poniedziałek, 22 grudnia 2014

WIGILIA U DWÓCH SIÓSTR

INDIA DESJARDINS
„WIGILIA MAŁGORZATY”
(TŁ. JADWIGA JĘDRYAS)
DWIE SIOSTRY, WARSZAWA 2014
ILUSTROWAŁ PASCAL BLANCHET

Kilka dni temu czytałam wspomnienia z zimy stulecia 1978/1979. Śniegu było pół metra, napadł w ciągu jednej nocy, w Sylwestra. Ci, którzy wybierali się na zabawy, bale, często nie docierali na miejsce, zatrzymani w pół drogi brakiem taksówek, autobusów i śniegiem, który więził kroki. Czytałam o tym, jak jedna para chciała zadzwonić do znajomych, że ich nie będzie, nie dotrą, żeby się nie martwili. Nie było komórek, to banał, ale nie każdy o tym wie. Nie było nawet telefonu stacjonarnego w każdym domu. Więc chodzili od drzwi do drzwi i pytali o aparat telefoniczny. W końcu w jakimś bloku znalazł się kto, kto nie tylko dał zadzwonić, ale zaprosił na prywatkę, nakarmił, napoił. Dziś nie do pomyślenia, dziś brzmi, jak bajka. Obudowujemy się w swoich mieszkaniach, okopujemy, widząc wszędzie czające się zło i źdźbło w oku sąsiada. Zapominamy jak się rozmawia.
Taka jest też Małgorzata. Ją dopadła również starość. Zniechęcenie życiem, w miarę wygodne w nim ułożenie. Tu mam nogę, tu rękę, nie będę się ruszać, bo mogę stracić komfort, bo może coś zacznie uwierać – po co się przekręcać, badać nowe? Małgorzata życie ma nader poukładane – dzieci gdzieś daleko, częściej na zdjęciach, niż w rozmowie, dostawy prądu, bułek i domowe wizyty fryzjera. Nie wychodzi ze swojego kokonu, nie wychodzi ze swojego domu. Dom jest duży, ale pewnie używa tylko kuchni i jednego pokoju. Przestała zauważać daty. Rozmyśla tylko o tych, co już odeszli, bo jest następna w kolejce. Niby nie boi się śmierci, bo jakoś chyba szczególnie nie żałowałaby życia. Wigilia różni się tylko jadłospisem – szczególny zestaw na jeden dzień w roku. I nagle w tę ciszę i pookładanie wdziera się pukanie do drzwi – niezaplanowane. To wstrząsa światem Małgorzaty, bo będzie musiała wykonać ruch, którego sobie nie zaplanowała. A może taki ruch przyniesie jakiś cud?
To książka zupełnie wyjątkowa.
Wyjątkowa na wiele sposobów.
Wyjątkowa, bo to książka z ilustracjami. A sednem jest to, że nie jest książką dla dzieci. Jest książka dla tych, którzy zechcą wspomnieć Wigilie sprzed lat. Nie plastikowe, ale płynące prosto z serca. Takie, które można było urządzić nawet w samochodzie, ale ważne, żeby być razem, przełamać się chlebem i zaśpiewać kolędę.
To książka z kilkoma zaledwie słowami, z tymi, co najpotrzebniejsze. Z absolutnie fantastycznymi ilustracjami, takimi, które sięgają wiele lat wstecz. Do czasów, gdy zupełnie innym głosem śpiewało się kolędy, gdy w ogóle się jeszcze śpiewało. Do czasów młodości Małgorzaty. Te rysunki, ich staroświeckość, ich formalna oszczędność i bogactwo znaczeń w każdej jednej kresce, stoją w pozornej sprzeczności z tym, co przekazują. Z dzisiejszym świątecznym „odczłowieczeniem”, z pustym talerzem, który nie mieści się na stole, z łańcuchem, którym ryglujemy drzwi, z zestawami wigilijnymi, kupowanymi na wynos, z Wigilią na odległość, bo nie chce się jechać wielu kilometrów tylko po to, by zjeść z kimś kolację... Te obrazy uderzają tym bardziej, zmuszają do refleksji, do szybkiego, acz gruntownego rachunku sumienia, do chwytania za słuchawkę telefonu po to tylko, by usłyszeć kochany głos osoby, której nie mamy na wyciągnięcie ręki.

Cała ta książka taka jest – mocno refleksyjna, pod spodem oskarżycielska - „opamiętaj się w te właśnie Święta! W tym roku zastanów się, po co są i co za sobą niosą i wyjdź z domu, żeby zanieść komuś jakiś cud, choć jeden, choć niewielki...”






środa, 17 grudnia 2014

O SREBRZE (I ZIELENI TYM RAZEM W TLE)

KIRA GAŁCZYŃSKA
„SREBRNA NATALIA”
MARGINESY, WARSZAWA 2014

Konstanty był zielony, Natalia była srebrna. Srebrna choć często biedna. A biedna, bo Konstanty zielony. Wiecznie młody biegał gdzieś za natchnieniem, wiecznie pijany poezją, nie do końca przywiązywał wagę do spraw ziemskich. Zielony, bo wciąż zakochany, przeważnie w Natalii, ale nie do końca. A ona się srebrzyła w jego cieniu, bo dobra, mądra, roześmiana. Może to jej śmiech był tym srebrem? A może to, że miała mimo przeciwności losu tyle życia w sobie, że była jak żywe srebro?
Niełatwa to sprawa pisać biografię. Trzeba kopać raz tu raz tam, przerzucać kilogramy papieru, tony może nawet, po to czasem, by odnaleźć jedno słowo, jedno imię, nazwę ulicy, której już dawno nie ma. Wydawałoby się, że pisać biografię własnej mamy jest dużo prościej. Ale gdy się było córką Natalii Gałczyńskiej, to nie jest wcale łatwe zadanie. Natalia o przeszłości milczała. Czasem tylko wyrwało jej się jakieś rzewne wspomnienie. Ale te wspominki trzeba było z niej siłą, podstępem wyciągać. Choć mocno zakotwiczona myślami w przeszłości, słowom nie chciała dać ujścia. Kira więc musiała pokonać dokładnie tę samą drogę, co każdy inny badacz. Od urzędów, poprzez przyjaciół, których być może trochę pamiętała z dzieciństwa, zahaczając o własną pamięć, do dokumentów. Chciała napisać swoją matkę. O ojca nie musiała się martwić, bo jako poeta, któremu słowa posłuszne układały się u stóp, miał w kolejce wiele piór, co chciały szeptać o jego życiu. Bardziej lub mniej skandalicznie, bardziej lub mniej rzeczowo. Natalia pozostawała w cieniu, a była przecież nie tylko bohaterką wierszy Gałczyńskiego. Była też ich fundamentem. W imieniu Kiry, ośmielam się napisać, że gdyby nie Natalia, tylu wierszy by nie było... Nie chodzi tylko o natchnienie, o jej piękną twarz, dzięki której słowa same układały się w wiersze, nie chodzi tylko wielką miłość jaka między zielonym a srebrnym trwała do samego końca. Chodzi też o sprawy przyziemne, o to, że gdy Konstanty mógł sobie pozwolić na szaleństwo, na wielogodzinne moczenie ust w alkoholu do dna szklanki, Kira musiała stać na straży jego talentu, szukać go na knajpianym szlaku, martwić się o niego, za niego samego...
Kira nie miała łatwego zadania także dlatego, że łatwo można ją posądzić o stronniczość. Ale ja widzę w niej dwie role, które skrupulatnie od siebie oddziela – córki, która kocha swoją matkę i badaczki, która chce ją pokazać światu, Natalię w szczególności, Konstantego nietypowo, bo przez pryzmat żony, krok za nią, choć raz jako tło. Kira wykonuje mozolną pracę, odkopuje z ziemi korzenie drzewa genealogicznego Natalii. Jest w tym mozole konsekwentna – pewnie tutaj pcha ją ta miłość córki, chęć dowiedzenia się o swojej matce jak najwięcej. Być może to jej daje siłę i przewagę, bo może kto inny dawno by zrezygnował i nie pojechał do Gruzji, rodzinnego kraju przodków Natalii, nie rozmawiał w Gruzinami, którzy nie bardzo chcieli mówić, nie drążył tematu. Może zawróciłby w pół drogi i stwierdził, że nie ma sensu. Kira waliła kilofem w ziemię po to, by odkryć na dnie mały kawałek żywego korzenia.
To biografia rzetelna i obiektywna, choć pisana z wielkim uczuciem. Owszem, Kira niejednokrotnie w tej książce staje w obronie Konstantego i Natalii, ale jedynie przed niesłusznymi oskarżeniami, przed „faktami” w cudzysłowie, przed brakiem dokumentów, dopisywaniem historii tam, gdzie ma się na to ochotę. Na przykład otwarcie mówi o romansach KIGa, choć kosztuje ją to pewnie kilka nieprzespanych nocy.
Raz Kira oddaje głos samej Natalii. To ten jeden raz, gdy Natalia się zapomniała i mówiła, dużo. Kira śmigała ołówkiem po papierze kreśląc sobie tylko znany szyfr, żeby tylko nadążyć za słowotokiem mamy i zapisać jak najwięcej, żeby nie przerwać, bo pewnie już nigdy więcej mówić nie zacznie.
Z tych słów powstaje barwny portret mężczyzny i zakochanej w nim kobiety. Tym cenniejszy, że osobisty, naoczny.
Cała ta para jest barwna, bo inteligentna, obraca się w kręgu znajomych, którzy mówią poezją, kochają teatr i potrafią w jednej chwili na letnisku napisać sztukę.
Urzekła mnie ta książka z dwóch powodów. Jednym jest sama postać Natalii – widzę ją srebrną, bo delikatną, jakby utkaną z anielskiego włosia. Zamyśloną, bo tak najbardziej lubiła ją Kira, zasłuchaną w rosyjskie wiersze, albo recytującą jakieś wschodnie strofy i bajki o pałacu w Gruzji.
A drugi powód jest taki, że książka jest przepięknie wydana, ze zdjęciami, grafikami, z fragmentami listów, fotokopiami dokumentów. Jakby ktoś wziął zeszyt i powkładał między jego karty ulubione fotografie i karteczki z ulubionymi wierszami.
Piękna rzecz, na zimowe wieczory, do zamyślenia...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]

[Zapraszam na profil Z Kafką nad morzem na FB – tam konkurs, w którym można wygrać egzemplarz książki]  

środa, 3 grudnia 2014

DUSZKOWSKA, SZANCER, SIKORSKI

WIESŁAWA BANCARZEWSKA
ZAPISKI Z ANNOPOLA”
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2014

[O pierwszej części „Powrót do Nałęczowa” piszę na portalu ksiazki.wp.pl]

Już od kilku lat Anna mieszka w Annopolu. Wybrała stronę obrazu, po której chce żyć. To tutaj jest mężczyzna, którego kocha, który daje jej szczęście i tutaj jest Walentynka, ukochana córka, która pewnie nie istniałaby, gdyby nie tajemnicze przejście przez obraz w odległe, przedwojenne czasy. Anna z 2011 nie była szczęśliwa w swoim czasie, nie umiała odnaleźć tego, co w życiu najważniejsze. Anna z 2011 robi krok w przeszłość i dopiero tu odnajduje swój spokój i swój raj. Jej życie ułożyło się spokojnie i pewnie – mąż dobrze zarabia, córeczka pięknie się rozwija, jest wrażliwa i dobra, jej przyjaciele to dzieci ze wsi i Anna nie ma nic przeciw temu, by bawiła się z nimi w czworakach i ich sposób mówienia brała za swój. Sama też odnalazła swoje powołanie – wyobraziła sobie Las Idealny i zaczęła o nim opowiadać – najpierw zasłuchanej, zafascynowanej córeczce i mężowi, a potem, za jego namową, dalej, w świat – została bajkopisarką. Jej książki świetnie się sprzedawały i Nasza Księgarnia wciąż zamawiała kolejne historie z Lasu Idealnego. Od czasu do czasu Anna odwiedzała swoją przeszłość w przyszłości, czasem coś wyprała w automatycznej pralce, kupiła jakieś lekarstwa, raz nawet przeniosła na drugą stronę obrazu odkurzacz, żeby wielki dwór posprzątać szybciej i bez wysiłku. Żyła w czasach przedwojennych, ale lęk o to, co będzie nie dawał jej czasem spać. Wiedziała z książek do historii, że już za parę lat wybuchnie wojna. Czas ten zaczął się kurczyć i Anna coraz rozpaczliwiej szukała sposobu na ocalenie swojej rodziny. Przyszłość miała jej w tym jakoś pomóc. Gdy pewnego dnia okazuje się, że służący wysprzątali dokładnie cały strych, na którym stał obraz i wszystkie rzeczy zawieźli do spalenia. Anna jest przerażona – jej serce jest w Annopol A.D. 1938, ale myśli błądzą w przyszłym stuleciu... Nagle zdaje sobie sprawę, że nie ma już wyjścia i że musi stawić czoło historii.
W historię Anny nie weszłam jak do siebie, nie rozsiadłam się w annpoloskiej kuchni, nie zasłuchałam w historie o Lesie Idealnym. Przynajmniej nie od razu. Mam wrażenie, że sam autorka musiała sobie przypomnieć, jaka ta Anna jest, co jest w niej dobre, a co nie do końca, musiała uzmysłowić sobie słuszność jej decyzji, by zostać po XX-to wiecznej stronie obrazu. Zaczęła jakoś chaotycznie, z wielką ilością myśli w nawiasie, z chaosem i szumem. A przecież Anna już się ustatkowała, już pogodziła się z całym swoim losem, wybrała i chciała przy tej decyzji trwać – skąd więc to niezdecydowanie samej autorki?
Ale potem chyba sobie przypomniała, co w tej historii jest najpiękniejsze – przeszłość! Powróciła do całego kolorytu lokalnego Annopola, przyjęła je z całą dobrocią inwentarza i nawet odcięła Duszkowskiej drogę powrotu do dzisiaj. Przywołała przedwojenną Naszą Księgarnię z jej wspaniałymi autorami i ilustratorami (podarowała Annie spotkanie z Janem Marcinem Szancerem), przywołała przedwojenne konwenanse i całkiem powojenne sposoby ich łamania, kazała Duszkowskiej zmierzyć się z przedwojennym modelem wychowania dzieci i przeciwstawić mu swój własny pogląd, kazała piec chruściki i sypać je „śniegiem” i przez pomyłkę zatelefonować do generała Władysława Sikorskiego. I dała Annie rodzinę, po którą tak naprawdę przeszła na drugą stronę.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia]