrobienia czegokolwiek własnymi rękoma. (…) pomysł, by podróżować w sposób możliwie najbardziej niezależny, bez pieniędzy, żywiąc się owocami zbieractwa, odegrał istną rolę w mojej decyzji.” [s.11-12]
Ta książka to zapis jego podróży, dziennik, w którym notuje każdą spotkaną osobę, swoje myśli, zachowania Rumianki, opisy ziół, zawody, które poznał po drodze. Bo Hadrien ceni sobie wszystkich rzemieślników, którzy pracują naturalnymi, od wieków stosowanymi metodami. Dużo czyta, je to, co dostanie od ludzi, śpi tam, gdzie ktoś go przyjmie – z własnej woli, lub poproszony o gościnę. Wszędzie, gdzie się znajduje wzbudza sensację – młodzieniec z objuczoną krową (w książce wyjaśnia, dlaczego wybrał krowę) i gitarą. 
Czyta się dobrze, ale momentami brzmiało to dla mnie trochę jak wyliczanka. Spałem tu, zjadłęm to, Rumianka dawała radę/nie dawała rady. Fragmenty są naprawdę wciągające, ale jak dla mnie trochę zbyt enigmatyczna całość.

Dla mnie obydwie książki są o wolności. O jej poszukiwaniu. Ale najgorsze jest to, że ja wyczytuję z nich, ze tak naprawdę wolności już nie ma. Bo cóż, że Doppler opuścił swój dom, gdy zaraz za nim swoje domy opuściło kilka innych osób, wszyscy przenieśli się do lasu, chcieli stworzyć nowe, inne społeczeństwo, a zaczęli wprowadzać dokładnie te same zasady, których chcieli się pozbyć. Nie ze złośliwości. To po prostu przeprogramowanie, jakiemu uległ dzisiejszy człowiek. Cóż tego, ze w finałowej scenie Doppler zabiera swojego młodszego syna – jako wciąż nieskażonego cywilizacją i postanawia wyjechać – uciec i gdzieś indziej znaleźć świat dla siebie – przecież tak naprawdę to gdzie indziej tez przyciągnie masę osób, którym wydaje się, że potrafią żyć inaczej.
Cóż z tego, ze Hadrien wyruszył w dobrej wierze, że wyruszy pewnie jeszcze nie raz, jak sam zapowiedział na końcu swojego dziennika. Cóż z tego, że poznał zawód kowala, albo kamieniarza, skoro musiał przewędrować jakieś 600 km, żeby znaleźć jednego i kolejne 500, żeby znaleźć drugiego? Cóż z tego, ze podróż kosztowała go tyle co nic, skoro wciąż ciągnęła się za nim telewizja, radio, gazety, rozpowszechniały jego historię i tym samym pomagały mu w osiągnięciu celu. Jest taka scena, gdy Hadrien zatrzymuje się na jednym polu na nocleg. Przygotowuje sobie posiłek, Rumianka tez się pasie i przychodzi właściciel pola. wygania Hadrian w dość niemiłych słowach. Gdy jednak okazuje się, że Hadrien to Hadrien, że widział go w telewizji, pozwala mu zostać. „A co to zmienia, że mnie widział w telewizji?” zastanawia się Hadrien – ano wiele. Podejrzewam, że część ludzi, których chłopak spotkał na swojej drodze to ludzie, którzy faktycznie chcieli mu pomóc – zupełnie bezinteresownie, ale cześć jest takich, którzy na pewne mieli ukryte cele – a może pokażą mnie w wiadomościach? 
Jasne, zawsze warto próbować, może gdzieś jest inny świat, taki, w którym człowiek może robić naprawdę dobro - sobie, innym, ziemi, ale obydwie historie – i ta fikcyjna i ta prawdziwa, pokazują, że nie da się tak po prostu iść, tak po prostu porzucić społeczeństwa, że wolność to ułuda. Niestety. 

BEZOWA ŁAMIGŁÓWKA


ALEKSANDER KOŚCIÓW
„LECĄ WIELORYBY”
ZNAK, KRAKÓW 2010 

„Wieloryby” wleciały w moje ręce z dwóch powodów.
Pierwszy to ten, że czytałam „Świat nura”. Zanurkowałam wtedy w ten świat tak mocno, że wypłynęłam dopiero pod sam koniec, kiedy już nie miałam ani odrobiny oddechu w płucach. 
A drugi to ten, że proza Kościówa jest porównywana do prozy mojego wielbionego Murakamiego.
Ha. To przewrotne, że to był jeden z powodów, bo dla mnie tak nie jest. 
Jeśli chodzi o „Świat nura” do pewnego momentu faktycznie czułam się jak w prozie Japończyka. Ale zawsze po wyjściu ze świata Murakamiego zmienia się moje patrzenie na świat. Na każdym kroku widzę tańczące żaby, widzę studnie, w których można zamieszkać na jakiś czas i widzę w tramwaju człowieka owcę. I to wszystko wydaje się normalne, „zdarzeniowe” (takie moje słowo, które mi wpadło do głowy – bardzo mi tu pasujące – chodzi mi o to, że wszystko to, o czym Murakami pisze, mogłoby się zdarzyć, przyjmuję to za pewną możliwość). Nie pytam „Dlaczego?” i „O co chodziło?”, bo to właściwie nie ma większego znaczenia. Często się nie wyjaśnia, kobieta, która przez kilka dni spała, nagle się budzi i może spokojnie zasiąść do śniadania – nie muszę wiedzieć, co się z nią stało i dlaczego nagle powróciła – to siła powieści Murakamiego. 
A u Kościówa, po przeczytaniu dużej, większej części jego tekstu, zaczęłam się zastanawiać o co chodzi, co z tymi nurami, kim jest tajemnicza kobieta… Nie mogłam wyłączyć mojego postrzegania świata, a właściwie nie mogłam go przestawić o 180 stopni.
Z kolei jeśli chodzi o „Lecą wieloryby” – tutaj różnica, moim zdaniem, polega przede wszystkim na tym, że świat przedstawiony jest światem snu, a więc z góry zakłada inną rzeczywistość, inne reguły tym światem rządzące, inne myślenie, zachowanie, poczucie czasu i przestrzeni. Więc nijak temu do Murakamiego.
Ale nie żałuję, że po tę prozę sięgnęłam. 
Pięknie się zaczyna. Jon i Maja, którzy znają się od dziecka, którzy są sobie przeznaczeni, którzy rozmawiają ze sobą bez słów, leżą na trawie i budują z chmur swój świat, to, co się stanie kiedyś – swój dom, gdzie na parapecie dwa koty czytają książki, to, że razem siadają do stołu, to, że SĄ. Nie: ona jest, on jest… Jon w chmurach dostrzega bardzo wyraźnie twarz ich córki, która czeka na swoje narodziny, to przecież tylko kwestia czasu…. Maja widzi wieloryby, które lecą po niebie. I Jon musi jej powiedzieć jedno, że nigdy, nigdy się już nie rozstaną. A ona zwykłe „Aha”, bo to przecież aż nazbyt oczywiste.
Rozjeżdżają się w dwa kierunki – każde na swoje studia. To trening, taka gra z życiem, z rzeczywistością. Grają obydwoje i świetnie im idzie. Listy, telefony, a Jon się w duchu śmieje, że tak łatwo - to taka danina dla świata, zanim będą mogli zacząć budować swój dom na skarpie… 
Jeden błąd, Jon twierdzi, ze niezawiniony i niezapanowany. Że wszystko działo się niejako poza nim. (Z tym się nie zgodzę, ale każdy ma prawo do własnej interpretacji). Pędzi do Mai z przeprosinami za winę, o której ona jeszcze nic nie wie. W worku ma 6 bez – jej ulubionych ciastek i bukiet kwiatów i pewnie w głowie wiele słów, które mają ją zatrzymać…
Ale budzi się nagle w innym świecie. Jest tajemniczce Torowisko, gdzie ludzie polują na pociągi, jest przydział żarówek, są znaczki, które każdy, prócz Jona posiada, są Koszulowcy i ci, co są przeciw… I całe mnóstwo dziwnych, niedorzecznych sytuacji, postaci, osób… I jest młoda, śliczna dziewczyna, która chce uciec i której Jon pomaga.
Ta część książki jest duszna, mętna, przytłaczająca. Z perspektywy całej historii wiadomo, że to sen. Kościów genialnie wprost oddaje atmosferę koszmarów, które każdy z nas miewa, nieuchronność, przerażenie, zgoda na absurd i udział w wydarzeniach nawet wbrew sobie. Ale zawsze jest jakaś nić, która wiąże sen z jawą – zadaniem Jona w nowym świecie jest dotarcie do Mai. A w wyświechtanym worku podróżnym niesie jej bezy, niesie je, bo Maja je lubi…
Mam wrażenie, że wszystko to, czego Jon nie miał okazji dokończyć w pierwszej części, realizuje w tej drugiej, pokrętnej, w tej alternatywnej rzeczywistości, która przynosi niemal same złe rozwiązania i rodzi ciągle nowe pytania. To bieg przez własny umysł, to bieg przez poczucie winy, przez miłość, przez poświęcenie.
Trzecia część, o której nie chcę pisać zbyt wiele, bo jest wyjaśnieniem, to właściwie powrót do przeszłości, takie dopełnienie, koło, które się zamyka. Środek jest tylko pomostem między Jonem a Jonem.
To historia wielowymiarowa. Gdzieś przeczytałam, że można j czytać jako powieść miłosną, jako powieść polityczną, jako powieść o dojrzewaniu, jako po prostu dobre SF. I to wszystko jest prawdą. 
Poza tym Kościów bardzo dobrze włada piękną polszczyzną, co dla mnie osobiście jest główną zaletą tej książki. Poza tym bawi się czasem, robi z czytania tej powieści łamigłówkę – podsuwa pewne wątki, daje wskazówki, a potem wszystko chowa i każe zgadywać. Ale na końcu jest klucz, dzięki któremu każdy kawałek możemy dopasować i cieszyć się z wygranej.
Co prawda męczyłam się w niektórych momentach drugiej części, akcja pędziła na złamanie karku, a ja jakoś czasem nie nadążałam, nie mogłam sobie zwizualizować, co się po drodze dzieje, potrzebowałabym czasem jakichś rysunków, komiksu, nie wiedziałam kto kogo uderzył, a kto został uderzony. 
Nie mniej jednaj – polecam.
[Tu o książce na stronie wydawnictwa – ciekawa notka głosowa w wykonaniu Leszka Bugajskiego]

Moja ocena: 4,5/6

poniedziałek, 18 października 2010

„OBOJĘTNOŚĆ OZNACZAŁA NIE BRAK, LECZ ODMOWĘ WSZELKICH UCZUĆ.” (s.175)


TAHAR BEN JELLOUN
„TO OŚLEPIAJĄCE, NIEOBECNE ŚWIATŁO”
(TŁ. MAŁGORZATA SZCZURE)
KARAKTER, KRAKÓW 2008

Pewnie większość tę książkę zna. Albo przynajmniej większość o tej książce słyszała. 
„’To oślepiające, nieobecne światło’ opowiada o torturach, jakie znosili przez 18 lat więźniowie obozu pracy w Tazmamart w Maroku.
Niemal dwudziestolecie spędzone pod ziemią, w celi wielkości grobu. Bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, bez nadziei na odzyskanie wolności. Z tej perspektywy przemawia Salim, narrator powieści. Skazany za udział w zamachu na króla Hassana II, podobnie jak jego towarzysze, żołnierze armii marokańskiej, został osadzony w tajnym więzieniu Tazmamart. Spośród kilkudziesięciu skazańców wolności dożyło czterech. Historia ta wydarzyła się naprawdę, a Tahar Ben Jelloun napisał swą powieść na podstawie autentycznej relacji jednego ocalałych.”
(cytat stąd.)
Stając w obliczu tej powieści ma się twardy orzech do zgryzienia. Właściwie zaczęłam się zastanawiać, czytając ją, po co to robię. 
Rozumiem, dlaczego ludzie piszą takie książki – to dla nich na pewno rodzaj autoterapii, ale dlaczego my, jako czytelnicy po nie sięgamy? 
Żeby powspółczuć? Tylko na co człowiekowi, który siedział 18 lat pod ziemią i który po 18 latach wyszedł, moje współczucie? 
Żeby się upewnić, że to złe? Przecież wiemy… 
Ku przestrodze? Tylko kogo ma to przestrzec – mnie, czy tego, kto zadaje ból i być może nigdy nie miał w ręku żadnej książki… 
Żeby…co właśnie? Dla sensacji? Tej niezdrowej, voyeurystycznej, której poddaje się każdy, a większość się jej wstydzi?
Ja przeczytałam kilka recenzji tej pozycji i pociągnęły mnie w jej stronę słowa: „inna”, „poetycka”, „piękny język”… Oczekiwałam jakiegoś objawienia chyba, a dostałam coś, z czym do końca nie mogę się oswoić i pogodzić.
Fakt, ta książka jest niezwykła. Pochodzi z nurtu literatury obozowej, ale ta, którą czytałam do tej pory charakteryzuje się dokładnością, jest ostra, dosłowna, reportażowa. 
Widzę to tak, że poprzez analizę szczegółów, przypominanie sobie (i czytelnikowi) z chirurgiczną precyzją strachów, zapachów, smaków, uczuć, można oswoić w jakimś stopniu i poradzić sobie z tym, co się przeżyło. 
Tu jest inaczej. Owszem, są opisy głodu, brudu, karaluchów, śmierci, ale są niejako obok. Najważniejsze dzieje się w głowie, najważniejsze dzieje się w słowach. Ważniejsze niż to, aby zjeść, wydaje się w opowieści Salima to, żeby przypomnieć sobie jakąkolwiek baśń tysiąca i jednej nocy po to, by opowiedzieć ją współtowarzyszom. Albo to, by ptaka, który wleciał przez przypadek pod ziemię, oddać na czas kolejnemu więźniowi, a nie przetrzymywać samolubnie tylko dla siebie. Salim mówi pięknym, wyszukanym językiem, zresztą nie tylko Salim, ale każdy z więźniów nosi w sobie poezję. Owszem, wiem, że to spisana przez pisarza relacja, upiększona baśń o niemożliwym, ale mimo wszystko wydaje się to takie inne, odległe od tego, co do tej pory znałam.
Jedno mi tylko bardzo bardzo przeszkadzało. Nie wiem, czy autor splótł ręce i nogi bohatera z żył i tętnic kilku więźniów, czy go wymyślił, czy opowiedział historię tylko i wyłącznie jednego z nich, ale trochę wpadł w pułapkę. Podjął trudny temat kary i winy. Bohater nie czuje się chyba do końca niewinny. Wciąż chce udowodnić swoją niewinność, wciąż powtarza, że on nie strzelał. Wygląda to tak, jakby za wszelką cenę chciał przekonać nas, ale przede wszystkim siebie o swojej czystości, że nie zasłużył na to, co go spotkało. Nieważne tak naprawdę, co ci ludzie zrobili – nie zasłużyli na karę, jaka ich spotkała, ale dla mnie powieść skonstruowana jest trochę ze strachu, że czytelnicy oskarżą go po raz drugi i powiedzą, że mu się należało, że powinien wrócić do tej jamy wykopanej dla niego pod ziemią. 
Pułapka polega też na tym, że Salim nieustannie mówi, iż był tylko pionkiem, że nic nie wiedział, że dostał rozkaz, że musiał iść na akcję, że tylko podejrzewał, co się szykuje, że to może być zamach stanu, że nie miał wyboru. Ale jednocześnie oskarża w jednym miejscu „kmandora”, dowódcę ich dziwnego więzienia, obrzuca go wyzwiskami, obwinia za swoje nieszczęście. Ale przecież nad nim też stał ktoś wyżej i też wydał mu rozkaz, że ma trzymać więźniów pod ziemią i karmić raz dziennie kromką chleba, a raz poić kawą. Usprawiedliwianie siebie nie podziałało dalej i nie dało Salimowi łaski przebaczenia. 

Nie mam problemu z czytaniem takich książek, naprawdę. Nigdy nie miałam. Dystansuję się i wyłączam. Nieprawdopodobieństwo okrucieństwa mnie chroni. Jest jakiś mur, który pozwala mi zerkać spoza i uśmiechać się niedowierzając. Problem dla mnie zaczyna się w momencie powrotu. Problem dla bohaterów takich historii też zaczyna się w momencie powrotu. Często o tym właśnie milczymy. Przychodzi mi tu jednak na myśl postać dobrze wszystkim znana – John Rambo. To postać fikcyjna, ale postać z tej strefy powrotów. Bohaterowie wojen, którzy wrócili, zostawiając za sobą najlepszy okres życia, często zdrowie, a zabierając pod powieki obrazy, które już nigdy nie wyblakną. Brak przystosowania, brak wiedzy, jak się przestawić i znów egzystować w szczęśliwym, kolorowym świecie z pralką i zmywarką do naczyń.
I w opowieści Salima to też było dla mnie najbardziej wstrząsające. Powrót. To, że nie umiał usnąć na łóżku, że nie zapomniał jak się je. Najkoszmarniejsza, najbardziej zapadająca mi w pamięć scena z tej książki to ta, gdy po 18 latach pod ziemią Salim dostaje pierwszą pomoc dentystyczną i gdy siedząc na fotelu zerka w lusterko i widzi swoją twarz – pierwszy raz po 18 latach (sic!)! Ten strach, ta gorączka, którą czuje to jest dla mnie kwintesencja traumy tego człowieka.

Nie oceniam, bo to nie jest książka do oceniania według mnie. Jak mam ocenić, kiedy nawet do końca nie umiem powiedzieć, dlaczego ją przeczytałam…?  

niedziela, 17 października 2010

ZASYPIAJĄC, ZAMIAST NIE ŚPIĄC


AUDREY NIFFENEGGER
„LUSTRZANE ODBICIE”
(TŁ. GRZEGORZ KONERSKI)
NOWA PROZA, WARSZAWA 2010 

W mojej pamięci wciąż obraz sprzed kilku lat (jakichś pięciu…): ciemna głęboka noc, mój Mąż śpi w Naszym jedynym wtedy pokoju, a ja zawinięta w koc, siedzę na niewygodnym stołku w kuchni i czytam. Uciekłam z sypialni, żeby nie raziło go światło, nieważne stało się to, że kolejnego dnia wczesnym rankiem muszę pędzić na zajęcia. Liczyło się tylko, aby poznać do końca losy Clare i Henrego z „Miłości ponad czasem” (inny, nowy tytuł to „Żona podróżnika w czasie”). 
Gdy dowiedziałam się, że Niffenegger wydaje nową książkę od razu trafiła ona na moją Listę do Przeczytania. Dorwałam, otworzyłam, zaczęłam czytać…
Dwie bliźniaczki – Valentina i Julia, dziewczęta, które są swoimi lustrzanymi odbiciami (Valentina ma na przykład serce po prawej stronie) – dostają w spadku po ciotce Elspeth dom w Londynie. Zdeklarowane Amerykanki, leniwe, bierne kobiety, dwudziestoletnie dzieci, które wciąż sypiają wyłącznie we własnych objęciach i nie uczą się ani nie pracują, otrzymują ogromny pięknie urządzony dom. Warunkiem przejęcia spadku jest to, żeby mieszkały w nim minimum rok, zanim nabędą praw do jego sprzedaży, oraz to, aby ich matka i ojciec nigdy nie przekroczyli progu owego domu. Przewodnikiem po życiu i mieszkaniu Elspeth ma być Robert, jej kochanek. 
Edie, matka dziewczynek, nie chce wyjawić im powodu tajemniczego zapisu w testamencie, choć domyśla się, co mogło skłonić Elspeth do podjęcia takiej decyzji. Z siostrą nie widziała się praktycznie od narodzin córek i nie wiadomo, co się wydarzyło w ich wspólnej przeszłości. Jedyne, co wiadomo to fakt, iż Elspeth i Edie były bliźniaczkami.
Tytuł „Lustrzane odbicie” nie odnosi się tylko do ciał dwóch pięknych dziewcząt, ale też do całej historii – to, co dzieje się między Valentiną a Julią ma do złudzenia przypominać relacje ich matki i ciotki. Mają zaplątać się w podobne zależności i podobne uzależnienia co one. Mają podobnie myśleć i podobnie czuć. W swoich oczach mają odbić to, co działo się kilkanaście lat wstecz, ale Elspeth najwyraźniej chce coś swoim zapisem w testamencie naprawić. Owszem – dowiadujemy się wszystkiego, właściwe cała tajemnica wychodzi na jaw, ale…
Po pierwsze motywacje każdej z postaci są dla mnie, delikatnie mówiąc, niejasne, nieprawdziwe, niewystarczające, dziwne, niepewne, podejrzane, naciągane… Każdy z bohaterów okazuje się potworem w ludzkim ciele, każdemu z nich powija się noga w tej opowieści i każdy ma jakieś lustrzane odbicie w sobie, które odbija samo zło. 
A po drugie im dalej w tę książkę brnęłam, tym bardziej czułam się, jak w kiepskiej telenoweli. Brazylijskiej na dodatek.
Kilka razy miałam ochotę odłożyć tę książkę, kilkanaście śmiałam się tam, gdzie z założenia powinnam czuć wzruszenia, albo zdziwienie. Ta książka wciągnęła mnie szybko, ale równie szybko wypluła.
Jednym z głównych motywów jest tutaj problem życia po śmierci, duchów, ich woli i ich widzenia świata. Przypomniałam sobie od razu rewelacyjnie się czytającą „Światła pochylenie”, która zaskoczyła mnie podejściem do tematu, formą i sprawnością w prowadzeniu fabuły. „Lustrzane odbicie” (kolejne nawiązanie do lustra – duchy nie odbijają się w lustrze, a Elspeth-duchowi tego najbardziej brakuje) jest w tym względzie kulawe i makabrycznie nieudane. Wszystko to jest na siłę i psu na budę.
Wyszłam z tego sensu spirytystycznego mocno, mocno rozczarowana i zakończenie uznałam za jedno z najmniej udanych zakończeń, jakie ostatnio czytałam.
Jedynym motywem, który do mnie w jakiś sposób przemówił w tej książce jest historia Marijke i Martina. Martin jest chory psychicznie (ma agorafobię, różnego rodzaju nerwice natręctw itp.). Od kilkunastu lat nie wychodzi z domu, a ze światem komunikuje się za pomocą internetu (jest twórcą krzyżówek, które wysyła mailowo) i swojej żony Marijke. Marijke jest całkowicie podporządkowana chorobie męża – musi wchodzić do sypialni zawsze prawą nogą, a jak wejdzie odwrotnie, to musi powtarzać czynność, nie może mieć wymarzonego kota – Martin boi się zarazków i nie widzi słońca, bo okna od lat są pozasłaniane gazetami. Marijke kocha Martina, ale nie ponad własne życie. Z jego chorobą spędziła kilkanaście lat i w końcu mówi „dość!”. A mówi to dlatego, że Martin nie chce się leczyć. Pewnego dnia przywiązuje do sufitu list i wyprowadza się do rodzinnego Amsterdamu. A Martin rozpoczyna walkę ze sobą. I najpiękniejsza w całej powieści jest dla mnie scena, gdy Martin stoi pod amsterdamskim mieszkaniem Marijke i zaprasza ją na spacer…
Ale to jedna jedyna jasna strona tej książki – reszta jest jak lustrzane odbicie w gabinecie luster – śmieszna, wykrzywiona, karykaturalna i w końcu taka forma się przejada i chcemy spojrzeć na czystą taflę szkła.
Nie polecam, nie podsuwam.

Moja ocena: 2/6

wtorek, 5 października 2010

WYKORZYSTAJ MNIE!

Dzisiaj o dwóch książkach, które widzę. Nie czytam, ale widzę. To książki, które po minimalnym wkładzie pracy są gotowymi scenariuszami – krzyczą „Wykorzystaj mnie! Daj mnie oczom!” Czytając obydwie przewijałam w głowie poszczególne klatki, dodawałam i odejmowałam. 

Pierwsza z pozycji to „Nakarmić wilki” M.Nurowskiej.


MARIA NUROWSKA
„NAKARMIĆ WILKI”
WAB, WARSZAWA 2010 

Ta książka „czytała mi się” podwójnie. Raz, że wilki są moją niespełnioną miłością od kilkunastu lat. Podziwiam te zwierzęta, są dla mnie piękne, mądre i wierne – wilki jako jedne z nielicznych gatunków zwierząt łączą się w pary na całe życie, a gdy jedno z pary umiera, drugie zostaje samo do końca życia. Piękne, prawda?
Dwa, że w tym roku po raz pierwszy w życiu zawitałam w Bieszczady. Widziałam te lasy, to drzewa, te pagórki, o których potem czytałam u Nurowskiej.
Bo to książka o tym, jak zakochana w wilkach kobieta jedzie w Bieszczady po to, by zawyć do księżyca razem z watahą. Kasia zatrzymuje się w centrum badawczym, gdzie stacjonuje już dwóch młodych chłopaków – Klunej (od Clooneya) i Olgierd. W iście pionierskich warunkach (brak łazienki, brak ogrzewania) przygotowuje pracę doktorską na ich temat. Olgierd i Klunej są dla niej jak starsi braci, trochę jak mentorzy, trochę jak wzory, do których Kasia dąży. Wtapia się w bieszczadzką przyrodę, zrasta ze światem, o którym do tej pory tak naprawdę nie miała pojęcia. Ziszcza swoje marzenia, wszystkie po kolei. Jest miłość, jest przyjaźń, jest człowiek, ale nade wszystko jest wilk. Dużo o nim, bardzo. Koleżanka, która czytała uznała za bardzo nudne i niepotrzebne fragmenty dziennika obserwacyjnego Katarzyny. Ale to wszystko jest bardzo potrzebne – pokazanie mistycznej więzi Katarzyny i wilków to stopnie, po których powieść biegnie do zaskakującego, wbijającego w fotel końca. Gdy zamknęłam książkę, czułam się, jakbym dostała przysłowiowym obuchem w łeb. Siedziałam jak zaklęta i brak mi było słów… Brak wszystkiego…
Ta książka jest czymś dotąd niespotykanym w polskiej literaturze – tak zapowiada wydawca i w sumie chyba ma rację. Nie czytałam do tej pory polskiej książki o takiej tematyce. Moją biblią w tym względzie jest „Nie taki straszny wilk” F. Mowata, kiedyś upolowałam ją w antykwariacie i cieszyłam się, jak głupia. Ale nie pamiętam w ogóle powieści o wilkach, które czynią te zwierzęta równoprawnymi bohaterami, właściwie pierwszoplanowymi.
Pięknie.
I jeszcze dwie rzeczy, które znalazłam zapowiedź książki w formie filmowej i film. Ten film to opowieść o projekcie badawczym dwóch pasjonatów – miałam go przed oczami czytając „Nakarmić wilki”. Dokładnie pamiętam, gdy pewnej wczesnowiosennej nocy natknęłam się na niego w internecie. Mój mąż już spał, więc założyłam słuchawki, żeby go nie obudzić. Ciarki na plecach – to wycie, które słychać gdzieś w tle, przenikało mnie do samego dna, do samych trzewi. To wycie miałam w głowie czytając o Kasi. I oczywiście o jednej pięknej, mistycznej scenie tej książki, gdy Katarzyna wyje wraz z watahą – chciałabym kiedyś przeżyć coś takiego…

Moja ocena: 5/6 


AMY BLOOM
„DALEKO STĄD”
(TŁ. AGATA KAROLAK)
MUZA SA, WARSZAWA 2009 

Druga książka to „Daleko stąd”. Zgoła odmienna tematyka, odmienny nastrój, odmienny język. „Nakarmić wilki” złożona z prostych, krótkich, dobitnych zdań. A „Daleko stąd” pisana pięknym, metaforycznym językiem, bardzo sugestywnym i zaczarowanym. 
Akcja książki zaczyna się tuż po pierwszej wojnie światowej, po pogromie białoruskich Żydów. Lilian straciła męża, rodziców i czteroletnią córeczkę Sonię. Sama cudem (naprawdę cudem) uniknęła śmierci. Nic już nie trzyma jej w rodzinnym Turowie, zachęcona ulotką wyjeżdża do Ameryki, gdzie ma kuzynkę Fridę. Tam zamierza rozpocząć nowe życie. I zaczyna. Uczy się języka, pracuje, zakochuje się, sprzedaje się, ustawia się, bawi się, ale wciąż, co noc budzi się z koszmarem pod powiekami, co noc we śnie krzyczy i nigdy nie zapomina Soni. Przez przypadek dowiaduje się, że dziewczynka nie zginęła, ale została zabrana przez sąsiadów i wraz z nimi pojechała na Syberię, gdzie w założeniu miał powstać raj dla Żydów. Jedno mgnienie, zero wątpliwości. Lilian zostawia wszystko – opierając się na mglistych przesłankach, pogłoskach i nadziei jedzie przez pól kuli ziemskiej, aby odszukać córkę. 
To niewątpliwie książka o miłości. To powieść drogi – drogi żmudnej i trudnej, drogi łez, ale też drogi siły, bo Lilian brnie przez tę drogę kilka lat, ale nigdy, nigdy się nie poddaje. To książka o tym, że gdy jedno się traci, zawsze, niezmiennie zyskuje się inne. 
Piękna, rewelacyjnie napisana, delikatna, choć to słowo kryje się na dnie – na pierwszy rzut oka jest ciężka, toporna i krwawa.

Moja ocena: 5,5/6

Te dwie powieści różnią się bardzo, ale obydwie w pewnym stopniu przemówiły do mnie w podobny sposób – filmowo.
Książka Nurowskiej dlatego, że jest skrótowa, pomija nieistotne fragmenty, ma opisy przyrody, które w prosty sposób można przełożyć na obraz, ale nie opowiada o niczym. Jeśli nie dzieje się samo ważne, to po prostu autorka o tym nie pisze. Czytając tę książkę nerwy miałam cały czas napięte, nie można było zaczerpnąć oddechu. 
A książka Bloom przez to, że dzieje się w niej tak dużo. I przez to, że autorka opowiada każdą jedną historię do końca. Każdy bohater/bohaterka, który pojawia się na kartach książki opowiedziany jest do samego końca. Nie zostawia żadnego z nich w próżni, kończy los każdego. Oczyma wyobraźni widziałam ten film, sceny, gdy w kilku klatkach – tak jak w kilku słowach – dopełniony zostaje los nawet najmniej ważnej postaci. 

Teraz czekam na mądrego, dobrego scenarzystę i wrażliwego na obraz, na historie reżysera, którzy przeniosą je na ekran. (Da się zrobić???)

wtorek, 21 września 2010

SIERPIEŃ – LENISTWO I TELEGRAFICZNY SKRÓT

Był urlop. Było pięknie. Były Mazury, były góry i była Warszawa z cudownymi ludźmi, którzy mi pokazali stolicę własnymi oczyma. Taką Warszawę pokochałam – pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że do niej tęsknię, że stała się dla mnie w jakiś sposób ważna. (No ważna była już wcześniej, bo tam są dwie osoby, które mocno cenię i doceniam w swoim życiu – MiK).
I powiem szczerze, ze lenistwo mnie ogarnęło takie, że ani palcem kiwnąć… Ale zatęskniłam… Mocno… I pomyślałam, ze dla porządku to powinnam choć w skrócie opowiedzieć co czytałam w sierpniu, zanim powiem o wrześniu, który tez już się chyli ku końcowi (co z tym czasem, że tak mocno go ubywa…?)


FANNIE FLAGG
„DAISY FAY I CUDOTWÓRCA”
(TŁ. MAŁGORZATA TYSZOWIECKA)
ZYSK I S-KA, POZNAŃ 1998

Moja ocena: 4/6

Taka trochę mityczna książka. Dlatego, że podczas trwania całego wyzwania, dotyczącego Amerykańskiego południa, próbowałam ją zdobyć. I wciąż była wypożyczona. I w końcu dorwałam ją na półce bibliotecznej któregoś dnia, tak po prostu. No to z niecierpliwością zabrałam się za czytanie. I na początku było super. Mała Daisy dostaje od Taty pamiętnik. Chce w nim zapisywać wszystko to, co ją spotyka, co jest dla niej ważne, co dzieje się w jej życiu. Śledzimy przygody jej i jej szalonego Taty, trochę bardziej układnej Mamy i cieszymy się ich dzikimi pomysłami. Kibicujemy Daisy, zawsze stajemy po jej stronie i każdy sukces przyjmujemy, jak swój własny. Ale z czasem Daiy dorasta, a jej styl i jej życie wciąż jest takie samo. Mam wrażenie, że nic się nie zmienia, że jakoś czas tam stanął i przejadła mi się w pewnym momencie ta egzaltowana stylistyka, to utknięcie w miejscu, brak ruchu do przodu. Do „Smażonych zielonych pomidorów” się nie umywa…



MARK MILLS
„OGRÓD TAJMENIC”
(TŁ. JERZY MALINOWSKI)
PRZEDSIĘBIORSTWO WYDAWNICZE „RZECZPOSPOLITA” S.A.
WARSZAWA, 2008

Moja ocena: 3/6
Oczywiście sięgnęłam po ten tytuł ze względu na Toskanię. A Toskanii w niej bardzo mało i jakoś nieintensywnie. Więc się zawiodłam. Właściwie skończyłam tę powieść czytać tylko dlatego, że jechałam SKM do Gdyni (pół godziny w jedną stronę) i z powrotem i do tego siedziałam trochę w poczekalni u lekarza. Nie miałam nic innego. Dlatego.
Adam, namówiony przez swojego promotora, chce napisać pracę naukową na temat starego toskańskiego ogrodu. Jedzie do Włoch i zamieszkuje w pięknej willi. Zaprzyjaźnia się z właścicielką, która jest przekonana, że tajemnicę ogrodu może odkryć tylko ktoś wyjątkowy. No i oczywiście Adam okazuje się tym kimś wyjątkowym. Rozszyfrowuje każdy jeden trop, jaki projektant ogrodu zostawił, kierując się intuicją, „Boską komedią” Dantego i pomocą ślicznej młodej kuzynki… Nieprawdopodobne… W tym znaczeniu, że nie wierzę, iż jakikolwiek człowiek odkryłby to wszystko, co wyszukał Adam. Rozumiem, że istnieją błyskotliwi, inteligentni młodzi ludzie, ale Adam na co dzień inteligencją nie grzeszy… A przynajmniej nie aż taką. A w ogrodzie doznaje jednego olśnienia za drugim. I odkrywa rodzinną tajemnicę, pogrzebaną w ogrodowej ziemi..
Nie przekonało mnie, nie przemówiło do mnie i zawiodło małotoskańskoscią…. 

JOHANNA SINISALO
„NIE PRZED ZACHODEM SŁOŃCA”
(TŁ. SEBASTIAN MUSIELAK)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2005

Moja ocena: 4,5/6

Zaskakująca książka.
Trafiłam na nią przez przypadek, w związku z wyzwaniem dotyczącym krajów nordyckich.
Cieszę się, że ją przeczytałam. 
Inna, dziwna, mroczna, soczysta, czarna, przytłaczająca, duszna, realistyczna, magiczna… Wszystkie te określenia tłoczą mi się w głowie, gdy myślę o „Nie przed zachodem słońca”.
To pomieszkanie zimnej realistycznej scenerii fińskiego miasteczka z mitami, bajkami, baśniami, bajaniami, sięgającymi w głąb skandynawskiej kultury, historii, wierzeń… Zresztą narracja przelata się z fragmentami „Kalewali”, bajek dla dzieci, artykułów (pseudonaukowych) dotyczących trolli. Bo ta książka jest w swojej warstwie fabularnej książką o pewnym trollu. O trollu, którego Mikeael, zwany Aniołem, znalazł pewnego wieczora na ulicy. Dokładniej uratował przed bandą chuliganów, którzy chcieli trolla zabić. Bierze go do domu i postanawia kochać. Właśnie tak – postanawia. Bo jego samego nikt nie kocha. A przynajmniej tak mu się wydaje. Bo został wzgardzony przez partnera (tak, jest homoseksualistą), z którym wiązał w wyobraźni swoje całe życie. Bo wzgardził partnerem, który nie był tym, kim Mikael chciał go widzieć. Bo fińskie miasteczko jest małe, szare i smutne. Bo za ścianą mieszka kobieta, która ma kłopoty i być może przez ścianę Anioł czuje jej ból. Bo chce, tak rozpaczliwie chce, mieć coś swojego…
To książka o sile wyobraźni. O dobru i złu. O walce i o tym, ze nawet diabeł ma zawsze kogoś, kto chce go przytulić. O tym, ze nawet diabeł da się oswoić. O mitach i stereotypach.
Dobra.
I dobrym napisana językiem.

LINDA OLSSON
„SONATA DLA MIRIAM”
(TŁ. JANUSZ MARGAŃSKI)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 

Moja ocena: 4,5/6

O tej autorce też słyszałam już dawno. Sięgnęłam najpierw po „Sonatę dla Miriam”, bo akurat się pojawiła, a Lirael mówiła, że jest gorsza od „Niech wieje dobry wiatr”. Postanowiłam więc zacząć od gorszej, żeby czekała na mnie ta wisienka na torcie.
Jeśli to jest gorsza, to już wiem, ze „Wiatr” będzie cudny.
Bo „Sonata dla Miriam” zrobiła na mnie duże wrażenie. 
Bo warstwa psychologiczna, tak mocno rozbudowana w tej książce, jest szara, brutalna, lodowata. Nic nie przemilcza i nic nie tai.
Bo Nowa Zelandia wcale nie jest słoneczna, choć nostalgiczna. Niestereotypowa. 
Bo Kraków jest dobrze pokazany jest niejako bohaterem drugoplanowym. Gęstym od wspomnień, pięknym.
To historia złych wyborów, które miały być dobre, najlepsze. 
To o tym, jak Adam traci córkę w wypadku. I jak tego dnia odnajduje przeszłość. W muzeum holokaustu znajduje na ścianie tajemnicze zdjęcie i dzięki temu trafia do swojego dzieciństwa. Oddaje córkę, dostaje swój pierwszy ząb i głos matki. Dostaje Kraków, w którym wszystko się zaczęło i Kraków, w którym ma szansę zamknąć niepotrzebnie ciągnące się rozdziały. Wspomina. Boleje. Cieszy się. Powraca do życia. Układa. 
To książka na wskroś nostalgiczna. Pełna duchów.
A każda żyjąca osoba ma krzyż, bagaż, smutek, zamglone oczy, nie żyje tak naprawdę, sięga do przeszłości i w niej zanurza się do połowy, egzystuje.
Nie znalazłam ani jednej szczęśliwszej osoby w tej książce.
A mimo wszystko podobała mi się.
Jednak bardzo, bardzo duży minus za postać Cecylii - nie rozumiem jej motywacji – nie umiem poczuć tej bohaterki. Nie umiem wbić się pod jej skórę i zrozumieć, czemu tak wyznaczyła swój los. Przez to odeszłam od tej historii gdzieś bardzo daleko.

GUILLERMO MARTINEZ
„POWOLNA ŚMIERĆ LUCIANY B.”
(TŁ. RERESA TOMCZYŃSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 

Moja ocena: 3,5/6 

Pewnego dnia do narratora dzwoni Luciana B. To jego dawna współpracownica, która 10 lat wcześniej przepracował u niego jeden miesiąc. Teraz jest na skraju załamania nerwowego i prosi go o pomoc – jej zdaniem Kloster, jeden z najpoczytniejszych pisarzy kryminałów, próbuje zabić jej całą rodzinę, a na końcu ją samą. Prosi narratora (nie mogę sobie przypomnieć jego imienia…) o pomoc.
To książka o zazdrości, o winie/karze, o wybaczeniu. O tym, jak duszenie w sobie oskarżeń, niepomszczonych krzywd może przerodzić się w dziką, nieposkromioną siłę. Siłę o niszczycielskim charakterze. O przepracowywaniu żalu. O demonach i o tym, jaką moc ma słowo.
Podobał mi się zabieg, który w tej książce zastosował autor. Najpierw o wszystkim opowiada Luciana. A potem sam oskarżony Kloster. I wszystko się odwraca, każdy szczegół zaczyna wyglądać inaczej. Świadczyć o czym innym.
Ale zakończenie – jak dla mnie zepsuło całą książkę. Rozumiem – idea, ale oczekiwałam dobrego, ambitnego kryminału/thrillera, a dostałam jakiś traktat o sile zemsty…

EMMANUEL CARRERE
„PRZECIWNIK”
(TŁ. GRAŻYNA MAJCHER)
MUZA SA, WARSZAWA 2004 

Moja ocena: 4/6

Przez jakiś czas ta książka mnie prześladowała. Tym bardziej, że znana mi osoba opowiedziała mi coś na jej kształt ze swojego własnego życia. Tym bardziej, ze to historia na faktach. Nie chciała mi się pomieścić w głowie i w różnych sytuacjach ze mnie wypływała. Bałam się jej/boję się nadal…
To historia Jean-Claude Romanda, który z głupiego, błahego powodu zawalił egzamin na medycynie. Rodzicom powiedział, że zdał i ze przeszedł na kolejny rok studiów. I tym samym wkręcił się w ogromną machinę kłamstwa… Okłamał wszystkich, że skończył studia, uzyskał dyplom, że dostał pracę w Instytucie Zdrowia. Przez kilkanaście lat co dzień wychodził do pracy, jeździł w delegacje, utrzymywał się z okradania własnej rodziny. Gdy jego sytuacja zaczęła wychodzić na jaw, zabił teścia, rodziców, a potem własną żonę i dwójkę małych dzieci…
Emanuel Carrere nawiązał z Romandem kontakt i próbował opisać ze szczegółami jak to się zaczęło, jak to trwało, skąd się wzięło, co powodowało Romandem. Moim zdaniem, gdy dowiedział się o tej historii (zapewne z mediów), tak samo, jak ja, nie mógł spać. Tak samo jak ja myślał, jak to jest możliwe. Jak wygląda ten człowiek. A przede wszystkim, jakie są jego „objawy”, czy da się poznać, ze ktoś wymyśla swoje życie, ze snuje historie i nazywa je własnym życiem. Czy on (ja) poznałby, gdyby jego żona/przyjaciel/brat napisał sam sobie scenariusz i zaczął grać rolę w jakimś niewyobrażalnym sitcomie…
Poruszająca historia, książka trochę mniej.

IRENA DOUSKOVA
„DUMNY BĄDŹŻEŚ”
(TŁ. JOANNA DERDOWSKA)
ZYSK I S-KA, POZNAŃ 2007

Moja ocena: 4,5/6

I znów lektura dzięki Lirael.
Lektura, która w pełni oddaje motto tej książki, słowa samej autorki, wypisane na okładce:
„Humor jest sposobem obrony przed agresją świata”.
O małej zagubionej, ale w sumie szczęśliwej dziewczynce w komunistycznych Czechach, która wiedzie sobie żywot obserwatora. Mało z rzeczywistości rozumie, przetwarza ją na własny użytek, tłumaczy ją sobie, jak potrafi, chłonie, analizuje i wypuszcza z siebie w postaci słów, uśmiechów, płaczu, zdziwienia. Taka maleńka istotka pośrodku sił, które mają na nią wpływ, a o których nie wie. 
Tylko najgorsze jest to, że nic z tego wszystkiego nie wynika, że owszem, jakiś wycinek świata Douskova pokazała, wyśmiała w pewnym stopniu i co? I nic.
A mnie poruszył fragment:
s.100
„W Zakopach się raz przeciwko mnie zmówili wszyscy chłopacy z bloków i każdy, kto mnie spotkał, to mi mówił: „Umrzesz”.
Ja się nawet za bardzo nie bałam, że naprawdę umrę, ale jednak bym wolała, gdyby mi mówili na przykład – cześć – albo – jak się masz. W końcu już mi się wcale nie chciało wychodzić na dwór, chociaż świeciło słońce i były wakacje. Na szczęście potem jechaliśmy do Bułgarii, a jak wróciliśmy, to już się ze mną znowu normalnie witali – czołem, parówo!”
Smutne.
Prawdziwe.
Do płaczu, choć śmieszne…

AGLAJA VETERANYI
„REGAŁ OSTATNICH TCHNIEŃ”
(TŁ. ALICJA ROSENAU)
CZARNE, WOŁOWIEC 2004 

Moja ocena: 5/6 

A z ostatniej sierpniowej książki to fragment, bo o Veteranyi ciężko się opowiada…


A dziś przeczytałam pierwsze typowania
, jeśli chodzi o Nobla literackiego… Zanim oczom mym ukazał się artykuł, napisałam na facebooku, że swojego prywatnego Nobla, to bym oddała Murakamiemu. A tu też na Niego stawiają… Może… Oby…