środa, 25 maja 2011

GDYBY ZAFON BYŁ STARSZY


CARLOS RUIZ ZAFON
„PAŁAC PÓŁOCY”
(TŁ. KATARZYNA OKRASKO, CARLOS MARRODAN CASAS)
MUZA SA, WARSZAWA 2011 

Gdzie byłeś Zafonie, gdy ja miałam tyle lat, co bohaterowie Twoich wczesnych powieści? 
Wychowywałam się między innymi na „Czarnych stopach” i „Panu Samochodziku” – była tam przygoda i dreszcz emocji, było coś takiego, że chciało się wejść do środka, tuż pod okładkę i razem z postaciami przeżywać każdy nowy dzień. Czytałam nawet w wakacje, a mama wyganiała mnie na dwór, żebym złapała trochę słońca. Gdyby był Zafon nie umiałabym wyjść z domu. W jego świat zanurzyć się jeszcze łatwiej, niż w każdy, który pamiętam z dzieciństwa. 
Tym razem to szalona podróż do Kalkuty lat trzydziestych. Siódemka przyjaciół z sierocińca tworzy Chowbar Society – to tajny klub, który moim zdaniem pozwala im przetrwać – to namiastka rodziny i zapewnienie, że ma się obok siebie kogoś, komu na tobie zależy. Przywódcą tej grupki jest Ben. Oprócz niego stowarzyszenie liczy Iana – najlepszego przyjaciela Bena, Michaela - który świetnie rysuje, Isobel – jedyną dziewczynę w grupie, Siraja, Roshana i Setha. Spotykają się w opuszczonym domu, który nazywają Pałacem Północy. Każdy z nich, aby stać się członkiem stowarzyszenia, musiał opowiedzieć pozostałym historię, jakiej jeszcze nie słyszeli. To dla mnie rodzaj paktu, rodzaj haczyka, który ma jeden na drugiego, rodzaj zabezpieczenia – przed zdradą i przed ucieczką. To takie swoiste braterstwo krwi, coś, co pozwala przekroczyć bramy utworzone z ramion, bilet wstępu. Założeniem tej grupki jest wzajemna pomoc. Żyją ze sobą, znają się, kochają i opiekują się sobą nawzajem, Spotykają się, by wypełniać czas, by opowiadać sobie historie o duchach i legendy o Kalkucie. Cały czas w tyle głowy mają świadomość, że są za siebie odpowiedzialni. Oczywiście pakują się w kłopoty. Nieświadomie i trochę nie z ich winy. 
W dniu 16 urodzin Bena w sierocińcu ma miejsce pożegnalne przyjęcie – regułą jest, że każdy wychowanek, który skończył szesnasty rok życia musi opuścić dom dziecka i zacząć żyć na własny rachunek. To ostatnie spotkanie stowarzyszenia. Na przyjęciu Ben poznaje Sheere, swoją rówieśnicę. Wprowadza ją na tajne spotkanie i chce przyjąć do Chowbar Society. Oczywiście dziewczyna musi się wkupić opowieścią – mówi im historię swojego ojca, genialnego naukowca, który chciał wybudować dom idealny. Stowarzyszenie postanawia pomóc nowej członkini i tym samym wpada w wir tajemnic podziemnej Kalkuty.
Znów piękny język, choć miejscami przeładowany, duszny (czy to wina nowej tłumaczki?). Znów klimat niesamowitości i grozy. Tylko, że to niesamowitość i groza dla młodzieży. I choć ja czytałam ją jak baśń, to zabrakło we mnie tych dziecięcych emocji. Odczytywałam ją na innych poziomach, badałam motyw ognia, który symbolizuje między innymi odkupienie win, oczyszczenie. W „Księciu mgły” żywiołem przewodnim była woda – tutaj ogień, który parzy na każdej ze stron, łącznie z rozżarzoną okładką. 
I to, co dla mnie najważniejsze u Zafona – bohaterowie. Jest ich natłok i przez to nie mogłam się przywiązać do każdego w równym stopniu. Nie miałam szansy ich poznać, nie miałam szansy zajrzeć każdemu w oczy. Tym razem Zafon rysuje każdego piórkiem delikatnym, kilkoma kreskami, uśmiechem, choć starał się, żebyśmy o każdym wiedzieli to, co w nim najważniejsze. Dla mnie niewystarczająco. Ale za to podarował bohaterów lojalnych, bohaterów, którzy mówiąc o przyjaźni nie kłamią, bohaterów, którzy stawiają dane słowo, swoich współtowarzyszy ponad siebie. Gdybym zamiast „Czarnych stóp” w któreś z letnich wakacji kilkanaście lat temu czytała „Pałac północy” to na pewno chciałabym być taka jak Sheere, na pewno chciałabym mieć takich przyjaciół jak Chowbar Society. Nie, teraz też chciałabym takich mieć, tylko teraz mniej wierzę w to, że tacy ludzie istnieją. 

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

JESTEM UŚMIECHNIĘTA


AGNIESZKA KRAWCZYK
„MAGICZNE MIEJSCE”
SOL, WARSZAWA 2010 

Nawet nie zdążyłam się przywitać z książką z Włóczykijki, gdy już ją przeczytałam. Wyjechałam, wróciłam do domu, a tam awizo i „Magiczne miejsce” podaje mi pani w okienku na poczcie. Zrobiłam powitalne zdjęcie, otworzyłam i zginęłam w Idzie. 
Ida to mała miejscowość na końcu świata, w której pewien młody pracownik MSZ kupił sobie pałacyk. Ot, taki chwilowy kaprys, takie pragnienie odpoczynku, taki dreszczyk dla poszukiwacza przygód. Witold ma dużo pieniędzy, więc może w spokoju pałacyk remontować i poznawać życie Idy – dziedziczkę, mieszkającą w domku myśliwskim, która robi perfumy i inne kosmetyki, małą Alinkę, zakochaną w Harrym Potterze, dwóch kibiców piłkarskich, którzy w przerwie meczów są nauczycielami oraz Milę, burmistrza Idy, przedsiębiorczą, ale skrytą młodą kobietę. Może zakochiwać się lub nie, może chwalić pod niebiosa kulinarne zdolności swojej gospodyni, może śledzić duchy, może budować hotel, może obmyślać strategię marketingową dla niego, a od czasu do czasu zaprosić do siebie nowych przyjaciół na przyjęcie, albo na seans „Wilka i Zająca”.
W tej książce jest wszystko – jest miłość, ale wcale nieoczywista, taka niewymuszona i jakby obok całej akcji. Jest przygoda i nutka tajemnicy – zamek należał do zwolennika masonerii, nowy dziedzic jest wielbicielem piratów, a gdzieś w tym wszystkim przewija się święty Graal i poszukiwanie starych wraków. Jest przeszłość – jej poszanowanie i czerpanie z tradycji, ale też duchy, które ukazują się w Idzie – jednak tylko nielicznym. Jest też przyszłość – wyciąganie wioski ze szponów przebrzmiałego ustroju i walka o mądrość i o spokój. Dzieci w Idzie są wykształcone, są przede wszystkim żądne wiedzy i ciekawe świata. Ludzie są dobrzy i pomocni. A zamiast księdza jest pop, który odprawia msze dla wszystkich – niezależnie od wyznania (bardzo mi się to podobało). Jest garść informacji na różne tematy – geografii nieba, wyrobu perfum (ujęło mnie, że każdy zapach ma w nazwie Idę, na przykład Idealimus), historii… Widać, że autorka jest tak samo ciekawska jak mieszkańcy jej wioski. I tak samo wesoła i dobra, bo nie mogłaby napisać czegoś tak sympatycznego, gdyby nie lubiła ludzi. I gdyby w nich nie wierzyła. 
Cieszę się, że to nie był cukierek sklejający szczękę. To była nie nachalna, dobrze się czytająca historia o szczęściu – w różnych postaciach. Ktoś je znajduje w miłości, a ktoś w wieży, do której podobno nie ma drzwi.
I tylko uprasza się – nie robić z tej książki serialu! Bo popsuje cały czar i magiczność Idy.
I tylko uprasza się – w następnym wydaniu dać jakąś odpowiedniejszą okładkę. Bo mam wrażenie, że polscy graficy/fotograficy śpią. Albo uważają, że nie szata zdobi człowieka, nie okładka książkę. Ale gdybym miała sądzić tę książkę po okładce nie zajrzałabym do Idy nigdy. I na pewno mniej uśmiechnięta bym była. A przecież śmiech to zdrowie. 

Moja ocena: 4,5/6

wtorek, 17 maja 2011

POŚPIECH LECZ SMACZNY


MARLENA DE BLASI
„SMAKI PÓŁNOCNEJ ITALII”
(TŁ.JACEK KONIECZNY)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Wczorajszą noc spędziłam z Marleną De Blasi.
Wzięłam książkę do ręki tylko na chwilę, chciałam obejrzeć ze dwa, trzy przepisy, sprawdzić jakie miejsca przytacza, powąchać wyimaginowane zapachy. Skończyłam czytać o drugiej, głodna tak, że musiałam koniecznie zjeść choćby kawałek chleba, polany oliwą z oliwek. Choć odpowiedniejsze byłoby risotto, albo polenta.
Gdybym grała w grę w skojarzenia i usłyszałabym hasło „kuchnia włoska” to powiedziałabym makaron, oliwa, lody i owoce morza. I to byłaby prawda. Ale prawda bardziej południowa. Tym razem De Blasi zabiera nas na północ i pokazuje, że synonimem włoskiej kuchni może być ryż, ziemniaki, ocet. 
Dzięki drugiej części książki odkryłam smaki jakby mniej znane, mniej włoskie. Ale znalazłam też to, co kocham w tej kuchni i w gawędach autorki. Znalazłam miłość do jedzenia. Znalazłam szacunek do niego – jak inaczej nazwać fakt, że robotnicy robiący sobie przerwę na posiłek rozkładają stół i biały czysty obrus, na którym położą chleb? Znalazłam doskonałość produktów, które same w sobie są wystarczającym posiłkiem – no bo jak inaczej nazwać fakt, że krowy w Emilii nie są wypasane, tylko karmione specjalną mieszanką traw, lucerny i koniczyny, by ich mleko było słodsze, a dzięki temu ser z niego wyrabiany lepszej jakości? Jak nazwać fakt, że w XV wieku w niektórych częściach Włoch baryłki z octem balsamicznym były przechowywane w domach jako amulety? Że po całym kraju krążą legendy o takich baryłkach liczących sobie pół tysiąca lat? U nas krążą legendy o bogactwie – dla Włochów bogactwem jest jedzenie. „(…) Włosi przeżywają nieustannie [dramaty], chodząc od sklepu do sklepu w poszukiwaniu odpowiednich produktów na obiad lub kolację. Cierpieliby, spożywając chleb wyjęty z pieca czterdzieści sekund za wcześnie, winogrona o skórkach choćby odrobinę zmatowiałych, banana oszpeconego stłuczeniem, ser wciąż pachnący okresem dojrzewania lub sałatę sprofanowaną przez wyciągnięcie z ziemi poprzedniego dnia.” [s.67]
Ważny jest dla nich rytuał gotowania, sama ceremonia – przy risotcie a la żniwiarze spod Mantui, sposób gotowania ryżu jest niezmieniony od setek lat, mimo, że wymaga ogromnie dużo zachodu, ścisłego trzymania się czasu gotowania, usypywania ryżu w odpowiedni kształt. To ukłon w stronę przodków, którzy potrawy podarowali i ukłon w stronę produktów. Ale też ukłon w stronę samych siebie – Włosi dają sobie to, co najlepsze po to, by się dobrze czuć. Nigdzie indziej na świcie nie gotuje się po to, by poprawić sobie nastrój, nie dzieli się potraw ze względu na wpływ, jaki mają na poprawę humoru. I chyba nigdzie indziej nie przyrządza się fasoli pieczonej w butelce zakopanej w popiele!
Poza tym urzekły mnie nazwy niektórych potraw – śpiące śliwki, martwe liście czy gruszki w koszuli nocnej – poezja, przekładalna zapewne na smak…
Najbardziej przypadł mi do gustu region Friuli, gdzie „ludzie są (…)otwarci na przybyszów, którzy chcą zasiąść z nimi przy fogolar – ognisku domowym. Jest to okrągły, niski kominek zbudowany pośrodku największego pokoju w domu.” [s.66] Planuję już w głowie friuliańską ucztę, na jaką chcę zaprosić przyjaciół – podam placki serowe ze smażonym serkiem mascaropne, pierogi z ricottą, ziemniakami i cynamonem i marmoladę z czerwonej porzeczki.
Ta część książki jest uboższa, niż „Smaki południowej Italii”. Jest jakby pisana w pośpiechu, mniej zalotna, mniej anegdotyczna. Nie ma już też zabawnych dopowiedzeń przy przepisach (podawaj tylko tym, których kochasz, albo tylko przy pełni księżyca), jakby ta część Włoch była dalej od serca De Blasi (choć to przecież nieprawda, bo właśnie na północy mieszkała). Nie mniej jednak wciąż jest smacznie, wciąż jest pięknie i wciąż chciałabym móc zasiąść do prawdziwego włoskiego stołu, na którym będzie proste jedzenie, ale piękne – jędrne pomidory, bakłażany o błyszczącej skórce, oliwa i ocet – nie muszą mieć nawet stu lat – ser mascarpone i ser risotta i ludzie, którzy mogliby snuć opowieść o jedzeniu długo w noc, daleko w przeszłość, aromatycznie.

Moja ocena: 5/6 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

sobota, 7 maja 2011

MAJÓWKA, CO NIE POJECHAŁA NA MAJÓWKĘ

Jak już wcześniej pisałam Sabinka zorganizowała majówkową wymianę. Moją paczuszkę robiła Edith. Napisałam list, gdzie wyraziła niepewność, czy przypadkiem nie czytałam tej książki.

Edith, chciałam Cię uspokoić – nie czytałam! Ale bardzo lubię tę serię MUZY.

A majówka nie pojechała na majówkę, bo mój wyjazd był tak spontaniczny i niezaplanowany, że nie zdążyłam odebrać paczuszki z poczty. Ale może się załapie na jakąś czerwcówkę? Tym bardziej, że lekka i łatwo zapakować do torby kilogramem cukinii, grillem i hamakiem.

Dzięki Edith :-) i dzięki Sabinko :-)


czwartek, 5 maja 2011

WŁÓCZYKIJKA PIERWSZA

Powoli wracam do siebie i świata. Zaczynam wyglądać przez okno Internetu, zaczynam przecierać szyby i mam ochotę znów pisać. Jest jedna książka, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie, a o której nie powiedziałam dotychczas, mimo, że rozstałam się z nią już jakiś czas temu.

Akcja Włóczykijka zainteresowała mnie od razu. Czytam dużo mniej literatury polskiej i trochę omijam ją bokiem. Jest we mnie jakieś przeświadczenie, że Polacy, aby pisać książki muszą używać brzydkich słów, albo tematów kontrowersyjnych. Że zawsze muszą coś udowadniać. Zawsze muszą przy pisaniu napinać wszystkie mięśnie, tak, że gdy zamykam książkę czuję się jakbym spędziła pięć godzin na siłowni. Staram się zmieniać swoje widzenie. Staram się dawać szansę rodzimej literaturze, nie uprzedzać się. Coraz mocniej wierzę, że mamy dobrą literaturę polską. Jest choćby:

JAN ANTONI HOMA
„KRĘGI ALBO KOLEJNOSĆ ZDARZEŃ”
WYDAWNICTWO SOL, GRÓJEC 2011 

CZASAMI TRAFIA SIĘ TAKA KSIĄŻKA, PRZEZ KTÓRĄ NIE MOŻNA SPAĆ W NOCY

Kosmiczna – obejmuje cały świat. W mikrokosmosie Zabijan Krochmalnych widzę każdą cząstkę świata.
Radosna, pełna wiary w człowieka, mimo tego, że jest zły, ze swej natury.
Nie zawiodłam siĘ. Kusiła mnie ta książka przede wszystkim dlatego, że przeczytałam o fantastycznych postaciach, które się w niej pojawiają.
Galeria sięga od metodycznej, poukładanej dyrektor szkoły, poprzez trochę zwariowanego nauczyciela języka polskiego, wierzącego w misję dobrej, czystej polszczyzny, przez Wiosło – filozofa/dziennikarza, indiańską dziewczynkę z autyzmem, po niemowę – najpiękniejszą kobietę w wiosce.
Irytująca swoim rozwlekłym, zbyt muzycznym językiem, inkrustowanym dekoracyjnymi znaczeniami, ozdobnikami pseudofilozoficznych wywodów i przepychem znaczeniowym.
Ale 
Lekka, pełna ulotności i piękna, zaczarowana, magiczna taką magicznością, która jest obok nas i która wypływa z człowieka. 
Bałam się bardzo tej książki – gdy rozpakowałam ją z koperty, na okładce rzuciło mi się w oczy nazwisko Coelho.
O ile „Alchemik”, czytany bardzo dawno temu, zrobił na mnie wrażenie, o tyle wszystkie kolejne książki coraz większym okazywały się banałem. Próba powrotu do „Alchemika” za jakiś czas też się nie powiodła. Ja dorastałam – mentalnie, czytelniczo, fizycznie - a Coelho wciąż był w tym samy miejscu. Dlatego po plecach przebiegł mi dreszcz strachu. Czy dam radę tej grubej polskiej knidze, autora, z którym nie miałam dotąd przyjemności, a który na wstępie został przyrównany do twórcy banalogizmów?
Kręgi… jednak to zupełnie inna bajka!
Opowiadają człowieka, ale opowiadają go mądrze. 
Lepiej niż pan C., bo odważniej, prawdziwiej, mniej papierowo. Wszystkie postaci z „Kręgów..” są żywe, gdy je czyta mam wrażenie, że mogę włożyć dłoń do środka i dotknąć czyjejś ręki. 
Ewentualnie, w przypadku niektórych z nich, od razu samego serca!
Jasne, że są dość nieprawdopodobne, że są zupełnie nie przystające do tego świata, że – dlatego mieszkają w Zabijanach Krochmalnych i dlatego tam mogą być wszystkim tym, czym dzisiejszy człowiek być nie chce, bo mu to nie na rękę.
Nie mniej jednak „Kręgi…”, pod płaszczykiem bajki i metafory ukrywają prawdziwych ludzi – Ciebie, mnie, pana z bloku obok. Wiem, że ciężko tak spojrzeć na siebie do samych trzewi, że ciężko przyznać, że nie jesteśmy doskonali. Bo oprócz tego, że „Kręgi…” opowiadają trochę dobroci Człowieka, to opowiadają też jego nieporadność.
Opowiadają też jego 
słaboŚ
Ć.
Zazdrość, pretendowanie do miana pana świata, wyrachowanie, okrucieństwo, nie poszanowanie życia, które jest trochę mniejsze, biega na czterech nogach i nie patrzy w gwiazdy tylko w oczy swego pana. 
Dają jednak nadzieję, na uleczenie Człowieka, jako przedstawiciela rasy. 
A to dlatego, że Człowiek jest okrutny, bo nie myśli, bo się zapętlił w złości, w zabijaniu, w znieczuleniu. 
Radą na ludzkie zamknięte oczy jest dobre otwarte serce, jest mały chłopiec, który jako jedyny wierzy w porządek świata i jeszcze ważna jest jedna mała dziewczynka, która mówi zielonymi kamieniami i dziennikarz, który skończył filozofię oraz jego najlepszy przyjaciel, z którym może przerzucać się cytatami z Biblii.
Zaskoczyła mnie więc ta książka. Zmusiła do myślenia, do rozdrapywania ran, do budzenia się w nocy i czytania jeszcze raz któregoś z fragmentów. I jeszcze raz. 
Emanuje przemyśleniem i zakochaniem w ludzkim losie, w przypadku, którego nie ma i w przeświadczeniu, że całe ludzkie życie jest pełne znacze
Ń.

Moja ocena: 5/6