czwartek, 28 listopada 2013

PIEKARA-DO ULUBIONYCH!

JACEK PIEKARA
„ALICJA T.1”
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2013
CZYTA TOMASZ SOBCZAK

Do odrapanego, zatęchłego, malutkiego i brzydkiego pokoju wpada piłka. Pewnie jest kolorowa i pewnie to jedyna tęcza, jaka zagląda przez okno. A okna już nie ma, bo z brzękiem wyleciało z ramy i rozprysło się na biurku i czystej kartce.
Okno i resztę mieszkania wynajmuje Aleks. Dzieciństwo i nawet wczesną młodość ma już za sobą. Kiedyś miał pieniądze, panienki, wypijał litry alkoholu, wyrabiał wierszówki w gazecie i żył od rautu do rautu. Ale wymyślił sobie ideę, wymyślił, że nie na tym polegać ma życie i zapragnął robić sztukę. Ale taką przez duże SZ. I poległ, bo jego mądry, dobry scenariusz, przerabiało już milion osób i został z niego strzępek, wśród pościgów, seksownych bohaterek i idola nastolatek w głównej roli. A i tak nikt scenariusza nie kupił. Aleks jada mało, bo go nie stać, pije lurowatą herbatę, bo lubi i próbuje nie poddać się w swojej walce. Z honorem i uporem odrzuca propozycję powrotu do pracy, na poprzednie stanowisko – nie chce znów się sprzedawać. Wierzy, że jeszcze mu się uda, choć wcale w to nie wierzy. Bo chyba czeka na cud. Bo chyba przecież upadł już tak nisko, że cud musi się zdarzyć. I zdarza się właśnie ta piłka. Wlatująca przez zamknięte okno. Za nią drzwiami wchodzi Alicja.
Alicja ma czternaście lat, przed sobą równie dużo, co już za sobą. Przeżyła niejedno, ale w życiu Aleksa rozsiada się próbując ukryć swój bagaż. Po prostu raz i drugi przychodzi na herbatę. Proponuje pieniądze za zbitą szybę, ale Aleks ich nie chce. Odpłaca się więc w inny sposób – pomagając Aleksowi znów uwierzyć w ideały.
Piekara stworzył dwie bardzo silne osobowości. Alicja jest nastolatką, ale ma zdanie wykute z marmuru, nie ma siły, by je przenieść, przestawić. Jest dwuznaczna moralnie, ale jednocześnie honorowa – paradoks polega na tym, że umie zrobić wszystko dla ludzi, których kocha, a bezlitosna jest dla tych, którzy stanowią zagrożenie. Ma lat czternaście, ale w sobie całe pokłady mądrości świata. Jest silna i mało w niej dziecka, choć powinna zostać tam, po drugiej stronie okna, skacząc w gumę i grając w piłkę.
Aleks to mężczyzna, który coś przegrał i przez to w swojej męskiej dumie czuje się zraniony. Niby nie chce nic od świata, ale wciąż liczy na to, że świat mu coś da. Nie za darmo – tu już nie ma złudzeń, ale uważa, że poświęcił wystarczająco dużo, żeby otrzymać nagrodę. On też jest silny, bardzo, tylko o tym zapomniał. Zapomniał, że jest władny obronić zaczepianego na ulicy żyda, że jest władny przeciwstawić się przemocy, że ma w sobie czar, który omamia piękne kobiety. Wyrzucił tę swoją siłę za okno i na szczęście wleciała z powrotem wraz z kolorową piłką i odłamkami szkła.
Jestem tą książką zahipnotyzowana. Jestem nią zaczadzona. Sączyła się w moje ucho na każdym spacerze, w każdym tramwaju, którym ostatnio jechałam, przy krojeniu chleba i wieczorem, tuż przed zaśnięciem. Nie mogłam się od niej oderwać. Dodatkowo głos Tomasza Sobczaka został dobrany idealnie – trochę brudny, trochę chropowaty, pełen tej beznadziei i potem niedowierzania, jaki w swoim głosie powinien mieć Aleks.

Piekara – do ulubionych!



[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

wtorek, 26 listopada 2013

SEJF MURAKAMIEGO

HARUKI MURAKAMI
„BEZBARWNY TSUKURU TAZAKI I LATA JEGO PIELGRZYMSTWA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2013

Była sobie piątka przyjaciół. Był Akamatsu (tł.Czerwonososnowski), Omi (tł.Niebieskomorski), Shirane (tł.Białokorzeniowska), Kurono (tł.Czrnopolska), a pośród nich Tazaki (tł.Wielobrzeski). Gdyby ciąg ich nazwisk umieścić w teście na inteligencję, rzuca się w oczy jedno nazwisko. Tsukuru Tazaki był bezbarwny. Gdy ze sobą rozmawiali, w powietrzu płynęły kolory – Biała z Czarną i Czerwony z Niebieskim, przerzucali się nimi nad głową Tsukuru, chcąc nie chcąc. A on czuł się pusty. Czuł się w pewien sposób niegodny. Piąte koło u wozu.
Poznali się w czasach liceum, gdy nauczyciel wyznaczył uczniom kilka prac społecznych do wyboru. Ich piątka wybrała pomoc dzieciom, które nie radzą sobie z nauką. Zadzierzgnęli więzy, wzmocnili więzy, więzy stały się z czasem nierozrywalne – tak przynajmniej wszystkim się wydawało. Spotykali się często, ale zawsze w piątkę. W ich grupie było kilka zasad, jak kodeks, podpisany krwią, ale nigdy nie zwerbalizowany. To coś było jak zupełna pewność, której nie trzeba głośno mówić – na przykład to, że spotykają się zawsze wszyscy razem. Albo to, że nie ma między nimi żadnego napięcia seksualnego.
To był świetny układ i miał trwać po wsze czasy. Te wspólne dyskusje, wspólne słuchanie muzyki, Liszt grany przez Białą na pianinie, albo czarne płyty, obracające się wolno na talerzu adapteru, czytanie tych samych książek...
Gdy zaczęły się plany na przyszłość, każde z nich zakładało, że zostanie w rodzinnym Nagoi, żeby nie psuć tego paktu, żeby wciąż trwało przymierze. Wszyscy, prócz Tsukuru... On, jako ten bez barw, wymyślił sobie Tokio – tam na uniwersytecie wykładał znany specjalista od budowy dworców. A to właśnie chciał Tazaki robić w życiu – budować dworce. Inni patrzyli na te ucieczkę z powątpiewaniem. I chyba z lekką nutą nagany. Choć z ich ust biegły same pochwały i zachęta.
Pewnego razu, gdy Tsukuru przyjechał na jakiś weekend czy święto do domu, żadne z czworga przyjaciół nie chciało odebrać od niego telefonu. Uniki. Odsyłanie. Cisza.
W końcu Czerwony powiedział „Nie chcemy cię więcej widzieć” - i bez słowa wyjaśnienia odłożył słuchawkę.
Świat Tsukuru zachwiał się w posadach – bo co się stało? Bo czym zawiniłem? Czy to dlatego, że jestem bezbarwny?
Szesnaście lat później Tazaki spotyka Sarę. Pchany tajemniczym impulsem opowiada jej szkolną historię – ot, ciekawostka, ot, stare czasy. Ale okazuje się, że ma to wciąż głęboko pod skórą i jeśli rozdrapać, to leci wielkim potokiem krwi.
Sara stawia mu ultimatum – albo uporasz się i zabliźni się twoja rana, albo ja muszę odwrócić się na pięcie.
Tsukuru Tazaki jedzie w świat dowiedzieć się, czemu został odrzucony...
Jakich mam słów użyć, żeby o tej książce opowiadać? Co powiedzieć, żeby wydawać się obiektywną i nie brzmieć jak zakochana nastolatka? Co wymyślić, żeby wydawało się, że jestem surowym krytykiem?
Gdy czytałam tę książkę, w głowie miałam „Norwegian wood” - jedną z moich dwóch ulubionych „murakamich”. Między kartkami snuł się ten sam młodzieńczy zapał, ta sama wiara, że coś może być na zawsze i że się nigdy nie zmieni te same deklaracje i młodzieńcze pocałunki. Te same stopy oparte o róg stolika, przy słuchaniu muzyki i te same wizyty w tanich barach – na kawie. Te same rozważania i ta sama niepewność, czy jest się wartościowym człowiekiem.
I taka sama tajemnica...
Jak Murakami może być tak spokojny w obliczu nierozwiązanych zagadek, tych wszystkich rzeczy, które przydarzają się jego bohaterom? Jak może tak spokojnie sadzać Tsukuru do kolacja, albo kazać mu efektywnie pracować, nawet po godzinach, gdy ma do rozplątania tyle supłów na swoim życiu? Jak może kazać mu pływać w basenie, kilkanaście nawrotów i kilkadziesiąt minut, gdy to wszystko, co w nim siedzi, powinno go pociągnąć na dno w jednej sekundzie? Podziwiam jego zimną krew, jego brutalne wpychanie postaci w sieć niedopowiedzeń, tak, że gdy ruszą stopą, albo dłonią, to zaciska się jeszcze bardziej. I patrzy na to z boku, nie rzucając się od razu na ratunek. Jest metodyczny i konsekwentny. I co rusz dorzuca jakaś niteczkę niezwykłości, jakiś motek zdarzenia...
Oczywiście, muszę to powiedzieć, w swej brutalności nie oszczędza czytelnika. Bo nie daje łatwych rozwiązań i jak zwykle część historii bierze tylko dla siebie. Zagarnia i strzeże jej zazdrośnie. I nie pozwala nawet zerknąć, nawet musnąć. Wybitny jest w tym drażnieniu się.
I znów mnie zaczarował – ja murakami-masochistka!


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

piątek, 15 listopada 2013

A SŁYSZAŁA PANI O...?

DOROTA SUMIŃSKA
„HISTORIE, KTÓRE NAPISAŁO ŻYCIE”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Z opowiadaniami jest trudno. Trzeba doskonale dobrać proporcje, idealną ilość liter zagotować, nie przesadzić w żadną stronę, nadać wyraźny smak, zapach, zaciekawić i szybko, bardzo szybko odurzyć, żeby potem wykończyć wszystko wspomnieniem pozostawionym na języku, Wyraźnym.
A ja nie do końca wierzę, że Sumińska się sprawdza w tym czarowaniu krótką formą. Mając w pamięci ciepłe, mądre „Zwykłe niezwykłe życie”, spodziewałam się takiego samego ugłaskania, takiego samego ocieplenia, od środka, ale do samego szpiku.
A tu jakoś chłodno, zupa niedogotowana.
Ja wiem, że te historie to kawał życia, jego czyste mięso. Że jakaś Marysia, jakaś Beni i jakiś Krzysiek, gdy otworzą tę książkę rozpoznają siebie, mimo że imiona zostały zmienione. Bo to zapis jakiś chwil, które Sumińska zasłyszała od znajomych, od rodziny, od ukochanych, złapała je i zapisała w książkę. Że ona po to jest, by pokazać, co się wydarza. Że jakiś mężczyzna ukrywa się w kamienicy przeznaczonej do rozbiórki, bo boi się nowej władzy; że jakaś dziewczynka już nie cieszy swojego ojca, bo on woli spotykać się z nową kobietą; że jakiś ojciec porzucił dziecko, a później już dorosłemu, cudem jakimś, śpiewa kołysankę, że jakaś matka stoi po drugiej stronie świata, niż jej córka i wolą obydwie, żeby wyniosła się tam na zawsze; że jakiś mężczyzna zdradza i chce odejść, a kobieta chce uciec w ramiona ciemnookiego mężczyzny; że młody chłopak w bidulu ma zniszczone życie i ciężko je naprawić...Ale to życie Sumińska daje nam jakieś niedopowiedziane. Jak ploteczkę wymienioną na schodach z sąsiadką. „A słyszała pani, że dyrektor szpitala potrącił psa i przywiózł go nocą na badania do ludzkiego szpitala?” „I co?” „No zbadali i zabrał. Trochę jednak ludzki jest.” „A pani słyszała o Zosi? Jako pierwsza kobieta w klubie skoczyła na spadochronie!”.
Każda z tych historii to zalewie szkic, jakby to był notatnik Sumińskiej, gdzie zapisała pomysły, gdzie zgromadziła postaci, żeby potem rozwinąć je w długie, zagmatwane historie na kilkaset stron. To jakby wyciąć kawałek zdjęcia, odciąć oczy a zostawić cała resztę – i człowiek się zastanawia, jak te oczy wyglądały? czy były najważniejsze? najpiękniejsze?
Jest tu kilka naprawdę pięknych szkiców, które poruszają i są kształtne, pełne, mimo że fragmentaryczne. To historia o bezzębnych staruszkach, którzy wyruszają w podróż życia z przyczepą kempingową; to wojenna historia żydowskiego kota Mońka, najpiękniejszego w całej dzielnicy; to historia niewyczerpywalnej miłości dwóch kobiet, z których jedna mieszka za rzeką i jeszcze to o zgubionej surowicy na jad żmii.
I jakoś tak po cichu myślę, że Sumińska to jednak naprawdę mocniej kocha zwierzęta. Piękniej o nich pisze. Cieplej.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

wtorek, 12 listopada 2013

PIĘKNIEJSZE OBLICZE ŚNIEGU

EOWYN IVEY
„DZIECKO ŚNIEGU”
(TŁ. MARCIN WRÓBEL)
PASCAL, BIELSKO-BIAŁA 2013

Każdy z płatków śniegu jest inny – żaden się nie powtarza. Jedne mają w środku kształt serca, a inne kształt łzy. Gdy dotykają ludzkiej skóry, ogrzane jej ciepłem topnieją, stapiają się z nią i nikną. Ale są takie dłonie, takie policzki, takie wargi, na których śnieżynki przysiadają i podrywają się gnane oddechem. Jest pewna istota, która najlepiej czuje się oddychając śniegiem.
To śnieżne dziecko, ulepione pewnej zimy przez dwójkę staruszków przed ich domem.
Jack i Mabel mieli kiedyś dziecko. Ale tylko przez chwilę, tylko przez sekundę, bo urodziło się za słabe, martwe. Jack pochował małe ciałko w ich ogrodzie. Wraz z nim pochowała się cała radość, jaką młode małżeństwo miało w sobie. Pochowały się wszystkie marzenia. W ziemi zakopane uśmiechy, dotyki, śmiech. Kobieta i mężczyzna przestali nagle być silni, ta tragedia powaliła ich i przykurczyła. Dookoła kolejne pary cieszyły się wzdętymi życiem brzuchami, kolejne pokolenia biegały wokół wielkiego rodzinnego stołu. Tylko oni byli martwi od środka. Mabel wymyśliła Alaskę. To chyba dlatego, że gdy pada śnieg, ubiera się dużo warstw ubrań i nie trzeba pokazywać, że się trzęsie ze strachu. I można oczy ukryć i uśmiech, którego nie ma, w wysoko zawiązanym szaliku. A w skrzyni na strychu, głęboko na samym dnie, przywieźć ze sobą małe niebieskie rękawiczki na sznurku.
Kupili ziemię i choć byli już starzy, postanowili ją uprawiać. Żeby chociaż czemuś dać życie, nadać sens.
Ale nie radzili sobie ze stratą, ze swoją miłością przygaszoną, z planami, które wyfrunęły przez okno. Jednego wieczora, po dniu jak zwykle cichym i pustym, Mabel wychodzi na dwór i gnana jakimś impulsem, sprawdza, czy śnieg da się ulepić w kulę. Jest idealny, więc bezwiednie formuje go i rzuca w stronę Jacka. A on, najpierw zdezorientowany, odpłaca się tym samym. Zaczynają się śmiać. A później lepią ze śniegu dziewczynkę. Jack formuje jej twarz – piękne usta, które Mabel barwi czerwonym sokiem, oczy, nos, uszy. A kobieta ubiera ją w błękitny szalik i rękawice.
Zostawiają ją taką piękną przed domem i idą zakończyć kolejny dzień. Trochę weselsi. I trochę napełnieni nadzieją.
Rano nie ma śladu po dziewczynce. Nie ma rękawiczek. Nie ma szalika. Za to są małe dziecięce ślady na śniegu.
I w głowie Mabel budzi się wspomnienie – piękna, rosyjska książka, baśń, którą czytywał jej tata, gdy była mała. Albo opowiadał z głowy. O dziecku, które powstało ze śniegu. O małej dziewczynce ulepionej z bieli przez dwójkę staruszków, którzy od zawsze marzyli o dziecku.
To piękna historia. Mimo że jest zimna, że kłuje kryształkami lodu, że dużo w niej łez, zamarzających na rzęsach, dużo bólu – tego cielesnego, gdy boli przetrącony kark, albo odmrożone dłonie, ale też tego, który trudniej ukoić, tego w samym środku człowieka, tego, który wywołują niespełnione marzenia i marzenia, którym się nie powiodło. Każdy płatek śniegu, który może zabić swoim chłodem, to małe dzieło sztuki. I tak jest z tą książką. Napisana s łowami, które są jak śnieżynki – mają w sobie niepowtarzalna moc, niesamowity klimat.
Dużo w niej pięknych widoków, ośnieżonych dolin, drzew, z których sypie się śnieżny puch, bezkresnych białych krajobrazów. I srebrne lisy, i rude lisy, i łoś, albo rosomak, uciekający przez otwarte pole. I człowiek, który w tym wszystkim próbuje znaleźć dla siebie miejsce, przeżyć, pobudzić ziemię do oddania mu kawałka siebie – zostawia w niej pot, łzy i nadzieję, a chce dostać w zamian życie. I palące się w oknie świece. I ta walka, by świecy wystarczyło do końca zimy.
A między tym wszystkim dziewczynka, która nie może usiedzieć pod dachem, bo brak jej powietrza. I kobieta, która w głowie przepowiada sobie starą baśń. I mężczyzna, który nie wierzy, ale tak bardzo chce się mylić w swym zwątpieniu.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Pascal]

wtorek, 5 listopada 2013

NADZIEJA POZŁACANA

JAN JAKUB KOLSKI
„DWANAŚCIE SŁÓW”
WIELKA LITERA, WARSZAWA 2013

On. Zbliżający się wielkimi krokami ku starości nauczyciel muzyki w wiejskiej szkole. Z poukładaną rzeczywistością i bałaganem w głowie. Co dzień toczy walkę z chrząszczem Anobium, który zamieszkał w nodze jego pianina – strzykawką wpuszcza do środka terpentynę i udaje, że chce zabić zwierzę – ale przecież zawsze terpentyny jest trochę za mało. Co dzień karmi sukę Pliszkę, która mieszka w budzie przed domem. Czasem dostanie jej się kopniak za nic, za to, że Fryderyka boli świat, za to, że wspomnienia to czas który już minął. Ale co dzień dostaje pełną miskę. Co dzień Fryderyk zasiada do swojego instrumentu i próbuje zagrać to, co ma w duszy – dźwięki zgrzytliwe, fałszujące, bo w duszy ma tyle mroku, że nuty niewidzialne... Raz w tygodniu przyjmuje u siebie w domu ucznia, który w sercu ma strach przed nauczycielem i niechęć do czarno-białych klawiszy. A potem przyjmuje jego matkę – pospiesznie, na siedząco, na stołku, przykrytym chustką w kwiaty, raz-dwa, jak melodia na anioł pański, musi wybrzmieć, bo taka kolej rzecz – żadnej w tym rozkoszy, żadnej miłości...
A w pokoju szafa pancerna, a w tej szafie jakieś mroczne, duszne sekrety i kawał życia, do którego się tęskni, Afryka, w której dorastał, ukochana matka na wyblakłych zdjęciach...
Ona. Trzydzieści jeden lat. Do tej pory leżała krzyżem na posadzce kościoła. I myła, karmiła, poiła, czesała chorych w szpitalu. Zakonnica, która pewnie nawet dokładnie nie wiedziała, jakiego koloru ma włosy. Ale wiedziała, jakiego koloru oczy ma jej ukochany. Bo zakochana była w figurze ciemnoskórego Jezusa, wiszącego w nawie. I do niego co dzień rano biegła, do niego budziły się jej powieki, jej palce, jej płeć, jej całe ciało. Dla niego wilgotniała. Pewna Agnieszka, którą los przygnał do szpitala, szeptem opowiedziała jej koleje swojego życia. Zauważyła, że Marianna pragnie mężczyzny, że zamknięte mury klasztoru nie dla niej. Dała jej w dłoń mapę i całą walizkę swoich ubrań. A potem popchnęła w jego stronę.
I tak, Marianna, która nazwała siebie Agnieszką, klucząc i opóźniając się, trafia przed dom Fryderyka – lichy, wybudowany z dawnej stacji kolejowej, z zastraszonym psem przed budą, ale z zapachem mężczyzny, ocierającym się o każdą ścianę.
To historia o tym, jak wiele twarzy ma każdy człowiek. Uderzyło mnie, jak obuchem, jak młotkiem w sam środek głowy, że w tej książce ani jeden człowiek nie jest szczery, ani jedna osoba nie powiedziała całej prawdy i tylko prawdy, że wszyscy kłamali z ręką na sercu, na Biblii, na udzie drugiej osoby. To też książka o tym jakie są kłamstwa motywacje, że pod powłoką każdej skóry czai się potrzeba miłości i akceptacji. Że żaden człowiek nie może żyć sam, choćby udawał, ze wystarczy mu zbity pies i kołatek w nodze pianina.
Nie uwierzę, jeśli usłyszę, że tak książka się komuś podoba. To nie jest książka do podobania. Jest przepełniona takim bólem, zazdrością, niezgodą na świat, pełna pretensji, zajadłości, zaciętości. Fryderyk jest zimny i wyrachowany, parzy się jak pies, aby znaleźć choć ziarno sensu w życiu. Marianna oczadzona zapachem swojego własnego ciała, nie panuje nad żądzami.
Litery lepią się od ludzkich soków. Nie potrzeba słów – dlatego Fryderyk na wstępie stawia warunek: „obliczyłem, że dwanaście [słów] w ciągu dnia wystarczy, żeby się w pełni porozumieć ze światem.” [s.34] – upomina, żeby tego przestrzegać. Zakażają tym prawie-milczeniem cały świat dookoła. W grę swoją dziką i dziwną wciągają kobietę z synkiem, co przychodzą na lekcje, jej męża, siostrę Fryderyka, tabuny przygodnych kobiet. I mnie, mocno w ich świecie zakleszczoną, nie znajdująca w sobie siły, by wyjść. Bo jak zwykle u Kolskiego, wszystko się dzieje po coś, nikomu nie każe cierpieć bez przyczyny i bez skutku, na samym końcu daje sztabkę nadziei, jak złoto, do schowania, zakopania głęboko, cenny...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera]