wtorek, 17 maja 2011

POŚPIECH LECZ SMACZNY


MARLENA DE BLASI
„SMAKI PÓŁNOCNEJ ITALII”
(TŁ.JACEK KONIECZNY)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Wczorajszą noc spędziłam z Marleną De Blasi.
Wzięłam książkę do ręki tylko na chwilę, chciałam obejrzeć ze dwa, trzy przepisy, sprawdzić jakie miejsca przytacza, powąchać wyimaginowane zapachy. Skończyłam czytać o drugiej, głodna tak, że musiałam koniecznie zjeść choćby kawałek chleba, polany oliwą z oliwek. Choć odpowiedniejsze byłoby risotto, albo polenta.
Gdybym grała w grę w skojarzenia i usłyszałabym hasło „kuchnia włoska” to powiedziałabym makaron, oliwa, lody i owoce morza. I to byłaby prawda. Ale prawda bardziej południowa. Tym razem De Blasi zabiera nas na północ i pokazuje, że synonimem włoskiej kuchni może być ryż, ziemniaki, ocet. 
Dzięki drugiej części książki odkryłam smaki jakby mniej znane, mniej włoskie. Ale znalazłam też to, co kocham w tej kuchni i w gawędach autorki. Znalazłam miłość do jedzenia. Znalazłam szacunek do niego – jak inaczej nazwać fakt, że robotnicy robiący sobie przerwę na posiłek rozkładają stół i biały czysty obrus, na którym położą chleb? Znalazłam doskonałość produktów, które same w sobie są wystarczającym posiłkiem – no bo jak inaczej nazwać fakt, że krowy w Emilii nie są wypasane, tylko karmione specjalną mieszanką traw, lucerny i koniczyny, by ich mleko było słodsze, a dzięki temu ser z niego wyrabiany lepszej jakości? Jak nazwać fakt, że w XV wieku w niektórych częściach Włoch baryłki z octem balsamicznym były przechowywane w domach jako amulety? Że po całym kraju krążą legendy o takich baryłkach liczących sobie pół tysiąca lat? U nas krążą legendy o bogactwie – dla Włochów bogactwem jest jedzenie. „(…) Włosi przeżywają nieustannie [dramaty], chodząc od sklepu do sklepu w poszukiwaniu odpowiednich produktów na obiad lub kolację. Cierpieliby, spożywając chleb wyjęty z pieca czterdzieści sekund za wcześnie, winogrona o skórkach choćby odrobinę zmatowiałych, banana oszpeconego stłuczeniem, ser wciąż pachnący okresem dojrzewania lub sałatę sprofanowaną przez wyciągnięcie z ziemi poprzedniego dnia.” [s.67]
Ważny jest dla nich rytuał gotowania, sama ceremonia – przy risotcie a la żniwiarze spod Mantui, sposób gotowania ryżu jest niezmieniony od setek lat, mimo, że wymaga ogromnie dużo zachodu, ścisłego trzymania się czasu gotowania, usypywania ryżu w odpowiedni kształt. To ukłon w stronę przodków, którzy potrawy podarowali i ukłon w stronę produktów. Ale też ukłon w stronę samych siebie – Włosi dają sobie to, co najlepsze po to, by się dobrze czuć. Nigdzie indziej na świcie nie gotuje się po to, by poprawić sobie nastrój, nie dzieli się potraw ze względu na wpływ, jaki mają na poprawę humoru. I chyba nigdzie indziej nie przyrządza się fasoli pieczonej w butelce zakopanej w popiele!
Poza tym urzekły mnie nazwy niektórych potraw – śpiące śliwki, martwe liście czy gruszki w koszuli nocnej – poezja, przekładalna zapewne na smak…
Najbardziej przypadł mi do gustu region Friuli, gdzie „ludzie są (…)otwarci na przybyszów, którzy chcą zasiąść z nimi przy fogolar – ognisku domowym. Jest to okrągły, niski kominek zbudowany pośrodku największego pokoju w domu.” [s.66] Planuję już w głowie friuliańską ucztę, na jaką chcę zaprosić przyjaciół – podam placki serowe ze smażonym serkiem mascaropne, pierogi z ricottą, ziemniakami i cynamonem i marmoladę z czerwonej porzeczki.
Ta część książki jest uboższa, niż „Smaki południowej Italii”. Jest jakby pisana w pośpiechu, mniej zalotna, mniej anegdotyczna. Nie ma już też zabawnych dopowiedzeń przy przepisach (podawaj tylko tym, których kochasz, albo tylko przy pełni księżyca), jakby ta część Włoch była dalej od serca De Blasi (choć to przecież nieprawda, bo właśnie na północy mieszkała). Nie mniej jednak wciąż jest smacznie, wciąż jest pięknie i wciąż chciałabym móc zasiąść do prawdziwego włoskiego stołu, na którym będzie proste jedzenie, ale piękne – jędrne pomidory, bakłażany o błyszczącej skórce, oliwa i ocet – nie muszą mieć nawet stu lat – ser mascarpone i ser risotta i ludzie, którzy mogliby snuć opowieść o jedzeniu długo w noc, daleko w przeszłość, aromatycznie.

Moja ocena: 5/6 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

5 komentarzy:

  1. Ja od ostatniej książki jestem wprost zakochana w jedzeniu i pisaniu Pani Marleny, nic tylko się spakować i w drogę

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć :)
    Chciałabym Cię zaprosić na "Wakacyjną wymianę" książek http://miqaisonfire.wordpress.com/wakacyjna-wymiana/
    Pozdrawiam serdecznie :)
    I zapraszam.

    + pzdrawiam sztukaterową koleżankę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie po samym przeczytaniu tego postu naszedl taki glod, ze nie umialabym go nawet opisac...
    A co do nazw niektorych potraw... co powiesz o chlebie kolysankowym? Uîeklam go kilka dni temu. ZJedlismy go z taka niecierpliwoscia, ze nie maialam okazji zrobic zdjec, wiec nie moge go na razie opublikowac. Ale jest niesamowity i zrobie go jutro znowu. Usciski serdeczne,
    PS. Ales ja sie ciesze..., na mysl wiesz-o-czym...
    Anna

    OdpowiedzUsuń
  4. jusssi - to fakt, działa na zmysły :-)

    miqaisonfire - dzięki :-)

    anna - ja też :-)))))))) A chleb kołysankowy chyba jest z części południowej o ile mnie pamięć nie myli. Wiosenne ciepłe myśli Ci ślę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Już nie mogę się doczekac kiedy kupię swoją pierwszą książke tejże autorki. Ten tytuł także MUSZĘ mieć na własność :) Polecam "Szkołę niezbędnych składników" Erici Bauermeister, która opowiada o milości do gotowania i nieśpiesznym jedzeniu. Na głodniaka nie da rady czytać.

    OdpowiedzUsuń