wtorek, 26 października 2010

„GOTOWANIE JEST SPRAWĄ RÓWNIE INTYMNĄ, JAK ODCISKI PALCÓW(…)” [S.13]


MARLENA DE BLASI
„SMAKI POŁUDNIOWEJ ITALII”
(TŁ.JACEK KONIECZNY)
WYDAWNICTWO LITERACKIE

Kocham książki kucharskie! Mogłabym je oglądać godzinami – nawet nie muszę gotować, najadam się samym czytaniem przepisów, zdjęciami, listami składników. Najadam się własnymi notatkami na marginesach i powkładanymi między strony listami zakupów.
Moja miłość do książek o jedzeniu jest tym większa, im więcej jest gadania-bajania. Podtytuł książki De Blasi to „Wspaniałe przepisy i włoskie opowieści”. Wszystko, czego szukam w „smakowych” książkach.
Czytałam całą niedzielę – tak się złożyło, że mój Mąż upichcił akurat pizzę, więc miałam co pojadać czytając o włoskich gellato, o cukiniach marynowanych i makaronie na czarno.
Kolejny raz De Blasi mnie ujęła, zaczarowała i nakazała tęsknotę za podróżą do Włoch, za spróbowaniem prawdziwego włoskiego pomidora.
Książka opisuje osiem regionów południowych Włoch, ale – tak jak sama autorka zastrzega – nie mówi o potrawach najbardziej znanych, ale o takich, które w danym miejscu poznała, które zapadły w jej serce, które połechtały jej kubki smakowe, albo dzięki którym poznała kogoś wartościowego.
Bo De Blasi traktuje jedzenie jako pretekst. Pretekst do poznawania, do badania, do zakochania, do komunikacji, do miłego spędzania czasu – rozmawia z ludźmi poprzez chleb i oliwę, sięga wstecz, by poznać ich życie, ale także tradycję, która stoi za każdym spożywanym kęsem. Wybiega również naprzód – obmyśla, jak przyrządzić potrawę u siebie w domu i kogo zaprosi, żeby spróbował okonia morskiego, a kogo poczęstuje tartą z dynią i rumem.
Jak sama wspomina „sekret tkwi nie w samych przepisach, ale w dostrzeżeniu piękna włoskiej kuchni.” [s.108]
A ta opiera się na wspólnocie, na czerpaniu z tradycji, na przyjmowaniu tego, co się dostaje od losu – w części Włoch bliżej morza jadają ryby, a tam, gdzie ryb nie ma na wyciągnięcie ręki polują na króliki. Dewizą we włoskiej kuchni jest korzystanie ze składników dostępnych w danym regionie – po co zagarniać coś, co jest daleko, gdy tuż obok ma się cały ogród rajski smaków?
To kuchnia rytuałów i obrzędów - to bardzo dobrze w tej książce widać. Autorka przy każdym z przepisów zamieściła jakąś historyjkę, albo na temat pochodzenia danej potrawy, albo opowieść o tym, skąd ta potrawa weszła w jej smak i jej serce - tworząc swoją własną mitologię, opowiada dzieje kuchni włoskiej.
Wielkie wrażenie zrobił na mnie na przykład opis La mattanza czyli uboju migrujących tuńczyków. To wielka ceremonia, w której biorą udział rybacy zajmujący się tylko połowem tuńczyków właśnie. Jest ich 57. Na ich czele stoi il rais, którą to funkcję może sprawować człowiek prawy, silny i honorowy, wybrany przez społeczność. Piętnaście czarnych łodzi ustawia się w czworokąt i rozpościera sieć o długości dziesięciu kilometrów. Przy wciąganiu tuńczyków do łodzi mężczyźni mówią arabskie zaklęcia. A wszystko odbywa się dokładnie w ten sam sposób od setek lat. Wstrząsnęło mną to do głębi – głównie dlatego, że nie jest to rytuał odprawiany dla turystów, na pokaz, dla zysku i dla poklasku, ale z potrzeby serca, z umiłowania przodków i z wiary, że dobre jedzenie, to jedzenie zebrane, przyrządzone we właściwy sposób, a dobre jedzenie, to dobre życie.
Takich historii jest dużo. Piękny opis Bożego Narodzenia, fantastyczna historia pochodzenia słodyczy na Sycylii (tworzyły je siostry zakonne – sprzedawały je mieszkańcom wsi i miasteczek, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie klasztoru), o makaronie, który był wyrabiany w specjalnych wozach, o tradycyjnej zupie pierwszomajowej, gotowanej dla całej wioski z resztek zebranych we wszystkich gospodarstwach, albo o panardzie, gdzie trzeba zjeść minimum trzydzieści dań podczas jednego wieczoru; ale także prywatne, kosmiczne opowieści samej Marleny o gościnności Włochów, o ludziach, którzy specjalnie dla niej gotowali, o ulicznych sprzedawcach, o targach, o pewnej starszej damie, która upiekła chleb kołysankowy (co za piękna nazwa!!!), żeby przypomnieć sobie dzieciństwo, o innej, która zrobiła dla niej makaron na smutki, albo o psie, który jada na obrusie i któremu trzeba mówić „Smacznego”.
O tym, że dzielenie się jedzeniem, to dzielenie się sobą, swoimi historiami i swoją radością, że zasiadając do stołu można się tylko cieszyć.
De Blasi opatruje swoje przepisy komentarzami, które sprawiają, że czułam, jakby dawała mi je dobra przyjaciółka, która nade wszystko pragnie, bym z jedzenia, które przygotuję, miała jak najwięcej radości:
O tarcie z czarnego ryżu: „Podawaj wyłącznie osobom, którym na widok czekoladowego ciasta zaczynają mocniej bić serca.” [s.193] Albo o kęsach jagnięciny: „ To wiejska potrawa, którą powinno się spożywać na dworze, opiekając przy okazji na ogniu inne mięso lub rybę”. [s.203]
Na końcu jest słowniczek, a w moim egzemplarzu, wypisana brązowym tuszem, lista potraw, które chcę spróbować przyrządzić – pasta z cukinii, marmolada cytrynowa, placki z rumem i ricottą…
Jedno małe ale... marzy mi się wydanie ze zdjęciami, takimi w sepii, ze zdjęciami starymi, na przykład właśnie wspomnianego wozu, w którym wyrabia się makaron, chłopców z żołnierzami z ciasta migdałowo-orzechowego, wypiekanego na święto w San Martino, ale też z nowymi, zupełnie realnymi i prawdziwymi – kobieta, która sznurkiem dzieli mięso, mężczyzna, który piecze nad ogniem bakłażany, ciasto makaronowe zagniatane przez umączone ręce, targ, na którym sprzedawcy bez rękawiczek grzeją dłonie przy trójnogach z tlącymi się grudkami węgla.
Wszystko to widzę oczyma wyobraźni, bo to jest – na każdej stronie książki De Blasi. Ale takie już moje szaleństwo, że kocham książki z obrazkami.

Moja ocena: 5/6

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera planowana jest na 10 listopada.

niedziela, 24 października 2010

O WOLNOŚCI SŁÓW KILKA

Chciałam zestawić ze sobą dwie książki, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale kończąc ostatnio „Dziennik Hadriena i Rumianki”, cały czas miałam poczucie, że te dwie pozycje są właściwie o tym samym.

Najpierw fikcja:

ERLEND LOE
„DOPPLER”
(TŁ. MILENA SKOCZKO)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2006
Moja ocena: 5/6

Doppler ma tak zwane wszystko – dom, rodzinę (żonę i dwójkę dzieci), dobra posadę, wakacje co roku, dobry, drogi sprzęt domowy… Tuż po śmierci swego ojca spotyka go dziwny wypadek. Gdy jedzie rowerem po lesie, spada, uderza się w głowę i… to zmienia jego życie. W chwili upadku słyszy tylko ciszę lasu, nie ma żadnych myśli związanych z doczesnością, co skłania go do refleksji, iż cały świat i rzeczywistość „pozaleśna” nie jest mu tak naprawdę potrzebna. I to tak zwane wszystko zostawia za sobą – przeprowadza się do namiotu, postawionego w lesie, głuchy na prośby żony, osiedla się i postanawia prowadzić inne życie. Zbiera, poluje. Pewnego dnia zabija klępę łosia. Samica osieroca małego łosia, którego Doppler bierze na wychowanie. Nadaje mu imię Bongo i od tej chwili mianuje swoim towarzyszem.
To słodko-gorzka opowieść. Nie jest pozbawiona humoru i scenek rodzajowych, ale tak naprawdę porusza bardzo ważny problem – problem uzależnienia współczesnego człowieka od konsumpcji, także problem konsumpcji ponad własne potrzeby, oddalenie od prawdziwości, budowanie fasad między sobą a naturą i wprowadzanie nowych zasad, które tak naprawdę stają się kajdanami człowieka. To książka o tym, że we współczesnym świecie człowiek nie może być wolny.

I ta prawdziwa prawdziwość:

HADRIEN RABOUIN
PRZY WSPÓLPRACY YVES’A BOITEAU
„DZIENNIK HADRIENA I RUMIANKI.
1300 KILOMETRÓW PRZEZ FRANCJĘ”
(TŁ. WIKTOR DŁUSKI)
CZARNE, WOŁOWIEC 2010
Moja ocena: 4,5/6

Hadrien, nastolatek tuż po maturze, 1 sierpnia 2008, objucza swoją krowę Rumiankę (po francusku Rumianek – Camomille – jest rodzaju żeńskiego) i wyrusza w pieszą podróż po Francji.
„Jako syn rolników prowadzących gospodarstwo ekologiczne, od dziecka kołysany dźwiękami, zapachami, rytmami chłopskiego życia i pracy na roli, zawsze odczuwałem bezgraniczny zapał i ciekawość wszystkiego, co dotyczy przyrody. Od przedostatniej klasy liceum coraz bardziej obojętniała mi książkowa wiedza, którą mi przekazywano, postanowiłem więc wyruszyć w drogę, samotnie, w przekonaniu, ze wędrówka to najlepszy sposób uczenia się i odkrywania świata. Miałem też dość widoku ludzi wykształconych, z nosami zanurzonymi w teorii, niezdolnych do zrobienia czegokolwiek własnymi rękoma. (…) pomysł, by podróżować w sposób możliwie najbardziej niezależny, bez pieniędzy, żywiąc się owocami zbieractwa, odegrał istną rolę w mojej decyzji.” [s.11-12]
Ta książka to zapis jego podróży, dziennik, w którym notuje każdą spotkaną osobę, swoje myśli, zachowania Rumianki, opisy ziół, zawody, które poznał po drodze. Bo Hadrien ceni sobie wszystkich rzemieślników, którzy pracują naturalnymi, od wieków stosowanymi metodami. Dużo czyta, je to, co dostanie od ludzi, śpi tam, gdzie ktoś go przyjmie – z własnej woli, lub poproszony o gościnę. Wszędzie, gdzie się znajduje wzbudza sensację – młodzieniec z objuczoną krową (w książce wyjaśnia, dlaczego wybrał krowę) i gitarą. 
Czyta się dobrze, ale momentami brzmiało to dla mnie trochę jak wyliczanka. Spałem tu, zjadłęm to, Rumianka dawała radę/nie dawała rady. Fragmenty są naprawdę wciągające, ale jak dla mnie trochę zbyt enigmatyczna całość.

Dla mnie obydwie książki są o wolności. O jej poszukiwaniu. Ale najgorsze jest to, że ja wyczytuję z nich, ze tak naprawdę wolności już nie ma. Bo cóż, że Doppler opuścił swój dom, gdy zaraz za nim swoje domy opuściło kilka innych osób, wszyscy przenieśli się do lasu, chcieli stworzyć nowe, inne społeczeństwo, a zaczęli wprowadzać dokładnie te same zasady, których chcieli się pozbyć. Nie ze złośliwości. To po prostu przeprogramowanie, jakiemu uległ dzisiejszy człowiek. Cóż tego, ze w finałowej scenie Doppler zabiera swojego młodszego syna – jako wciąż nieskażonego cywilizacją i postanawia wyjechać – uciec i gdzieś indziej znaleźć świat dla siebie – przecież tak naprawdę to gdzie indziej tez przyciągnie masę osób, którym wydaje się, że potrafią żyć inaczej.
Cóż z tego, ze Hadrien wyruszył w dobrej wierze, że wyruszy pewnie jeszcze nie raz, jak sam zapowiedział na końcu swojego dziennika. Cóż z tego, że poznał zawód kowala, albo kamieniarza, skoro musiał przewędrować jakieś 600 km, żeby znaleźć jednego i kolejne 500, żeby znaleźć drugiego? Cóż z tego, ze podróż kosztowała go tyle co nic, skoro wciąż ciągnęła się za nim telewizja, radio, gazety, rozpowszechniały jego historię i tym samym pomagały mu w osiągnięciu celu. Jest taka scena, gdy Hadrien zatrzymuje się na jednym polu na nocleg. Przygotowuje sobie posiłek, Rumianka tez się pasie i przychodzi właściciel pola. wygania Hadrian w dość niemiłych słowach. Gdy jednak okazuje się, że Hadrien to Hadrien, że widział go w telewizji, pozwala mu zostać. „A co to zmienia, że mnie widział w telewizji?” zastanawia się Hadrien – ano wiele. Podejrzewam, że część ludzi, których chłopak spotkał na swojej drodze to ludzie, którzy faktycznie chcieli mu pomóc – zupełnie bezinteresownie, ale cześć jest takich, którzy na pewne mieli ukryte cele – a może pokażą mnie w wiadomościach? 
Jasne, zawsze warto próbować, może gdzieś jest inny świat, taki, w którym człowiek może robić naprawdę dobro - sobie, innym, ziemi, ale obydwie historie – i ta fikcyjna i ta prawdziwa, pokazują, że nie da się tak po prostu iść, tak po prostu porzucić społeczeństwa, że wolność to ułuda. Niestety. 

BEZOWA ŁAMIGŁÓWKA


ALEKSANDER KOŚCIÓW
„LECĄ WIELORYBY”
ZNAK, KRAKÓW 2010 

„Wieloryby” wleciały w moje ręce z dwóch powodów.
Pierwszy to ten, że czytałam „Świat nura”. Zanurkowałam wtedy w ten świat tak mocno, że wypłynęłam dopiero pod sam koniec, kiedy już nie miałam ani odrobiny oddechu w płucach. 
A drugi to ten, że proza Kościówa jest porównywana do prozy mojego wielbionego Murakamiego.
Ha. To przewrotne, że to był jeden z powodów, bo dla mnie tak nie jest. 
Jeśli chodzi o „Świat nura” do pewnego momentu faktycznie czułam się jak w prozie Japończyka. Ale zawsze po wyjściu ze świata Murakamiego zmienia się moje patrzenie na świat. Na każdym kroku widzę tańczące żaby, widzę studnie, w których można zamieszkać na jakiś czas i widzę w tramwaju człowieka owcę. I to wszystko wydaje się normalne, „zdarzeniowe” (takie moje słowo, które mi wpadło do głowy – bardzo mi tu pasujące – chodzi mi o to, że wszystko to, o czym Murakami pisze, mogłoby się zdarzyć, przyjmuję to za pewną możliwość). Nie pytam „Dlaczego?” i „O co chodziło?”, bo to właściwie nie ma większego znaczenia. Często się nie wyjaśnia, kobieta, która przez kilka dni spała, nagle się budzi i może spokojnie zasiąść do śniadania – nie muszę wiedzieć, co się z nią stało i dlaczego nagle powróciła – to siła powieści Murakamiego. 
A u Kościówa, po przeczytaniu dużej, większej części jego tekstu, zaczęłam się zastanawiać o co chodzi, co z tymi nurami, kim jest tajemnicza kobieta… Nie mogłam wyłączyć mojego postrzegania świata, a właściwie nie mogłam go przestawić o 180 stopni.
Z kolei jeśli chodzi o „Lecą wieloryby” – tutaj różnica, moim zdaniem, polega przede wszystkim na tym, że świat przedstawiony jest światem snu, a więc z góry zakłada inną rzeczywistość, inne reguły tym światem rządzące, inne myślenie, zachowanie, poczucie czasu i przestrzeni. Więc nijak temu do Murakamiego.
Ale nie żałuję, że po tę prozę sięgnęłam. 
Pięknie się zaczyna. Jon i Maja, którzy znają się od dziecka, którzy są sobie przeznaczeni, którzy rozmawiają ze sobą bez słów, leżą na trawie i budują z chmur swój świat, to, co się stanie kiedyś – swój dom, gdzie na parapecie dwa koty czytają książki, to, że razem siadają do stołu, to, że SĄ. Nie: ona jest, on jest… Jon w chmurach dostrzega bardzo wyraźnie twarz ich córki, która czeka na swoje narodziny, to przecież tylko kwestia czasu…. Maja widzi wieloryby, które lecą po niebie. I Jon musi jej powiedzieć jedno, że nigdy, nigdy się już nie rozstaną. A ona zwykłe „Aha”, bo to przecież aż nazbyt oczywiste.
Rozjeżdżają się w dwa kierunki – każde na swoje studia. To trening, taka gra z życiem, z rzeczywistością. Grają obydwoje i świetnie im idzie. Listy, telefony, a Jon się w duchu śmieje, że tak łatwo - to taka danina dla świata, zanim będą mogli zacząć budować swój dom na skarpie… 
Jeden błąd, Jon twierdzi, ze niezawiniony i niezapanowany. Że wszystko działo się niejako poza nim. (Z tym się nie zgodzę, ale każdy ma prawo do własnej interpretacji). Pędzi do Mai z przeprosinami za winę, o której ona jeszcze nic nie wie. W worku ma 6 bez – jej ulubionych ciastek i bukiet kwiatów i pewnie w głowie wiele słów, które mają ją zatrzymać…
Ale budzi się nagle w innym świecie. Jest tajemniczce Torowisko, gdzie ludzie polują na pociągi, jest przydział żarówek, są znaczki, które każdy, prócz Jona posiada, są Koszulowcy i ci, co są przeciw… I całe mnóstwo dziwnych, niedorzecznych sytuacji, postaci, osób… I jest młoda, śliczna dziewczyna, która chce uciec i której Jon pomaga.
Ta część książki jest duszna, mętna, przytłaczająca. Z perspektywy całej historii wiadomo, że to sen. Kościów genialnie wprost oddaje atmosferę koszmarów, które każdy z nas miewa, nieuchronność, przerażenie, zgoda na absurd i udział w wydarzeniach nawet wbrew sobie. Ale zawsze jest jakaś nić, która wiąże sen z jawą – zadaniem Jona w nowym świecie jest dotarcie do Mai. A w wyświechtanym worku podróżnym niesie jej bezy, niesie je, bo Maja je lubi…
Mam wrażenie, że wszystko to, czego Jon nie miał okazji dokończyć w pierwszej części, realizuje w tej drugiej, pokrętnej, w tej alternatywnej rzeczywistości, która przynosi niemal same złe rozwiązania i rodzi ciągle nowe pytania. To bieg przez własny umysł, to bieg przez poczucie winy, przez miłość, przez poświęcenie.
Trzecia część, o której nie chcę pisać zbyt wiele, bo jest wyjaśnieniem, to właściwie powrót do przeszłości, takie dopełnienie, koło, które się zamyka. Środek jest tylko pomostem między Jonem a Jonem.
To historia wielowymiarowa. Gdzieś przeczytałam, że można j czytać jako powieść miłosną, jako powieść polityczną, jako powieść o dojrzewaniu, jako po prostu dobre SF. I to wszystko jest prawdą. 
Poza tym Kościów bardzo dobrze włada piękną polszczyzną, co dla mnie osobiście jest główną zaletą tej książki. Poza tym bawi się czasem, robi z czytania tej powieści łamigłówkę – podsuwa pewne wątki, daje wskazówki, a potem wszystko chowa i każe zgadywać. Ale na końcu jest klucz, dzięki któremu każdy kawałek możemy dopasować i cieszyć się z wygranej.
Co prawda męczyłam się w niektórych momentach drugiej części, akcja pędziła na złamanie karku, a ja jakoś czasem nie nadążałam, nie mogłam sobie zwizualizować, co się po drodze dzieje, potrzebowałabym czasem jakichś rysunków, komiksu, nie wiedziałam kto kogo uderzył, a kto został uderzony. 
Nie mniej jednaj – polecam.
[Tu o książce na stronie wydawnictwa – ciekawa notka głosowa w wykonaniu Leszka Bugajskiego]

Moja ocena: 4,5/6

poniedziałek, 18 października 2010

„OBOJĘTNOŚĆ OZNACZAŁA NIE BRAK, LECZ ODMOWĘ WSZELKICH UCZUĆ.” (s.175)


TAHAR BEN JELLOUN
„TO OŚLEPIAJĄCE, NIEOBECNE ŚWIATŁO”
(TŁ. MAŁGORZATA SZCZURE)
KARAKTER, KRAKÓW 2008

Pewnie większość tę książkę zna. Albo przynajmniej większość o tej książce słyszała. 
„’To oślepiające, nieobecne światło’ opowiada o torturach, jakie znosili przez 18 lat więźniowie obozu pracy w Tazmamart w Maroku.
Niemal dwudziestolecie spędzone pod ziemią, w celi wielkości grobu. Bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, bez nadziei na odzyskanie wolności. Z tej perspektywy przemawia Salim, narrator powieści. Skazany za udział w zamachu na króla Hassana II, podobnie jak jego towarzysze, żołnierze armii marokańskiej, został osadzony w tajnym więzieniu Tazmamart. Spośród kilkudziesięciu skazańców wolności dożyło czterech. Historia ta wydarzyła się naprawdę, a Tahar Ben Jelloun napisał swą powieść na podstawie autentycznej relacji jednego ocalałych.”
(cytat stąd.)
Stając w obliczu tej powieści ma się twardy orzech do zgryzienia. Właściwie zaczęłam się zastanawiać, czytając ją, po co to robię. 
Rozumiem, dlaczego ludzie piszą takie książki – to dla nich na pewno rodzaj autoterapii, ale dlaczego my, jako czytelnicy po nie sięgamy? 
Żeby powspółczuć? Tylko na co człowiekowi, który siedział 18 lat pod ziemią i który po 18 latach wyszedł, moje współczucie? 
Żeby się upewnić, że to złe? Przecież wiemy… 
Ku przestrodze? Tylko kogo ma to przestrzec – mnie, czy tego, kto zadaje ból i być może nigdy nie miał w ręku żadnej książki… 
Żeby…co właśnie? Dla sensacji? Tej niezdrowej, voyeurystycznej, której poddaje się każdy, a większość się jej wstydzi?
Ja przeczytałam kilka recenzji tej pozycji i pociągnęły mnie w jej stronę słowa: „inna”, „poetycka”, „piękny język”… Oczekiwałam jakiegoś objawienia chyba, a dostałam coś, z czym do końca nie mogę się oswoić i pogodzić.
Fakt, ta książka jest niezwykła. Pochodzi z nurtu literatury obozowej, ale ta, którą czytałam do tej pory charakteryzuje się dokładnością, jest ostra, dosłowna, reportażowa. 
Widzę to tak, że poprzez analizę szczegółów, przypominanie sobie (i czytelnikowi) z chirurgiczną precyzją strachów, zapachów, smaków, uczuć, można oswoić w jakimś stopniu i poradzić sobie z tym, co się przeżyło. 
Tu jest inaczej. Owszem, są opisy głodu, brudu, karaluchów, śmierci, ale są niejako obok. Najważniejsze dzieje się w głowie, najważniejsze dzieje się w słowach. Ważniejsze niż to, aby zjeść, wydaje się w opowieści Salima to, żeby przypomnieć sobie jakąkolwiek baśń tysiąca i jednej nocy po to, by opowiedzieć ją współtowarzyszom. Albo to, by ptaka, który wleciał przez przypadek pod ziemię, oddać na czas kolejnemu więźniowi, a nie przetrzymywać samolubnie tylko dla siebie. Salim mówi pięknym, wyszukanym językiem, zresztą nie tylko Salim, ale każdy z więźniów nosi w sobie poezję. Owszem, wiem, że to spisana przez pisarza relacja, upiększona baśń o niemożliwym, ale mimo wszystko wydaje się to takie inne, odległe od tego, co do tej pory znałam.
Jedno mi tylko bardzo bardzo przeszkadzało. Nie wiem, czy autor splótł ręce i nogi bohatera z żył i tętnic kilku więźniów, czy go wymyślił, czy opowiedział historię tylko i wyłącznie jednego z nich, ale trochę wpadł w pułapkę. Podjął trudny temat kary i winy. Bohater nie czuje się chyba do końca niewinny. Wciąż chce udowodnić swoją niewinność, wciąż powtarza, że on nie strzelał. Wygląda to tak, jakby za wszelką cenę chciał przekonać nas, ale przede wszystkim siebie o swojej czystości, że nie zasłużył na to, co go spotkało. Nieważne tak naprawdę, co ci ludzie zrobili – nie zasłużyli na karę, jaka ich spotkała, ale dla mnie powieść skonstruowana jest trochę ze strachu, że czytelnicy oskarżą go po raz drugi i powiedzą, że mu się należało, że powinien wrócić do tej jamy wykopanej dla niego pod ziemią. 
Pułapka polega też na tym, że Salim nieustannie mówi, iż był tylko pionkiem, że nic nie wiedział, że dostał rozkaz, że musiał iść na akcję, że tylko podejrzewał, co się szykuje, że to może być zamach stanu, że nie miał wyboru. Ale jednocześnie oskarża w jednym miejscu „kmandora”, dowódcę ich dziwnego więzienia, obrzuca go wyzwiskami, obwinia za swoje nieszczęście. Ale przecież nad nim też stał ktoś wyżej i też wydał mu rozkaz, że ma trzymać więźniów pod ziemią i karmić raz dziennie kromką chleba, a raz poić kawą. Usprawiedliwianie siebie nie podziałało dalej i nie dało Salimowi łaski przebaczenia. 

Nie mam problemu z czytaniem takich książek, naprawdę. Nigdy nie miałam. Dystansuję się i wyłączam. Nieprawdopodobieństwo okrucieństwa mnie chroni. Jest jakiś mur, który pozwala mi zerkać spoza i uśmiechać się niedowierzając. Problem dla mnie zaczyna się w momencie powrotu. Problem dla bohaterów takich historii też zaczyna się w momencie powrotu. Często o tym właśnie milczymy. Przychodzi mi tu jednak na myśl postać dobrze wszystkim znana – John Rambo. To postać fikcyjna, ale postać z tej strefy powrotów. Bohaterowie wojen, którzy wrócili, zostawiając za sobą najlepszy okres życia, często zdrowie, a zabierając pod powieki obrazy, które już nigdy nie wyblakną. Brak przystosowania, brak wiedzy, jak się przestawić i znów egzystować w szczęśliwym, kolorowym świecie z pralką i zmywarką do naczyń.
I w opowieści Salima to też było dla mnie najbardziej wstrząsające. Powrót. To, że nie umiał usnąć na łóżku, że nie zapomniał jak się je. Najkoszmarniejsza, najbardziej zapadająca mi w pamięć scena z tej książki to ta, gdy po 18 latach pod ziemią Salim dostaje pierwszą pomoc dentystyczną i gdy siedząc na fotelu zerka w lusterko i widzi swoją twarz – pierwszy raz po 18 latach (sic!)! Ten strach, ta gorączka, którą czuje to jest dla mnie kwintesencja traumy tego człowieka.

Nie oceniam, bo to nie jest książka do oceniania według mnie. Jak mam ocenić, kiedy nawet do końca nie umiem powiedzieć, dlaczego ją przeczytałam…?  

niedziela, 17 października 2010

ZASYPIAJĄC, ZAMIAST NIE ŚPIĄC


AUDREY NIFFENEGGER
„LUSTRZANE ODBICIE”
(TŁ. GRZEGORZ KONERSKI)
NOWA PROZA, WARSZAWA 2010 

W mojej pamięci wciąż obraz sprzed kilku lat (jakichś pięciu…): ciemna głęboka noc, mój Mąż śpi w Naszym jedynym wtedy pokoju, a ja zawinięta w koc, siedzę na niewygodnym stołku w kuchni i czytam. Uciekłam z sypialni, żeby nie raziło go światło, nieważne stało się to, że kolejnego dnia wczesnym rankiem muszę pędzić na zajęcia. Liczyło się tylko, aby poznać do końca losy Clare i Henrego z „Miłości ponad czasem” (inny, nowy tytuł to „Żona podróżnika w czasie”). 
Gdy dowiedziałam się, że Niffenegger wydaje nową książkę od razu trafiła ona na moją Listę do Przeczytania. Dorwałam, otworzyłam, zaczęłam czytać…
Dwie bliźniaczki – Valentina i Julia, dziewczęta, które są swoimi lustrzanymi odbiciami (Valentina ma na przykład serce po prawej stronie) – dostają w spadku po ciotce Elspeth dom w Londynie. Zdeklarowane Amerykanki, leniwe, bierne kobiety, dwudziestoletnie dzieci, które wciąż sypiają wyłącznie we własnych objęciach i nie uczą się ani nie pracują, otrzymują ogromny pięknie urządzony dom. Warunkiem przejęcia spadku jest to, żeby mieszkały w nim minimum rok, zanim nabędą praw do jego sprzedaży, oraz to, aby ich matka i ojciec nigdy nie przekroczyli progu owego domu. Przewodnikiem po życiu i mieszkaniu Elspeth ma być Robert, jej kochanek. 
Edie, matka dziewczynek, nie chce wyjawić im powodu tajemniczego zapisu w testamencie, choć domyśla się, co mogło skłonić Elspeth do podjęcia takiej decyzji. Z siostrą nie widziała się praktycznie od narodzin córek i nie wiadomo, co się wydarzyło w ich wspólnej przeszłości. Jedyne, co wiadomo to fakt, iż Elspeth i Edie były bliźniaczkami.
Tytuł „Lustrzane odbicie” nie odnosi się tylko do ciał dwóch pięknych dziewcząt, ale też do całej historii – to, co dzieje się między Valentiną a Julią ma do złudzenia przypominać relacje ich matki i ciotki. Mają zaplątać się w podobne zależności i podobne uzależnienia co one. Mają podobnie myśleć i podobnie czuć. W swoich oczach mają odbić to, co działo się kilkanaście lat wstecz, ale Elspeth najwyraźniej chce coś swoim zapisem w testamencie naprawić. Owszem – dowiadujemy się wszystkiego, właściwe cała tajemnica wychodzi na jaw, ale…
Po pierwsze motywacje każdej z postaci są dla mnie, delikatnie mówiąc, niejasne, nieprawdziwe, niewystarczające, dziwne, niepewne, podejrzane, naciągane… Każdy z bohaterów okazuje się potworem w ludzkim ciele, każdemu z nich powija się noga w tej opowieści i każdy ma jakieś lustrzane odbicie w sobie, które odbija samo zło. 
A po drugie im dalej w tę książkę brnęłam, tym bardziej czułam się, jak w kiepskiej telenoweli. Brazylijskiej na dodatek.
Kilka razy miałam ochotę odłożyć tę książkę, kilkanaście śmiałam się tam, gdzie z założenia powinnam czuć wzruszenia, albo zdziwienie. Ta książka wciągnęła mnie szybko, ale równie szybko wypluła.
Jednym z głównych motywów jest tutaj problem życia po śmierci, duchów, ich woli i ich widzenia świata. Przypomniałam sobie od razu rewelacyjnie się czytającą „Światła pochylenie”, która zaskoczyła mnie podejściem do tematu, formą i sprawnością w prowadzeniu fabuły. „Lustrzane odbicie” (kolejne nawiązanie do lustra – duchy nie odbijają się w lustrze, a Elspeth-duchowi tego najbardziej brakuje) jest w tym względzie kulawe i makabrycznie nieudane. Wszystko to jest na siłę i psu na budę.
Wyszłam z tego sensu spirytystycznego mocno, mocno rozczarowana i zakończenie uznałam za jedno z najmniej udanych zakończeń, jakie ostatnio czytałam.
Jedynym motywem, który do mnie w jakiś sposób przemówił w tej książce jest historia Marijke i Martina. Martin jest chory psychicznie (ma agorafobię, różnego rodzaju nerwice natręctw itp.). Od kilkunastu lat nie wychodzi z domu, a ze światem komunikuje się za pomocą internetu (jest twórcą krzyżówek, które wysyła mailowo) i swojej żony Marijke. Marijke jest całkowicie podporządkowana chorobie męża – musi wchodzić do sypialni zawsze prawą nogą, a jak wejdzie odwrotnie, to musi powtarzać czynność, nie może mieć wymarzonego kota – Martin boi się zarazków i nie widzi słońca, bo okna od lat są pozasłaniane gazetami. Marijke kocha Martina, ale nie ponad własne życie. Z jego chorobą spędziła kilkanaście lat i w końcu mówi „dość!”. A mówi to dlatego, że Martin nie chce się leczyć. Pewnego dnia przywiązuje do sufitu list i wyprowadza się do rodzinnego Amsterdamu. A Martin rozpoczyna walkę ze sobą. I najpiękniejsza w całej powieści jest dla mnie scena, gdy Martin stoi pod amsterdamskim mieszkaniem Marijke i zaprasza ją na spacer…
Ale to jedna jedyna jasna strona tej książki – reszta jest jak lustrzane odbicie w gabinecie luster – śmieszna, wykrzywiona, karykaturalna i w końcu taka forma się przejada i chcemy spojrzeć na czystą taflę szkła.
Nie polecam, nie podsuwam.

Moja ocena: 2/6

wtorek, 5 października 2010

WYKORZYSTAJ MNIE!

Dzisiaj o dwóch książkach, które widzę. Nie czytam, ale widzę. To książki, które po minimalnym wkładzie pracy są gotowymi scenariuszami – krzyczą „Wykorzystaj mnie! Daj mnie oczom!” Czytając obydwie przewijałam w głowie poszczególne klatki, dodawałam i odejmowałam. 

Pierwsza z pozycji to „Nakarmić wilki” M.Nurowskiej.


MARIA NUROWSKA
„NAKARMIĆ WILKI”
WAB, WARSZAWA 2010 

Ta książka „czytała mi się” podwójnie. Raz, że wilki są moją niespełnioną miłością od kilkunastu lat. Podziwiam te zwierzęta, są dla mnie piękne, mądre i wierne – wilki jako jedne z nielicznych gatunków zwierząt łączą się w pary na całe życie, a gdy jedno z pary umiera, drugie zostaje samo do końca życia. Piękne, prawda?
Dwa, że w tym roku po raz pierwszy w życiu zawitałam w Bieszczady. Widziałam te lasy, to drzewa, te pagórki, o których potem czytałam u Nurowskiej.
Bo to książka o tym, jak zakochana w wilkach kobieta jedzie w Bieszczady po to, by zawyć do księżyca razem z watahą. Kasia zatrzymuje się w centrum badawczym, gdzie stacjonuje już dwóch młodych chłopaków – Klunej (od Clooneya) i Olgierd. W iście pionierskich warunkach (brak łazienki, brak ogrzewania) przygotowuje pracę doktorską na ich temat. Olgierd i Klunej są dla niej jak starsi braci, trochę jak mentorzy, trochę jak wzory, do których Kasia dąży. Wtapia się w bieszczadzką przyrodę, zrasta ze światem, o którym do tej pory tak naprawdę nie miała pojęcia. Ziszcza swoje marzenia, wszystkie po kolei. Jest miłość, jest przyjaźń, jest człowiek, ale nade wszystko jest wilk. Dużo o nim, bardzo. Koleżanka, która czytała uznała za bardzo nudne i niepotrzebne fragmenty dziennika obserwacyjnego Katarzyny. Ale to wszystko jest bardzo potrzebne – pokazanie mistycznej więzi Katarzyny i wilków to stopnie, po których powieść biegnie do zaskakującego, wbijającego w fotel końca. Gdy zamknęłam książkę, czułam się, jakbym dostała przysłowiowym obuchem w łeb. Siedziałam jak zaklęta i brak mi było słów… Brak wszystkiego…
Ta książka jest czymś dotąd niespotykanym w polskiej literaturze – tak zapowiada wydawca i w sumie chyba ma rację. Nie czytałam do tej pory polskiej książki o takiej tematyce. Moją biblią w tym względzie jest „Nie taki straszny wilk” F. Mowata, kiedyś upolowałam ją w antykwariacie i cieszyłam się, jak głupia. Ale nie pamiętam w ogóle powieści o wilkach, które czynią te zwierzęta równoprawnymi bohaterami, właściwie pierwszoplanowymi.
Pięknie.
I jeszcze dwie rzeczy, które znalazłam zapowiedź książki w formie filmowej i film. Ten film to opowieść o projekcie badawczym dwóch pasjonatów – miałam go przed oczami czytając „Nakarmić wilki”. Dokładnie pamiętam, gdy pewnej wczesnowiosennej nocy natknęłam się na niego w internecie. Mój mąż już spał, więc założyłam słuchawki, żeby go nie obudzić. Ciarki na plecach – to wycie, które słychać gdzieś w tle, przenikało mnie do samego dna, do samych trzewi. To wycie miałam w głowie czytając o Kasi. I oczywiście o jednej pięknej, mistycznej scenie tej książki, gdy Katarzyna wyje wraz z watahą – chciałabym kiedyś przeżyć coś takiego…

Moja ocena: 5/6 


AMY BLOOM
„DALEKO STĄD”
(TŁ. AGATA KAROLAK)
MUZA SA, WARSZAWA 2009 

Druga książka to „Daleko stąd”. Zgoła odmienna tematyka, odmienny nastrój, odmienny język. „Nakarmić wilki” złożona z prostych, krótkich, dobitnych zdań. A „Daleko stąd” pisana pięknym, metaforycznym językiem, bardzo sugestywnym i zaczarowanym. 
Akcja książki zaczyna się tuż po pierwszej wojnie światowej, po pogromie białoruskich Żydów. Lilian straciła męża, rodziców i czteroletnią córeczkę Sonię. Sama cudem (naprawdę cudem) uniknęła śmierci. Nic już nie trzyma jej w rodzinnym Turowie, zachęcona ulotką wyjeżdża do Ameryki, gdzie ma kuzynkę Fridę. Tam zamierza rozpocząć nowe życie. I zaczyna. Uczy się języka, pracuje, zakochuje się, sprzedaje się, ustawia się, bawi się, ale wciąż, co noc budzi się z koszmarem pod powiekami, co noc we śnie krzyczy i nigdy nie zapomina Soni. Przez przypadek dowiaduje się, że dziewczynka nie zginęła, ale została zabrana przez sąsiadów i wraz z nimi pojechała na Syberię, gdzie w założeniu miał powstać raj dla Żydów. Jedno mgnienie, zero wątpliwości. Lilian zostawia wszystko – opierając się na mglistych przesłankach, pogłoskach i nadziei jedzie przez pól kuli ziemskiej, aby odszukać córkę. 
To niewątpliwie książka o miłości. To powieść drogi – drogi żmudnej i trudnej, drogi łez, ale też drogi siły, bo Lilian brnie przez tę drogę kilka lat, ale nigdy, nigdy się nie poddaje. To książka o tym, że gdy jedno się traci, zawsze, niezmiennie zyskuje się inne. 
Piękna, rewelacyjnie napisana, delikatna, choć to słowo kryje się na dnie – na pierwszy rzut oka jest ciężka, toporna i krwawa.

Moja ocena: 5,5/6

Te dwie powieści różnią się bardzo, ale obydwie w pewnym stopniu przemówiły do mnie w podobny sposób – filmowo.
Książka Nurowskiej dlatego, że jest skrótowa, pomija nieistotne fragmenty, ma opisy przyrody, które w prosty sposób można przełożyć na obraz, ale nie opowiada o niczym. Jeśli nie dzieje się samo ważne, to po prostu autorka o tym nie pisze. Czytając tę książkę nerwy miałam cały czas napięte, nie można było zaczerpnąć oddechu. 
A książka Bloom przez to, że dzieje się w niej tak dużo. I przez to, że autorka opowiada każdą jedną historię do końca. Każdy bohater/bohaterka, który pojawia się na kartach książki opowiedziany jest do samego końca. Nie zostawia żadnego z nich w próżni, kończy los każdego. Oczyma wyobraźni widziałam ten film, sceny, gdy w kilku klatkach – tak jak w kilku słowach – dopełniony zostaje los nawet najmniej ważnej postaci. 

Teraz czekam na mądrego, dobrego scenarzystę i wrażliwego na obraz, na historie reżysera, którzy przeniosą je na ekran. (Da się zrobić???)