piątek, 27 kwietnia 2012

DROGA POD PALCAMI


GRZEGORZ KOZERA
„DROGA DO TARVISIO”
DOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2012

Lubię książki drogi. Lubię czuć pod opuszkami placów, oprócz szorstkości kartki, także szorstkość jezdni, albo pył z pobocza, albo trawę, wplątującą się pomiędzy palce stóp. Lubię patrzeć oczami kogoś innego na miejsca, które znam, lub które chciałabym znać. Lubię posługiwać się cudzymi ustami, żeby rozmawiać. Czasem, żeby krzyczeć w puste pole kukurydzy przy drodze, z której nikt nie chce cię zabrać autostopem. Czasem dziękować za wodę. Czasem ziewać, gdy znudzi się już zwiedzanie.
Droga bohatera jest drogą dość przewrotną – jest drogą do włoskiego Travisio. Drogą, którą wcale nie chciał jechać.
Zaczyna się od rozstania. Kobieta, którą narrator nazywa Mat (od jakiego to imienia? - chodziło mi cały czas po głowie – od Matyldy? Mat jest piękne, szybkie, ale czułe, swojskie, pomiędzy-kochankami...) odwraca się, zamyka drzwi, oddaje klucz, zabiera klucz. Mężczyzna odchodzi, bo ona już go nie chce. Najpierw mu współczujemy i krzyczymy pod oknem Mat, zamiast niego – wróć! Jak mogłaś?! Czemu go zostawiłaś?! Ale potem szybko okazuje się, że to mężczyzna w istocie dokonał wyboru – kobieta poprosiła go, żeby się z nią ożenił. A on boi się zobowiązań.
W podróż dwuosobową jedzie sam. To była ich podróż marzeń, bo mężczyzna od zawsze chciał zobaczyć Pragę, w której nie był, od zawsze chciał też zwiedzić Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu. Wszędzie ma zarezerwowane pokoje dwuosobowe, ale jest sam. Sam też jest w samochodzie, który przebija się przez tłum inscenizujący rzeź katyńska, jeszcze tu, w Polsce, w Krakowie. Sam jest w samochodzie, w którym może rozmawiać tylko z wyobraźnią. Sam jest w samochodzie, w którym zaczyna boleć go kręgosłup, w którym nie ma nic do przekąszenia, bo to zawsze ona dbała o herbatę i kanapki na drogę. „Czasami troszczyłaś się o mnie jak o małe dziecko. Gdy wysuwał mi się dysk i nie mogłem się ruszać, zostawałaś u mnie na noc, pomagałaś dojść do łazienki, delikatnie smarowałaś moje lędźwie(...), byłaś moją siostrą miłosierdzia(...), a gdy pod pachą urósł mi wrzód wielkości dorodnej śliwki(...), nie brzydziłaś się gdy pękł i wyglądał wyjątkowo paskudnie.” [s.18] Sam jest w samochodzie, ale sam jest tak naprawdę w życiu. Jej numer telefonu milczy – wyłączona komórka odcina wszystkie więzi. Sam tak chciał, ale uzależnienie od drugiego człowieka jest silne. Zwłaszcza, gdy się kocha, a on przecież kocha. Mimo że jedzie sam drogą do Pragi, do Pragi wyśnionej, do tej, którą zawsze chciał widzieć.
Jedzie jako porzucony mężczyzna, ale jedzie też jako Polak. Polak z pretensjami, z historią, ze stereotypami, ksenofob wobec Austriaków i Niemców, ksenofil wobec Czechów. Ich języka uczył się sam z płyt i książek, umie dogadać się z poznaną przez przypadek nad grobem Kafki, Lenką. Umie opowiedzieć jej, że Praga jest piękna, umie poprosić, żeby zaprowadziła go do muzeum Kafki i na Hradczany. Za mały jest jego język na problemy miłosne.
W Austrii unika mówienia. Chce być tylko ze sztuką, przemknąć, zobaczyć to, co wielkie – za wielkie nie uważa współczesnych ludzi, zrobili mu krzywdę w czasie wojny, bo byli po tej nieodpowiedniej stronie. Ciągle ich wini, a mnie to dziwi. I nie chciałabym być taką Polką w podróży, jakim on jest Polakiem. Nie chciałabym patrzeć wybiórczo. Nie chciałabym spierać się z żebrakami. Nie chciałabym patrzeć z nienawiścią, z tą obowiązkową nienawiścią, na człowieka w wiedeńskim kościele, który przynosi mi szklankę wody. Nie chciałabym sądzić, że może być zatruta, bo jego dziadek popierał Hitlera. Dużo w tej książce jadu, niewypowiedzianych negatywnych uczuć. Zemsty – tylko takiej zemsty, która nie ma się na kim zemścić. Obrócone w niewłaściwą stronę złe uczucia. Jakaś zaciętość, zatęchłość polska, brak kosmopolityzmu i ten Katyń, od którego zaczyna się przecież cała podróż. Kocha Czechów, bo są nam tak podobni, ale nie ma już serca dla nikogo innego. Nie chciałabym, żeby na jego podstawie sądzili mnie.
Bo poza wszystkim, poza tą dziwną polską zajadłością, to człowiek zagubiony. Człowiek-ucieczka. Mężczyzna uciekający przed kobietą. Człowiek, który podrywa się do lotu, zapominając, że nie ma przecież skrzydeł, nawet takich ikarowych, które się rozpłyną pod słońcem.
Pisałam, że ta droga jest przewrotna, bo wiedzie do Travisio. A do Włoch bohater nawet nie miał zamiaru jechać. Chciał zobaczyć Pragę i wiedeńskie muzeum, miejsca, w których nigdy jeszcze nie był. A mimo to, przedłużając sam sobie urlop, skręca w inną drogę, zamiast wracać do Polski, przekracza inną granicę. Jedzie do Travisio, w którym był milion razy. Jedzie do miejsca, w którym ma ulubione trasy,w którym ma rytuały, w którym ma utarte ścieżki. To zabawne. Bohater, który chciał udowodnić sobie, że jest wolny, że nic go nie trzyma, chciał uciec od nieuciekalnego, trafia w utarte schematy, w szlaki, na których jego stopy czują się swojsko, w miejsce, w którym umie się poruszać na ślepo, nie potrzebuje mapy.
I dlatego sądzę, że to w pewien sposób książka o mężczyznach w ogóle. O tym, jak boją się utracić wolność, o tym, jak boją się zobowiązań, jak wciąż chcą być małymi chłopcami i nie dać się owiązać sznurem – mieszkanie, praca, dzieci, wypłata, telewizor, kapcie. Jak błędne są ich wyobrażenia o realnym życiu, jak mało w tych wyobrażeniach miejsca na fantazję, jak ciężkie łańcuchy sobie imaginują... I nagle spotykają Mat. I chcą uciec dalej, jeszcze dalej, do Pragi, do Wiednia, do Afryki. I nagle, pośrodku pustej drogi dochodzi do nich prawda, że lubią zwykłą czarną herbatę na śniadanie, którą ona parzy. I nagle dociera do nich, że wolność jest tylko z ukochaną kobietą. I czasem jest już za późno...

30 DNI Z KSIĄŻKAMI – DZIEŃ 6


DZIEŃ 6 – KSIĄŻKA, PRZY KTÓREJ PŁACZESZ

Częściej zdarza mi się płakać przy filmach, niż przy książkach. Choć nie powiem, że książki mają zawsze suche kartki.
Natomiast książką, która jako pierwsza przyszła mi na myśl byłą „Biały Bim, Czarne Ucho”.
Co będę pisała – wyłam na niej jako dziecko. Po latach kupiłam sobie egzemplarz w antykwariacie. I wyłam jako dorosła.
Jeśli ktoś nie zna – to historia psa, którego właściciel trafił do szpitala. Czworonoga przygarnia sąsiadka, ale pies wyrusza w podróż, żeby odnaleźć swojego pana. Coś jak Lassie, ale kończy się gorzej. Dużo gorzej. Rosyjsko bym rzekła....
Ach ci Rosjanie i ich zbolałe dusze!!!!!

(A Bim ma nawet swój pomnik w rosyjskim miasteczku Woroneż!)

czwartek, 26 kwietnia 2012

SMUTNY KOMISARZ


MIKA WALTARI
„TAK MÓWIĄ GWIAZDY, PANIE KOMISARZU”
(TŁ.SEBASTIAN MUSIELAK)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2012

Czekałam na niego z utęsknieniem. Czekałam, aż komisarz Palmu znów wejdzie do akcji i swoim genialnym zmysłem obserwacji i umiejętnością analizy dowodów zaskoczy swojego podopiecznego. Delikatnie upokorzy, naśmiewając się z jego bujnej wyobraźni. Podszczypie przewrotnym poczuciem humoru. Tymczasem...
W komisariacie ogromne zmiany... Dawny asystent – pisarz i marzyciel – awansował. Jest teraz przełożonym Palmu i szumnie, dumnie tytułuje się „panem sędzią”. Naczelnik helsińskiego wydziału zabójstw pojechał na urlop i to sędziemu, nie Palmu, powierzył pieczę nad posterunkiem. Komisarz - niby jak zawsze – pije kawę, czyta gazetę, nogi, gdyby mógł, zarzucałby na biurko, ale jest jakiś zgaszony, inny, wyciszony. Może wie, że to ostatni tom jego niezwykłego geniuszu objawia się czytelnikom? Może zdaje sobie sprawę, że ostatni raz rozwiąże dla nas zagadkę? Jest inny. Mam wrażenie, że mniej błyskotliwy. Na pewno mniej uśmiechnięty. Na pewno inaczej żartuje – ciszej, bardziej pod nosem... I gdy przychodzi mu łatać dziury w śledztwie, których narobił sędzia – jest jakiś pokorny. Bez uszczypliwości. A były asystent jak zwykle, mimo stanowiska, rozśmiesza zgrabnym omijaniem dowodów, zakładaniem z góry rozwiązania, fantazją...
Gdy starsza pani znajduje w parku martwego mężczyznę, z ochotą zakłada, że to pijak, który zatruł się zanieczyszczonym alkoholem. Z nonszalancją ignoruje rozbity na drzewie obok samochód, mniemając, iż to zupełnie inna sprawa. Gdy okazuje się, że denatem był Fredrik Nordberg – znany filatelista i astrolog amator – z chęcią i nadzieją pochwały, zakłada kto jest zabójcą. Idzie po omacku, na ślepo, byle szybciej i z większym rozmachem. A Palmu patrzy przez starą, cenną lunetę, której właścicielem był Nordberg i dokładnie bada każdy szczegół. Jak zawsze – tyle tylko, że na końcu pozwala sędziemu uczestniczyć w tryumfie.
Mimo wszystko kocham wciąż tego inteligentnego policjanta. Uwielbiam funkcjonariuszy, którzy dostają rozkaz o przeczesaniu terenu parku i zbierają patyczki po lodach i lizakach, monety i porzucone w krzakach fragmenty damskiej bielizny. A wszystko skrzętnie zaznaczają na mapie – każdy rodzaj znaleziska innym kolorem. Uwielbiam sędziego, któremu wystarczą obcisłe spodnie na pośladkach podejrzanej, żeby przestał słuchać jej zeznań. Uwielbiam Palmu, który zawsze i wszędzie z chęcią pije kawę, ale nieustannie węszy. Uwielbiam, gdy w obrabowanym domu idzie najpierw do toalety – dlaczego? Bo przecież zdenerwowany włamywacz musi dostać rozstroju żołądka i skorzystać z ustępu – a tam może zostawić znaczący ślad!
Brakowało mi co prawda małych, lakonicznych, acz dowcipnych, streszczeń na początku każdego rozdziału, które wprawiały mnie w dobry nastrój i powodowały wybuchy śmiechu nim ponownie zaczęłam czytać i nim mój ukochany Palmu w ogóle się odezwał. Brakowało mi jego prztyczków w nos. Brakowało celowego zwodzenia – przez to koniec był mniej spektakularny.
Ale za pewne cytaty znów puszczam oko do Waltariego i żałuję, że Palmu nie będzie już dla mnie policjantem....

„N-nie, n-nie słyszałem nawet, że-żeby jakiś filatelista za-zabił innego filatelistę z powodu znaczka. Nie, nie. - Uspokoił się i starł pot z czoła; odzyskał panowanie nad sobą. - Bibliofile to inna sprawa. Po nich to się można wszystkiego spodziewać.” [s.115]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

30 DNI Z KSIĄŻKAMI – DZIEŃ 5


DZIEŃ 5 – KSIĄŻKA NON-FICTION, KTÓREJ CZYTANIE SPRAWIŁO CI NIEKŁAMANĄ PRZYJEMNOŚĆ

Na myśl jako pierwsza przyszła mi książka „Gaumardżos!” Anny Dziewit-Meller i Marcina Mellera. Co prawda nie czytałam jej, a słuchałam audiobooka w wykonaniu samych autorów. Jednak wysłuchanie jej sprawiło mi niekłamaną przyjemność. Mimo iż sądzę, że autorzy nie powinni sami recytować swoich dzieł. Nie umieją ich interpretować, odpowiednio działać na czytelnika głosem, bawić się tekstem, dodawać znaczenia poprzez zawieszenie głosu, nie umieją wczuć się w role – do dobrego przeczytania audiobooka trzeba być aktorem! Ale tu słuchałam z radością, bo treść była dla mnie ważniejsza. Słuchałam o suprach – tych wystawnych obiado-kolacjach, które przeciągają się czasem do śniadania, na których jest mnóstwo jedzenia, mnóstwo ludzi, mnóstwo toastów i do których nie trzeba mieć specjalnej okazji. Wystarczy, że jedna sąsiadka zaprosi drugą, a zaraz przyjdzie trzecia, każda weźmie męża i dzieci i dzieje się samo. Potem Ty możesz zaprosić mnie, ale jeśli następna supra będzie u mnie – też nie ma sprawy. Pożyczone krzesła i jedzenie rękami. Wciąż pełny uginający się stół.
Fascynowała mnie familiarność, jaką opisują Mellerowie. Zastanawiałam się, czy to cała Gruzja, czy tylko ten wycinek, który oni doskonale znają, Gruzja mellerolubna – mają tam przyjaciół, tam brali ślub, bo Gruzję uważają za swoje miejsce na ziemi. Zastanawiałam się, czy ja zobaczyłabym taki sam świat, gdybym tam pojechała.
Ale ten kraj to nie tylko dobro. Jest też wojna, jest też małe, wręcz nijakie znaczenie kobiet – często są zmuszane do aborcji, nieważne, czy chcą dziecka, czy nie, często są tylko tłem, cieniem. Jest ciężka sytuacja polityczna. Są ofiary. I o tym też piszą – głównie Marcin, który był, przez przypadek, korespondentem wojennym w Gruzji. Pisze o dużej ilości wódki, którą musiał w siebie wlać, gdy już wracał, o tym, jak spał nieprzerwanie cały dzień, a i tak pewnie siedzi w nim to, co widział, nie zaspał tego, nie zapił.
A mimo to pozwolili mi zakochać się w Gruzji.
„'Uczta w pergoli' to dzieło, którego reprodukcje w Gruzji znajdziecie wszędzie. Obraz, na którym trzej mężczyźni siedzą za zastawionym stołem, to symbol tego kraju, taki jak naszego 'Bitwa pod Grunwaldem'. Przyznajmy uczciwie, że wspaniała jest kultura, która na swoim najważniejszych obrazach umieszcza nie pola bitew, nie zwłoki rycerskie i połamane chorągwie, ale ucztę, ludzi, którzy są szczęśliwi, wino i jedzenie. I psa. Tego popołudnia wracając z uczty u nieznanego mi i nigdy więcej już niespotkanego Wissariona, czułam się jakbym właśnie wyszła z tego płótna. Wolę wychodzić z 'Uczty w pergoli' niż z 'Bitwy pod Grunwaldem'.”

środa, 25 kwietnia 2012

CO MY MOŻEMY ZROBIĆ DLA ZIEMI


IZABELA GÓRNICKA-ZDZIECH, PAWEŁ CHRZANOWSKI
„COŚ Z NICZEGO. EKO ZABAWY DLA MAŁYCH I DUŻYCH”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Książka zaczyna się złowrogo – pomijając króciutki wstęp – zaczyna się od Ekotestu... Bałam się go zrobić, bo wiedziałam, że raczej nie zdobędę maksymalnej ilości punktów. I że na początek przeczytam kazanie jak to mało (no może średnio) eko jestem. Ale nic, zaznaczałam odpowiedzi, drżąc przed karzącą ręką autorów. Odpowiadałam na pytania – czy korzystam z telefonu komórkowego dłużej niż trzy lata (moja komórka ma jakieś dziewięć, więc plus) lub czy reaguję, gdy ktoś śmieci na ulicy (nie mam odwagi, więc minus). Wynik gdzieś pośrodku. I wielkie zaskoczenie. Bo autorzy nie są tak naprawdę po niczyjej stronie. To znaczy owszem, chcą propagować ekologię w codziennym życiu, ale nie ganią i nie obrażają się na czytelnika, który nie uczestniczy w imprezach ekologicznych i nie czyta artykułów na ten temat w prasie. Sugerują, że można coś zmienić i to niewielkim kosztem.
Pytają na przykład: „Czy wiesz, że 80 % śmieci, które wyrzuciłabyś/wyrzuciłbyś zwyczajowo jako komunalne, jesteś w stanie wykorzystać powtórnie?” [s.10] Radzą, żeby zacząć od własnego domu, własnego otoczenia. I chwalą, że skoro ich książka „Coś z niczego” jest w naszych rękach to już przecież coś. Mało tego! Przeczytałam, z początku z zazdrością, laurkę dla osób z maksymalną liczbą punktów. I oczom nie wierzyłam. Owszem – jest głaskanie po główce i cukierek za dobre sprawowanie, ale też ostrzeżenie – nie stań się ekoterrorystą – w domyśle, bo możesz zniechęcić tych, którzy dopiero zaczynają!
No i tym mnie kupili! Człowiek bowiem z natury jest leniwy i czasem nie chce mu się przejść dodatkowych 30 metrów do innego kosza na odpady plastikowe. Czasem zaś jest uszczęśliwiony mogąc iść i 200. I nie dostaje za to po głowie – dostaje mocną alternatywę, dostaje receptę i sposób na to, by bez wysiłku móc być lepszym.
A autorzy podsuwają pomysły, o jakim nie śniło się filozofom.
Dzielą książkę na dwie części – jedna dotyczy zabaw w domu, a druga zabaw w ogrodzie. Jeśli ktoś nie ma ogrodu – wystarczy wyjść do lasu, na łąkę, na plażę. Oczywiście w otwartym terenie nie sprawdzi się pomysł na samodzielne zrobienie pojemników na segregowane odpady, ale można puścić ekolatawiec, albo ekotratwę. Już pierwszy pomysł – koszykówka-śmieciówka, czyli piłka ze starych gazet mnie onieśmielił – genialne w swojej prostocie, ale łatwiej iść przecież do sklepu kupić gumową piłkę. Albo nwet dwie... A tu nie chodzi o to, żeby było łatwiej. Chodzi o to, żeby zrobić coś samemu, żeby było śmieszniej i żeby przy okazji użyć jakiegoś „śmiecia”. A jeśli już kupiło się piłkę plażową, to zimą można ją wykorzystać jako ekologiczną bombkę świąteczną.
Z plastikowych butelek można zrobić kręgle, albo kukiełkę. A z tej dużej, pięciolitrowej, można zrobić jeża polarnego. Wystarczy mieć oprócz butelki 16 zadrukowanych i niepotrzebnych już kartek papieru, klej, flamastry... i trochę wyobraźni! Taka zabawa ćwiczy sprawność manualną, uczy, że można ponownie wykorzystać zadrukowany już papier i jest doskonałą bazą do wymyślenia bajki o jeżyku – ważne, żeby być razem, ważne, żeby myśleć.
Przy każdej zabawce jest zamieszczona informacja, jakie zdolności dzięki niej dziecko rozwija, które zmysły ćwiczy. Że wytapianie świec z resztek wosku uczy praw fizyki i cierpliwości, labirynt z foliowych torebek propaguje ruch a ekoszablony ze starych zdjęć rentgenowskich uczą panowania nad ruchami dłoni.
Świetne są też EKOtropy – czyli informacje z dziedziny ekologii, zamieszczone pomiędzy pomysłami na zabawki. Bo nie każdy wie, że „w Polsce zużywa się 400 milionów aluminiowych puszek, które można powtórnie przetworzyć oraz wykorzystać nieskończenie wiele razy.” [s.37], czy że „dotykanie zwierząt żyjących na wolności może szkodzić ich zdrowiu” [s.75]
Jedyne, do czego mam przysłowiowe „ale”, to zdjęcia. Ja wiem, że ta książka to pewnie „samoróbka”, że jest wynikiem wielkiej pasji, tworzona między pracą, zajmowaniem się dziećmi, a smażeniem naleśników na obiad. Doceniam to. I podziwiam. Nie mniej jednak mam spaczone oko. Leniwe. Przyzwyczajone do kadrów odartych z niedoskonałości. Przyzwyczajone do nieprawdziwości, iluzji, takiej magii w magii. Boję się, że na półce z książkami dziecięcymi, przeładowanymi różem i innymi jaskrawymi kolorami, mogłabym ją ominąć. Mimo że szukam takich wydawnictw – niszowych, ale niezwykle ważnych i twórczych. Nowatorskich. I – niespecjalnie – ale wyścig mogłoby wygrać coś, w czym palce maczał program do obróbki zdjęć. Zwłaszcza, jeśli nie byłaby promowana i nie stała frontem do czytelnika. Biznes is biznes. I ciężka, rynkowa, często mała ekologiczna, rzeczywistość. Choć książka w takim wydaniu jest urocza.
Jakkolwiek... Dla mnie o największej sile tej książki świadczy jej niezaprzeczalna wartość pedagogiczna. Dobrze jest być razem. Z rodzicami/z dziećmi. Dobrze jest, żeby obok grania w gry na komputerze, móc umieć z nimi wyciąć z kartonu domek. I żeby w tym domku posiedzieć z godzinkę na niewidzialnej herbatce. Żeby umieć ze swoimi dziećmi/ze swoimi rodzicami być – być twórczo i do tego, w tym wypadku, także ekologicznie. Bo wystarczy tylko karton po nowym telewizorze – trzeba wyciąć w nim dziurę, ozdobić i nazwać to teatrzykiem. I już jest coś, co umocni więzi między członkami rodziny, co pozwoli twórczo się rozwijać, co choć na chwilę oderwie dzieci, ale także nas, dorosłych, od bajek w telewizji. Sami możemy być przecież bajką!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

sobota, 21 kwietnia 2012

DZIECKO NA SZLAKU WYOBRAŹNI


Chcę stworzyć prywatny kanon lektur dla dzieci. Książki, które pamięć przynosi z dzieciństwa, tytuły, które oczami stęsknionymi widzi się na półce w domu rodzinnym – takiej półce, której już nie ma. Te, które ktoś gdzieś widział ostatnio na strychu lub w piwnicy, albo w antykwariacie. Albo takie, które pachną nowością, które dostrzegliśmy niedawno i dzięki nim na powrót staliśmy się dziećmi.
Proszę o pomoc, o sypanie tytułami – bez ograniczeń wiekowych, ograniczenie jest takie, żeby książki były wartościowe, żeby miały w sobie to coś, magię – słowa, obrazki, przesłanie, dzikość albo spokojność, może byś smutek, a może być wesołość. Te, które kochają Wasze zieci i te, którymi zachwycacie się Wy.
Co Wam przychodzi do głowy?




poniedziałek, 16 kwietnia 2012

30 DNI Z KSIĄŻKAMI – DZIEŃ 4

DZIEŃ 4 – KSIĄŻKA, KTÓRA PRZYPOMINA CI O DOMU

Jest, jest taka jedna, która od razu przyszła mi na myśl... I wcale to nie książka z dzieciństwa, a przynajmniej nie taka, którą czytałam jedna ręką przewracając strony, a drugą w tym czasie ssąc zawzięcie.

Czytałam ją pierwszy raz (tak naprawdę całą i do końca) w liceum. To „Nad Niemnem” w trzech tomach, wydanie w piaskowej okładce, w twardej obwolucie, bez żadnego obrazka, obciągniętej płótnem. Czytałam ją na zajęcia. Lubiłam czytać od zawsze, ale do „Nad Niemnem” jak i do „Chłopów” podchodziłam nieufnie. Nie wierzyłam, że może mnie ta książka zachwycić, że będę zaczarowana śledzić losy bohaterów, że magicznie popłynę ta rzeką i będę podglądać postacie, że opisy przyrody mnie zafascynują – nigdy ich nie omijałam, a tutaj wprost łapczywie smakowałam i chłonęłam. A przypomina mi o domu, bo dokładnie pamiętam, gdy miałam „ją zadaną”. Leżałam chora w łóżku i nie miałam już siły czytać. I przyszła mi poczytać moja Mama. Czytała, czytała, a ja słuchałam i zdrowiałam. Gdy było mi lepiej, zabierałam od niej tom, gdy gorzej, znów podczytywała mi jakiś fragment. Później, już na pierwszym roku studiów, musiałam (chciałam!) do „Nad Niemnem” powrócić. I poprosiłam Mamę – „Poczytaj mi, Mamo!” i znów, jak najbardziej, najboleśniej pełnoletnia leżałam w łóżku i słuchałam polskiej wsi i szalonej miłości.

Druga książka, też klasyka, to „Lalka” Prusa z ilustracjami Antoniego Uniechowskiego. Gdy byłam mała moi Rodzice mieli oczywiście osobny regał na swoje dorosłe książki. Ja, jako mała dziewczynka chodziłam obok nich, zainteresowana czasem mocniej, niż swoimi książkami z wierszami i z fantastycznymi historiami. Brałem do ręki poszczególne i „czytałam”. Najbardziej lubiłam trzytomową „Lalkę” ze względu na tytuł i na obrazki. Zasiadałam, czując się dorosła i mądra, brałam do ręki ogromny tom pierwszy i czytałam:

„W początkach roku 1878, kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san-stefańskim, wyborem nowego papieża albo szansami europejskiej wojny, warszawscy kupcy tudzież inteligencja pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J. Mincel i S. Wokulski.”

Nie rozumiałam nic, żadnego pokoju san-stefańskiego, sklepu GALANTERYJNEGO i słowa, które pamiętam do dziś najbardziej z całego tego czytania „SUBIEKT” – dziwnego i tajemniczego. Nie doczytałam nigdy dalej, niż do trzeciej strony i odkładałam „Lalkę” na półkę idąc do lalek – do następnego razu…

niedziela, 15 kwietnia 2012

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 14

Dziwię się. Nieustannie. Zadziwia mnie niesamowitość słów. To, jak mogą być czyste i jednocześnie znaczące. To, jak bardzo mogą mnie nakarmić. Dziwię się chmurze, ułożonej w kształt waniliowego loda. Dziwię się smakowi mięty, który pozostawia na języku wypity przed chwilą koktajl. Dziwię się spotkaniu autorskiemu z Małgosią Wardą – temu, jak jest piękna, jak bardzo szczera, jak mocno potrafi się otworzyć, zaufać publiczności, oddać im swoje prawdziwe myśli. I do tego wyglądać, jakby przyszła z samego środka lata, podczas gdy ja szłam w deszczu i mam zachlapane całe okulary. Dziwię się zdaniu oznajmującemu, które słyszę z ust Przyjaciółki. Dziwię się, że zwykłe słowa, ułożone w określony ciąg, mogą tak bardzo mnie uszczęśliwić (dziwię się też czasami, jak mogą boleć, ale dziś jest mi tylko dobrze i świat przyjmuję na tak, więc nie będę myśleć o słowach-kolcach, co zostawiają rany zamiast głaskać). Dziwię się, że tak bardzo chciałabym teraz skakać do chmur. I dziwię się, jak można być szczęśliwym, gdy ktoś, kogo się kocha, zaznaje szczęścia. Dziwię się książkom (patrz „30 dni z książkami – książka, która cię kompletnie zaskoczyła). Dziwię się jak bardzo brakowało mi mojej Mowy Zaczarowanej. I jak wiele razy siadałam tu, żeby coś napisać, a potem kasowałam kilkanaście linijek, bo nie takie. A dziś jeszcze dziwię się Jonaszowi Kofcie. Jego romansowi ze słowem, temu, jak wiernopoddańczo schyla przed nim głowę polszczyzna. Jak skomlą wyrazy, żeby je wybrał do swoich wierszy. Dziwię się temu i zachwycam tym. Tym, jak w lekkich, zabawnych piosenkach opowiada tragizm ludzkości i wielką nieszczęśliwą miłość. Albo tę całkiem szczęśliwą, którą tak naprawdę jeszcze trudniej opowiedzieć, bo łatwo popaść w banał, napisać, to, co setki przed nami. Nie chcę nigdy przestać się dziwić. Chcę wychodzić na powietrze i dziwić się, że jest gazem, a tak słodko pachnie. Chcę spotykać się z dawno niewidzianą Przyjaciółką i słuchać jej świata, a potem dziwić się, że tak szybko przemijają godziny, gdy jesteśmy razem. Chcę poznawać nowych ludzi i dziwić się, że do tej pory nie było mi ich w życiu brak. Chcę co dzień kłaść się do łóżka obok Niego i dziwić się, że wciąż tak bardzo czekam na poranek, żeby móc się obudzić i powiedzieć mu „Dzień dobry”, że tak bardzo szkoda mi tracić tych godzin, w których śpię, na niewidzenie Go. Chcę dostawać listy od internetowych Przyjaciół (Aniu, jak ucieszyłam się Twoim mailem, w pośpiechu, znad naleśników!!!!) i dziwić się, że czasem odległość nie ma znaczenia, bo wydaje się, jakby byli obok. Chcę dziwić się nowym miejscom. Chce dziwić się światu. Żeby wciąż żyć, bo bez tego, traci się oddychanie. 

Jonasz Kofta „Kiedy się dziwić przestanę...”
Kiedy się dziwić przestanę 
Gdy w mym sercu wygaśnie czerwień
Swe ostatnie, niemądre pytanie 
Nie zadane, w połowie przerwę 
Będę znała na wszystko odpowiedź 
Ubożuchna rozsądkiem maleńkim 
Czasem tylko popłaczę sobie 
Łzami tkliwej i głupiej piosenki
By za chwilę wszystko zapomnieć 
Kiedy się dziwić przestanę 
Kiedy się dziwić przestanę 
Będzie po mnie 

Kiedy się dziwić przestanę
Zgubię śpiewy podziemnych strumieni
Umrze we mnie co nienazwane 
Co mi oczy jak róże płomieni 
Dni jednakim rytmem pobiegną 
Znieczulone, rozsądne, żałosne 
Tylko życia straszliwe piękno 
Mnie ominie nieśmiałą wiosną 
Za daleko jej będzie do mnie 
Kiedy się dziwić przestanę 
Kiedy się dziwić przestanę 
Będzie po mnie 

Kiedy się dziwić przestanę
Lżej mi będzie i łatwiej bez tego
Ścisną szczęścia i bóle wyśmiane 
Bo nie spytam już nigdy - dlaczego? 
Błogi spokój wyrówna mi tętno 
Gdy się życia na pamięć 
Wiosny czułej bolesne piękno
Pożyczoną poezją zakłamię 
I nic we mnie i nic koło mnie 
Kiedy się dziwić przestanę 
Kiedy się dziwić przestanę 

Będzie po mnie  


piątek, 13 kwietnia 2012

30 DNI Z KSIĄŻKAMI – DZIEŃ 3

DZIEŃ 3 – KSIĄŻKA, KTÓRA CIĘ KOMPLETNIE ZASKOCZYŁA

Zaskoczenia są różne. Różne poziomy otwierania oczu ze zdumienia. Różne smaki zdziwienia na języku – czasem to wyjątkowa słodycz, a czasem gorycz, która spływa do przełyku, choć tak bardzo chcesz się jej pozbyć. Ja pomyślałam o tych dobrych zaskoczeniach, o tych, które mnie poniosły w dobre słowa, w zachwyt, w dobromyślenie...
Spisałam wszystkie tytuły, które od razu przyszły mi do głowy, gdy pomyślałam „książka-zaskoczenie”. Gdy strumień świadomości minął i zaczęłam się zastanawiać, odłożyłam długopis – byłoby zbyt wiele tytułów, nie zmieściłyby się w literach...
Jako pierwsza na myśl przyszła „Siostrzyca”, bo czytana niedawno, bo od razu wiedziałam, że to książka wyjątkowa. Zaskoczyła mnie, owszem, zakończeniem, ale też językiem (i tłumaczeniem, którego wagę wciąż podkreślam!), postacią Florence, dziewczynki, która stworzyła własny świat, własny język, własny kokon. Suspens w książkach jest częsty – jest „Bez wyjścia” i jest „Emma i ja”, które opierają się na nim i zostawiają czytelnika w kompletnym osłupieniu. Ale mnie zaskakuje nie tylko to – zaskakuje mnie na przykład forma - „My to mamy speeda” było dla mnie odkryciem – puste strony, nielinearna akcja, przemyślenia pomieszane z bezmyślnością. Zaskoczyła mnie „Gra w klasy” - gdy dotarłam do jednej trzeciej autor nalazł mi przeskakiwać ze strony na stronę, błądzić po grubym tomie, szukać rozdziałów, badać zawartość, okazywało się nagle, że wszystko, co wyczytałam w pierwszej części, tej czytanej normalnie, przewraca się na drugą stronę, zobaczyłam trzewia, pomyślałam, że byłam głupia, zakładając coś, co mi się ostatecznie tylko wydawało... Zaskoczyło mnie moje pierwsze zetknięcie z Couplandem – to, że można tak pisać, tak mądrze, dowcipnie, dosadnie, tak rozwierając przyszłość i zaglądając do niej jednym okiem, by przemycić co nieco, tak grać z czytelnikiem w grę, której zasad tak naprawdę nie ma. Zaskoczył mnie „Smak języka” - do tej pory boję się wrócić do tej książki, bo podziałała na mnie niesamowicie sensualnie, na czas jej czytania zmieniałam się w kogoś innego, te zdania były jak ostrze – rozcięły mnie i wyjęły na zewnątrz moje serce... I zaskoczyły mnie – zupełnie odmiennie ”Modżiburki dwa”. Ta książka zaskoczyła mnie swoją delikatnością, swoim umiłowaniem zwyczajności, gołąbków, ale tylko tych jedzonych z Nim/z Nią, podróży na księżyc i złamanej nogi...

Koniec listy, muszę się zatrzymać. Ale mam nadzieję, że nigdy nie przestanę się dziwić literaturze...

czwartek, 12 kwietnia 2012

BRATU, BRACISZKOWI

BEN RICE
„POBBY I DINGAN”
(LECH JĘCZMYK)
MEDIA RODZINA, POZNAŃ 2003

Jest taka książka, którą zna niemal każdy, a już na pewno każdy wie, o czym jest. Na imię tej książce „Mały Książę” i jest o Księciu z odległej planety, który pojawia się na ziemi i uczy się przyjaźni i uczy nas miłości. I ja mam taką magiczną szkatułkę, ulokowaną tuż koło serca, w której trzymam książki „małoksiążęcopodobne”. Pobby i Dingan zdecydowanie są przyjaciółmi Małego Księcia.
To króciutka książka, którą położyłam sobie przy łóżku przed zaśnięciem. Gdy rano się obudziłam sięgnęłam po okulary i natrafiłam na pomarańczową okładkę. Tak jakoś, jeszcze przed śniadaniem, zaczęłam czytać. Tak jakoś, jeszcze przed śniadaniem, skończyłam. Płakałam i śmiałam się nad nią, a na śniadanie zjadłam lody, żeby uszczęśliwić dziecko w sobie.
W małym miasteczku w Australii, gdzie nie ma nic, prócz jednego baru i kopalni opali, mieszka Ashmol ze swoimi rodzicami i młodszą siostrą Kellyanne. Dziewczynka ma dwójkę przyjaciół – Pobbiego i Dingan, którzy jedzą batoniki w fioletowych opakowaniach, którzy dostają po jednym kolorowym lizaku, wtedy, gdy dostaje taki Kellyanne, Dingan nosi w pępku ozdobę z opalu, a Pobby trochę utyka. I jeszcze jedno – są niewidzialni. Widzi ich tylko Kellyanne, a rodzice czasem udają, ale często siadają na nich, albo zapominają zabrać ich do samochodu, gdy odjeżdżają. Większość mieszkańców miasteczka zna Pobbiego i Dingan, kłaniają im się na ulicy i machają ręką, gdy idą po drugiej stronie jezdni. Ashmol jako jedyny drwi z siostry, jako jedyny krzyczy w głos, że oni nie istnieją i sądzi, że wymyśliła ich po to, by dostawać dwa lizaki więcej. Ale Kellyanne nigdy nie zjada lizaków Pobbiego i Dingan – zawsze zostawia je im.
Któregoś dnia tata zabiera przyjaciół do pracy w kopalni i zapomina przywieźć ich z powrotem do domu. Pobby i Dingan zaginęli, a Kellyanne popada w depresję i choruje z rozpaczy i tęsknoty za rodzeństwem. Niknie w oczach, po matulku wiotczeje. Zanika jej ciało i myśli, zanika blask w oczach i nadzieja.
Ashmol postanawia uratować siostrę – rozpoczyna poszukiwania Pobbiego i Dingan na własną rękę.
To opowieść magiczna. O tym, jak całe miasteczka może szukać dwóch niewidzialnych przyjaciół. O tym, jak całe miasteczko jednoczy się, bo potrzebuje tego mała dziewczynka. O tym co najważniejsze – o wspólnocie, miłości, przyjaźni, ale też o rodzinie. A przede wszystkim o miłości braterskiej/siostrzanej. O tym, że możemy się kłócić ze swoim rodzeństwem, możemy wyśmiewać trzy lizaki, ale gdy siostra/brat najbardziej tego potrzebuje musimy uwierzyć w niewidzialne. O tym, że więzi braterskie to nie jest sznurek, który łatwo przeciąć, to gruby węzeł, nie do ruszenia. O tym, że jeśli trzeba w pustej kopalni znajdzie się najpiękniejszy i największy opal, żeby kupić siostrze co tylko zechce. O tym, że czasami trzeba pozwolić rzeczom dziać się.
Myślę o moim Bracie i myślałam o nim czytając tę książkę. O magii, jaka łączy Nas i o tym, że zawsze chciałabym być w pogotowiu, zawsze mieć światełka, lizaki i kolorowe ogłoszenia do rozwieszenia w każdym miejscu na kuli ziemskiej, jeśliby tego potrzebował. Że mam nadzieję, że nigdy nie będę wątpić w jego Pobbiego i Dingan, że zawsze będę godną siostrą, która będzie miała w zanadrzu zapas fioletowych batoników. Że nigdy Go nie zawiodę. 
I żeby już całkiem było sentymentalnie, to jako ilustrację muzyczną włączę sobie piosenkę z dzieciństwa
Bo o tym jest ta książka – o tym, że można być dla drugiego człowieka wróżką/czarodziejem...

30 DNI Z KSIĄŻKAMI – DZIEŃ 2

DZIEŃ 2 – KSIĄŻKA, KTÓRĄ LUBISZ NAJMNIEJ

To pytanie zbiło mnie z tropu. To nie pytanie o książkę, która stała się udręką, albo której nie dokończyłam, nawet nie o taką, której nie znoszę, ale o tę, którą lubię najmniej. Znów musiałam główkować, co to znaczy. I przyszła mi do głowy „Gra anioła”.

No bo „lubię najmniej” nie oznacza, że nie lubię, nie oznacza, że nie wciągnęła mnie, ani nie oznacza, że nie mam jej na swojej półce. „Gra anioła” jest napisana pięknym językiem, ma wyrazistych bohaterów, ma czar i to coś „zafonowskiego” w sobie, bo pozwoliło autorowi zdobyć tak ogromną sławę. Ma zawikłaną intrygę i klimatyczna okładkę. Jednak jest to książka, którą lubię najmniej, bo w pewnym sensie mnie zawiodła. „Cień wiatru” to było objawienie – wiem, że nie tylko dla mnie. Pamiętam, gdy pożyczyłam tę książkę od kuzynki i nie poszłam na zajęcia, bo musiałam ją dokończyć. Leżałam na wersalce, w promieniach ciepłego, wiosennego słońca i tylko zmieniałam pozycję, gdy zbyt mocno uwierała mnie poduszka, albo sprężyna, wbijająca się w pośladki. To była książka, która niosła za sobą magię. Ale ta magia brała się z rzeczywistości. To mi się w „Cieniu wiatru” podobało najbardziej – to, że myślałam, że w tę historię zamieszane są jakieś nadprzyrodzone moce, że to będzie bajka, a okazało się, że wszystko bierze się z ziemi, z ludzi, z otaczającego świata, że fanatastycznośc, jaką jest przesiąknięta ta historia, to kwestia wyobraźni i interpretacji faktów. 
Tego samego spodziewałam się po „Grze anioła” - i tu mnie zabolało. Nie jestem fanką fantastyki, przeczytałam kilka książek, kilka zrobiło na mnie wrażenie, ale wolę, gdy zamiast przysłowiowych zielonych ludków, w książce jest soczysta zielona trawa, jak najbardziej realna, taka, która może rosnąć przed moim blokiem. Czekałam cały czas, że intryga potoczy się w podobnym kierunku, że nie będzie eliksiru młodości i zjaw. I tu rozczarowanie. Dopiero potem przeczytałam o zamyśle Zafona, aby każda powieść z czterech zaplanowanych o Cmentarzu Zapomnianych Książek, należała do innego gatunku literackiego. I że „Gra anioła” to z założenia miała być fantastyka, horror lub coś w tym guście. Za późno się o tym dowiedziałam, zdążyłam już najmniej polubić tę książkę. 

środa, 11 kwietnia 2012

30 DNI Z KSIĄŻKAMI - DZIEŃ 1

Prowincjonalna nauczycielka stała się źródłem blogowej zabawy-wyzwania 30 DNI Z KSIĄŻKAMI.
Przyznam się, że lubię wypełniać ankiety, więc od razu mi się 30 dni... spodobało. Ale, ale.. Przeczytałam pytania i wcale już nie było mi tak spieszno do odpowiedzi. Wbrew pozorom to nie jest łatwe zadanie... To trud, wymagający przede wszystkim nieustannego odrzucania i nobilitowania, wyboru i decyzji... Ale zmierzę się, postaram się z całych sił swoich uruchomić proces decyzyjny. A zaczyna się wcale nieprosto:

DZIEŃ PIERWSZY – ULUBIONA KSIĄŻKA
Wbrew pozorom to najtrudniejsze pytanie dla książkopochłaniaczy. 
Nieustannie czytamy, poznajemy nowe najlepsze książki w życiu, zakochujemy się w słowach, odkrywamy coś, czego dotąd nie znaliśmy. Mam wiele książek, które kocham, wiele takich, które mają specjalne miejsce na półce, wiele takich, których nie lubię wypożyczać, bo nie potrafię się z nimi rozstać, mieć dalej, niż na wyciągnięcie ręki. Jest wiele takich, które kupowałabym po kilka razy, albo w obcych nieznanych mi językach, tylko dlatego, że są piękne/mądre/zaskakujące.
Sprawdziłam sobie w słowniku, co oznacza słowo „ulubiona” - to taka, którą lubi się bardziej, niż inne. To też nie ułatwiło zadania. Ta, którą lubi się bardziej, niż inne... Nie jedna, nie dwie...
Ale wybrałam...
„Kubuś Puchatek”. Książka od zawsze i na zawsze. Książka, która ma genialne tłumaczenie (próbowałam też czytać w oryginale, wcale nie jest to proste, aczkolwiek dostarcza niesamowitych wrażeń). Książka, którą powinien mieć każdy od samego urodzenia. Wraz z przyjściem na świat powinno się dostawać swój własny egzemplarz. Rosnąć z nim. Bo to książka, w której w każdym nowym momencie życia znajduje się co innego. Gdy jest się dzieckiem znajduje się zabawę w misie-patysie, a gdy się dorasta to w tej zabawie znajduje się przemijanie, ale takie, z którego można się cieszyć i w którym można odnaleźć zabawę, piękno i ważność stosunków międzyludzkich.

I wybrałam jeszcze jedną książkę - „Plastusiowy pamiętnik”. Ale to ulubiona książka w sensie czysto fizycznym (choć bardzo, bardzo lubię przygody nieforemnego plastelinowego ludzika z wielkim nosem i uszami). To egzemplarz, który dostałam kiedyś od Babci – nie pamiętam okazji – może urodziny... Gdy nieopatrznie, wiedziona przeświadczeniem, że już jestem za dorosła, oddałam swoje dziecięce książeczki, tę pozycję zostawiłam. Mam ją cały czas, lubię dotykać trochę zniszczonej okładki (zniszczyła się od czytania i starości - zawsze bardzo szanowałam książki); otwierać; zaglądać do środka; patrzeć na staromodne obrazki, na pióro ze stalówką i dziwny drewniany piórnik... Moje myśli są wtedy przy mojej Babci – „Plastusiowy pamiętnik” został, a jej już nie ma...


Lista dzień po dniu:
Dzień 1 - Twoja ulubiona książka
Dzień 2 - Książka, którą lubisz najmniej
Dzień 3 - Książka, która Cię kompletnie zaskoczyła
Dzień 4 - Książka, która przypomina Ci o domu
Dzień 5 - Książka non-ficiton, której czytanie sprawiło Ci niekłamaną przyjemność
Dzień 6 - Książka, przy której płaczesz
Dzień 7 - Książka, przez którą trudno przebrnąć
Dzień 8 - Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być
Dzień 9 - Książka wielokrotnie przez Ciebie czytana
Dzień 10 - Pierwsza książka przeczytana przez Ciebie
Dzień 11 - Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem
Dzień 12 - Książka, która tak wycieńczyła Cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jej czytanie lub odłożyć na jakiś czas.
Dzień 13 - Najukochańsza książka z dzieciństwa
Dzień 14 - Książka, która powinna się znaleźć na obowiązkowej liście lektur w szkole średniej
Dzień 15 - Ulubiona książka traktująca o obcych kulturach
Dzień 16 - Ulubiona książka, którą sfilmowano
Dzień 17 - Książka, którą sfilmowano i zrobiono to źle
Dzień 18 - Twoja ukochana książka, która już nie można kupić
Dzień 19 - Książka, dzięki której zmieniłaś zdanie na jakiś temat
Dzień 20 - Książka, którą byś poleciła osobie o wąskich horyzontach myślowych
Dzień 21 - Książka, która przyniosła ci wielką przyjemność, ale wstydzisz się przyznać, że ją czytałaś
Dzień 22 - Ulubiona seria wydawnicza
Dzień 23 - Ulubiony romans
Dzień 24 - Książka, która okazała się jednym wielkim oszustwem
Dzień 25 - Ulubiona autobiografia/biografia
Dzień 26 - Książka, którą chciałabyś przeczytać, a jeszcze nie jest napisana
Dzień 27 - Książka, którą byś napisała, gdybyś umiała
Dzień 28 - Książka, której przeczytania bardzo żałujesz
Dzień 29 - Autor, którego omijasz
Dzień 30 - Autor, którego wszystkie książki czytasz 

czwartek, 5 kwietnia 2012

TOKARCZUK PODCHODY Z RZECZYWISTOŚCIĄ

OLGA TOKARCZUK
„MOMENT NIEDŹWIEDZIA”
WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ, WARSZAWA 2012

Podchody to taka gra, którą ja akurat poznałam w czasie krótkiego mojego, acz intensywnego, udziału w zgromadzeniu pod tytułem harcerstwo. I podchody polegają na tym, że jedna grupa ucieka i zostawia drugiej grupie ślady – jakieś strzałki z patyków, chustki na drzewie, napisy na ścieżce. Najlepiej, gdy odbywa się to w lesie, bo wtedy drzewa zasłaniają drogę ucieczki i jest dużo trudniej, a więc dużo zabawniej. Potem ewentualnie, jeśli jest wystarczająco dużo energii, grupy mogą się zamienić i ta druga staje się uciekającą i zostawiającą ślady. 
Tokarczuk urządziła sobie podchody z rzeczywistością. I wcale nie jest tak, że to rzeczywistość zawsze ucieka. Olga też doskonale potrafi się kryć i maskować przed rzeczywistością. We wszystkich jej książkach gdzieś na dnie, w „międzylinijkowie” zawsze jest taka zabawa. Ale „Moment niedźwiedzia” to zapis takiej gry, otwarte zawody, gdzie jest dużo śmiechu, ale też płaczu i walki. Każdy przecież, podejmując jakąkolwiek grę, chce wygrać.
Zastygłam.
Byłam zafascynowana.
Pożerałam tę książkę, wgryzając się w każdą stronę. Obok niebieskiej okładki urósł stos karteczek z notatkami, wszelkie „sprawdzić”, „!!!” i zadziwienia na stronach, wyryte ołówkiem dla późniejszego rozeznania. 
Zakochałam się w niedźwiedziu, stojącym w kolejce do kiosku, który trochę istnieje, a trochę nie. Zakochałam się w genialnym tekście o segregacji śmieci. 
Zakochałam się w jeszcze lepszym tekście o języku polskim.
Tym razem to Tokarczuk, którą okrojono z fabuły – została sama esencja. Czyta filozofia, psychologia, rozważania nad istotą świata. Ale mimo iż są to teksty zaangażowane (głównie zaangażowane w myślenie), to nawet w nich przemyca magię, nawet w nich gdzieś w fakturze papieru, można znaleźć realizm magiczny, nawet w nich słychać perlisty śmiech, odbijający się od gór. Bo mimo iż Tokarczuk ma wyrobiony, wytresowany, wyczytany i wy-myślony (od myślenia, a nie zmyślania) własny, wsobny, ostry światopogląd, okraszony jest zawsze kruszonką ironii, ozdobiony uśmieszkiem, przyczepionym do jej włosów i wegetariańskich posiłków. 
To zbiór tekstów z rożnych lat – głównie z „Krytyki politycznej”, ale też z przemówień autorki - na przykład na uroczystości wręczenia nagrody Pomost Berlin. 
Teksty są podzielone na trzy części – pierwsza to „Heterotopie”.
To część, w której Tokarczuk skalpelem rozcina ciało rzeczywistości zastanej, zagląda w sam środek i diagnozuje. To punkty do zmiany świata, to rany, które bolą, to miejsca, które chce zabliźnić. To stosunek ludzi do zwierząt i do homoseksualistów, do rodzicielstwa i do płci.
Druga część to „Pliki podróżne” - takie obrazki, migawki, łapanie momentów. To jak podglądanie stron pamiętnika pisanego na kolanie na dworcu, na gorąco, żeby nie uleciała żadna myśl – ale absolutnie nie są to myśli nieważkie. Tokarczuk tropi filozofię w każdej rzeczywistości, nie przechodzi obojętnie obok najmniejszego kamyka, znaku drogowego i jego interpretacji, niedzielnego pikniku służących, gry planszowej „Życie Jezusa” czy włosów na głowie przechodnia. 
A w Amsterdamie, z którego chyba najwięcej jest pocztówek z pozdrowieniami dla świata, upatruje chyba swojej własnej heterotopii, swojej realizacji niemożliwego. 
„Pstrąg w migdałach” czyli trzecia część (niestety ostatnia) to jej otoczenie, jej tu i teraz, jej Polska, która opływa ją rzeką Odrą i jej szopka w Bardzie, którą wymyśliła, a która się stała. To całe zło i całe dobro, które jest. Rozczulające, pomimo że czasem okrutne. Rozczulające, bo na wyciągnięcie dłoni. To teren wokół własnego domu, który trzeba przekopać – zmieniać ciężką pracą, choćby takim „Momentem niedźwiedzia”, od którego może się zacząć czyjeś myślenie.
Tokarczuk jest tak fascynująca, bo nie szuka wielkich tematów, nie filozofuje na wyrost i do książek. Znajduje punkt wyjścia do swoich rozważań (albo to właściwie on znajduje ją) we wszystkim co dookoła. Przerzuca stosy fascynujących lektur (choćby Jean Rolin lub Judith Butler), ogląda filmy („Matrix”), przegląda zdjęcia, wygląda przez okno, słucha radia i współpasażerów w środkach transportu miejskiego. Nie zasłania ni uszu ni oczu, otwiera się cała na świat, by wyłapać wszystkie drobiny, nad którymi warto się pochylić – płeć, bezpańskie psy, pochodzenie dreadów i pstrąga w migdałach, a potem rozbiera na ich podstawie człowieka-cebulę. Tego, który ma w sobie tyle warstw - bo ma i miłość, i płeć, i okrucieństwo dla zwierząt, i zgodę/niezgodę na zastaną rzeczywistość. Może ją fascynować fikcyjna Elizabeth Costello na równi z prawdziwym Coetzeem – każdemu daje głos. Każdego słucha. Każdemu daje prawo, by się ubiegać o jej uwagę. I w tym tkwi jej siłą – słucha, by opowiadać. Po to, żebyśmy my mogli słuchać.
W jednym z rozdziałów („Mały stronniczy przewodnik po Polsce dla Niemców z racji wstąpienia do Unii Europejskiej”) Tokarczuk pisze:
„Kultura i sztuka
Najwyższy współczynnik spoetyzowania na głowę jednego mieszkańca. W Polsce wiersze pisze około 100 tysięcy ludzi, w tym dwoje noblistów, mieszkających na dodatek w jednym mieście – Krakowie.” [s.139]
Ja bym do tego opisu dodała jedną pisarkę, raczej prozatorkę, mieszkającą akurat gdzie indziej, bo w Sudetach, która na Nobla zasługuje...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Krytyki Politycznej]