GRZEGORZ
KOZERA
„DROGA
DO TARVISIO”
DOBRA
LITERATURA, SŁUPSK 2012
Lubię
książki drogi. Lubię czuć pod opuszkami placów, oprócz
szorstkości kartki, także szorstkość jezdni, albo pył z pobocza,
albo trawę, wplątującą się pomiędzy palce stóp. Lubię patrzeć
oczami kogoś innego na miejsca, które znam, lub które chciałabym
znać. Lubię posługiwać się cudzymi ustami, żeby rozmawiać.
Czasem, żeby krzyczeć w puste pole kukurydzy przy drodze, z której
nikt nie chce cię zabrać autostopem. Czasem dziękować za wodę.
Czasem ziewać, gdy znudzi się już zwiedzanie.
Droga
bohatera jest drogą dość przewrotną – jest drogą do włoskiego
Travisio. Drogą, którą wcale nie chciał jechać.
Zaczyna
się od rozstania. Kobieta, którą narrator nazywa Mat (od jakiego
to imienia? - chodziło mi cały czas po głowie – od Matyldy? Mat
jest piękne, szybkie, ale czułe, swojskie, pomiędzy-kochankami...)
odwraca się, zamyka drzwi, oddaje klucz, zabiera klucz. Mężczyzna
odchodzi, bo ona już go nie chce. Najpierw mu współczujemy i
krzyczymy pod oknem Mat, zamiast niego – wróć! Jak mogłaś?!
Czemu go zostawiłaś?! Ale potem szybko okazuje się, że to
mężczyzna w istocie dokonał wyboru – kobieta poprosiła go, żeby
się z nią ożenił. A on boi się zobowiązań.
W
podróż dwuosobową jedzie sam. To była ich podróż marzeń, bo
mężczyzna od zawsze chciał zobaczyć Pragę, w której nie był,
od zawsze chciał też zwiedzić Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu.
Wszędzie ma zarezerwowane pokoje dwuosobowe, ale jest sam. Sam też
jest w samochodzie, który przebija się przez tłum inscenizujący
rzeź katyńska, jeszcze tu, w Polsce, w Krakowie. Sam jest w
samochodzie, w którym może rozmawiać tylko z wyobraźnią. Sam
jest w samochodzie, w którym zaczyna boleć go kręgosłup, w którym
nie ma nic do przekąszenia, bo to zawsze ona dbała o herbatę i
kanapki na drogę. „Czasami troszczyłaś się o mnie jak o małe
dziecko. Gdy wysuwał mi się dysk i nie mogłem się ruszać,
zostawałaś u mnie na noc, pomagałaś dojść do łazienki,
delikatnie smarowałaś moje lędźwie(...), byłaś moją siostrą
miłosierdzia(...), a gdy pod pachą urósł mi wrzód wielkości
dorodnej śliwki(...), nie brzydziłaś się gdy pękł i wyglądał
wyjątkowo paskudnie.” [s.18] Sam jest w samochodzie, ale sam jest
tak naprawdę w życiu. Jej numer telefonu milczy – wyłączona
komórka odcina wszystkie więzi. Sam tak chciał, ale uzależnienie
od drugiego człowieka jest silne. Zwłaszcza, gdy się kocha, a on
przecież kocha. Mimo że jedzie sam drogą do Pragi, do Pragi
wyśnionej, do tej, którą zawsze chciał widzieć.
Jedzie
jako porzucony mężczyzna, ale jedzie też jako Polak. Polak z
pretensjami, z historią, ze stereotypami, ksenofob wobec Austriaków
i Niemców, ksenofil wobec Czechów. Ich języka uczył się sam z
płyt i książek, umie dogadać się z poznaną przez przypadek nad
grobem Kafki, Lenką. Umie opowiedzieć jej, że Praga jest piękna,
umie poprosić, żeby zaprowadziła go do muzeum Kafki i na
Hradczany. Za mały jest jego język na problemy miłosne.
W
Austrii unika mówienia. Chce być tylko ze sztuką, przemknąć,
zobaczyć to, co wielkie – za wielkie nie uważa współczesnych
ludzi, zrobili mu krzywdę w czasie wojny, bo byli po tej
nieodpowiedniej stronie. Ciągle ich wini, a mnie to dziwi. I nie
chciałabym być taką Polką w podróży, jakim on jest Polakiem.
Nie chciałabym patrzeć wybiórczo. Nie chciałabym spierać się z
żebrakami. Nie chciałabym patrzeć z nienawiścią, z tą
obowiązkową nienawiścią, na człowieka w wiedeńskim kościele,
który przynosi mi szklankę wody. Nie chciałabym sądzić, że może
być zatruta, bo jego dziadek popierał Hitlera. Dużo w tej książce
jadu, niewypowiedzianych negatywnych uczuć. Zemsty – tylko takiej
zemsty, która nie ma się na kim zemścić. Obrócone w niewłaściwą
stronę złe uczucia. Jakaś zaciętość, zatęchłość polska,
brak kosmopolityzmu i ten Katyń, od którego zaczyna się przecież
cała podróż. Kocha Czechów, bo są nam tak podobni, ale nie ma
już serca dla nikogo innego. Nie chciałabym, żeby na jego
podstawie sądzili mnie.
Bo
poza wszystkim, poza tą dziwną polską zajadłością, to człowiek
zagubiony. Człowiek-ucieczka. Mężczyzna uciekający przed kobietą.
Człowiek, który podrywa się do lotu, zapominając, że nie ma
przecież skrzydeł, nawet takich ikarowych, które się rozpłyną
pod słońcem.
Pisałam,
że ta droga jest przewrotna, bo wiedzie do Travisio. A do Włoch
bohater nawet nie miał zamiaru jechać. Chciał zobaczyć Pragę i
wiedeńskie muzeum, miejsca, w których nigdy jeszcze nie był. A
mimo to, przedłużając sam sobie urlop, skręca w inną drogę,
zamiast wracać do Polski, przekracza inną granicę. Jedzie do
Travisio, w którym był milion razy. Jedzie do miejsca, w którym ma
ulubione trasy,w którym ma rytuały, w którym ma utarte ścieżki.
To zabawne. Bohater, który chciał udowodnić sobie, że jest wolny,
że nic go nie trzyma, chciał uciec od nieuciekalnego, trafia w
utarte schematy, w szlaki, na których jego stopy czują się
swojsko, w miejsce, w którym umie się poruszać na ślepo, nie
potrzebuje mapy.
I
dlatego sądzę, że to w pewien sposób książka o mężczyznach w
ogóle. O tym, jak boją się utracić wolność, o tym, jak boją
się zobowiązań, jak wciąż chcą być małymi chłopcami i nie
dać się owiązać sznurem – mieszkanie, praca, dzieci, wypłata,
telewizor, kapcie. Jak błędne są ich wyobrażenia o realnym życiu,
jak mało w tych wyobrażeniach miejsca na fantazję, jak ciężkie
łańcuchy sobie imaginują... I nagle spotykają Mat. I chcą uciec
dalej, jeszcze dalej, do Pragi, do Wiednia, do Afryki. I nagle,
pośrodku pustej drogi dochodzi do nich prawda, że lubią zwykłą
czarną herbatę na śniadanie, którą ona parzy. I nagle dociera do
nich, że wolność jest tylko z ukochaną kobietą. I czasem jest
już za późno...
Marpil, naszło mnie dzisiaj na czytanie Twojego bloga. Siedzę tu chyba od południa, z przerwami, i czytam zaległe [dla mnie, rzadko ostatnio zaglądającej do blogosfery] wpisy. Jak Ty piszesz! Tak jak lubię, żarliwie, całą pełnią pisania, całą zamaszystością swoich spostrzeżeń, do bólu prawdziwie i do bólu pięknie. Tej książki jeszcze nie czytałam, ale stoi na półce i czeka. Twoja recenzja - znakomita!!! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń