poniedziałek, 28 marca 2011

Z KSIĄŻKĄ NA MAJÓWKĘ

Lubię różne blogerskie akcje. Podziwiam ich autorów za kreatywność i pasję, z jaką wymyślają, tworzą, a później je przeprowadzają. Tym razem, całkiem przez przypadek, trafiłam do Sabinki, która wymyśliła akcję „Z książką na majówkę”
Od kilku lat wymieniam książki na BilioNETce i na Lubimyczytac.pl Ale ta akcja ma w sobie powiew tajemniczości i element zaskoczenia. I trzeba oddać komuś cząstkę siebie, otworzyć się na wiosnę.

Biorę udział :-)


MIODOPŁYNNIE, ZWIERZOLUBNIE


CAROL DRINKWATER
„OLIWKOWE ŻNIWA”
(TŁ. RADOSŁAW NOWAKOWSKI)
WYDAWNCTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Czytanie tej książki to jak spotkanie z przyjaciółką. Jak zapukanie w okno jej domu, machanie dłonią i wejście na kieliszek dobrego różowego wina. Jak przyniesienie kawałka sera do tego wina. Ale koniecznie idzie się w starych tenisówkach i powyciąganej, ulubionej różowej bluzie z Kubusiem Puchatkiem. Bez skrępowania i po domowemu. I słucha się plotek i podjada się z drzewa figi i narzeka się na suszę i leniwie głaszcze się biegające dookoła psy.
Nie znam Carol Drinkwater i nie wiem, ile w jej książce jej życia, a ile zmyślenia, ile pamiętnika a ile powieści. Ale gdy czytam trzecią część oliwkowej serii, mam wrażenie, jakbym mogła usiąść obok niej i zapytać „To co, Carol, Michael już całkiem wydobrzał? A poczęstujesz mnie miodem?”
Bo Drinkwater pisze tak, że można mówić do niej tylko po imieniu. Jakby chciała zaprzyjaźnić się z całym światem. Jakby chciała oddać to, co ma najcenniejszego – siebie, swoją miłość do Appasionaty, miłość do Michaela, do Prowansji – złożyć to w nasze ręce po to, by się tym dzielić. I by udowadniać, że to naprawdę istnieje.
Ta część również nie jest lekka (w poprzedniej Carol straciła dziecko i przyjaciółkę). Tym razem z problemami zmaga się Michael i do samego końca nie wiadomo, jak potoczą się losy farmy, jak będzie między nimi. Przyznam się, że bałam się czytać. Obawiałam się, czy na końcu znajdę żniwa i przyjęcie na świeżym powietrzu, czy znajdę sprzedaż Appasionaty i koniec historii. 
Ale pomiędzy smutnym początkiem i nieodgadnionym końcem znalazłam znów bogactwo smaków, dźwięków, piękna. Carol spełnia kolejne marzenie – sprowadza na farmę ule – walczyła o to już w „Sezonie na oliwki”. Walczy też cały czas o przyznanie ich oliwie statusu AOC. Poza tym zaczyna interesować się Cyganami – ich kulturą, muzyką, obyczajami. Chłonie nowe widoki. Jedzie na festyn pasterski. W końcu bierze też udział w polowaniu – wciąż pozostaje przeciwniczką zabijania zwierząt, ale chce poznać „tę drugą stronę” po to, by nie być gołosłowna. W tej postaci to właśnie lubię najbardziej – fakt, że wszystko chce poznać, że wszystko chce sprawdzić na własnej skórze, że nie boi się wyzwań, nie boi się szukać, badać, by mieć podstawy do obrony własnego zdania. Ale też nie boi się przyznać racji komu innemu. I to, że jest pasjonatką – gdy jakiś temat ją zafrapuje obkłada się książkami, pyta, sprawdza, dotyka, chłonie. Nie boi się pracy. Nie boi się założyć kaloszy i iść po kolana w błocie, gdy trzeba naprawić studnię. Chce uczestniczyć w życiu swojej farmy, dlatego to, co może, robi sama. Grzebie w ziemi, zrywa oliwki, hoduje pomidory, a jak trzeba to kilkanaście godzin bez przerwy polewa zagrożone drzewa oliwkowe wodą.
Z każdym tomem coraz bardziej lubię tę bohaterkę. Na początku obawiałam się, że będzie sztuczna, że to gwiazdka z nieba, która zapragnęła mieć posiadłość w Prowansji i że będzie tam przyjeżdżać na kilka letnich tygodni, a ogrodnikowi każe przyciąć krzewy w pieski i kotki. Ale Carol to zupełnie inna osoba. Zdecydowana. Zdeterminowana. I zakochana. A tę miłość widać właśnie najmocniej w „Oliwkowych żniwach”.

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

czwartek, 24 marca 2011

NAWET PAZURAMI


AMY CHUA
„BOJOWA PIEŚŃ TYGRYSICY”
(TŁ. MAGDALENA MOLTZAN-MAŁKOWSKA)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Kiedyś wdałam się z pewnąnieznajomą w dyskusję dotyczącą obrzezania kobiet. Ja byłam oburzona, krzyczałam, nie rozumiałam, nie dawałam żadnej taryfy ulgowej i dziwiłam się, że kobiety spokojnie, od wieków, się temu poddają, że nie buntują się, nie uciekają. A pani, trochę wiekowa, patrzyła na mnie z lekkim uśmieszkiem na wargach i podsumowała, że nie znam życia i że patrzę na problem ze złej perspektywy – z perspektywy Europejki, która wszystko ma na swoim miejscu. Tłumaczyła, że to wielowiekowa kultura, tradycja, że to tak, jak u nas komunia w białych sukienkach do ziemi, albo ubieranie choinki. 
I ta nasza rozmowa przypomniała mi się, gdy czytałam „Bojową pieśń tygrysicy”. 
Amy Chua jest córką chińskich imigrantów mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Wyszła za mąż za amerykańskiego Żyda, jest wykładowcą prawa na Uniwersytecie Yale, ma dwie córki – Lulu i Sophię. Ze swoim mężem umówili się co do dwóch rzeczy – że Jed będzie wychowywał córki w swojej wierze, a ona wychowa je według modelu chińskiego. 
I tu zaczyna się ta bojowa pieśń… 
Model chiński bowiem, dla patrzącego z boku, kojarzy się w pierwszej chwili z łamaniem praw dziecka – krzyki, wyzwiska, publiczne karcenie dziecka, przymuszanie do nauki i ćwiczeń, stawanie zawsze po stronie nauczyciela w jakimkolwiek sporze, nie uznawanie niższej oceny niż szóstka, bezwzględny szacunek dla rodziców i każdej ich decyzji i bezwzględne posłuszeństwo. A do tego ignorowanie lekcji WF na rzecz na przykład ćwiczeń fortepianu (tężyznę fizyczną ćwiczy się zazwyczaj poprzez targanie dwudziestokilogramowych siatek z zakupami). No i nie ma żadnych kontaktów z rówieśnikami – nie można iść do koleżanki – to strata cennego czasu, który można poświęcić na ćwiczenie utworu muzycznego, albo zrobienie dodatkowych zadań.
Amy wybrała przyszłość dla swoich córek – jednej włożyła w ręce skrzypce, a drugiej pod palce podsunęła biało-czarne klawisze fortepianu. Przymuszała je do morderczych ćwiczeń – każde chińskie dziecko ma być lepsze od innych, ma szybciej przerobić materiał, ma jako najmłodsze dostać się do najlepszej szkoły muzycznej – szybko, szybko, nie ma czasu, bo Koreańczycy, zżerani podobną ambicją, zajmują miejsca i coraz wcześniej posyłają dzieci do szkół i na konkursy. 
Amy opowiada wszystko bez ukrywania – każdy jeden krzyk i każde jedno złorzeczenie. Nie wybiela się, bo uważa, że nie ma potrzeby – według niej, a wcześniej według jej rodziców, dziadków, pradziadków, taka metoda, to recepta na sukces, to gwarancja, że dziecko wyrośnie na dobrego, wartościowego człowieka. Kobieta tłumaczy, że chińscy rodzice wierzą w swoje dzieci, dlatego stawiają im tak wysoko poprzeczkę – wierzą, że ta poprzeczka to tylko mała przeszkoda, że jeśli dziecko wystarczająco dużo czasu poświęci na rozbieg, to pokona ją bez mrugniecie okiem.
Ta książka to wielki szok. Otwierałam szeroko usta ze zdumienia, gdy czytałam o laurce. Amy dostała od dziewcząt na urodziny laurki – oddała je ze słowami, iż nie są dla niej dość dobre, że nie poświęciły na zrobienie ich wystarczająco dużo czasu, że stać je na więcej, a ona na więcej zasługuje i że mają zrobić to jak należy, a jeśli brak im na to czasu, to niech po prostu wstaną wcześniej. Z wielkim mętlikiem w głowie czytałam, jak babcia porównuje Sophie i Lulu, mówiąc jej, że Lulu ma beznadziejny nos. W konsternację popadałam czytając, że gdy byli na wakacjach w Indiach, dziewczęta najpierw musiały kilka godzin poćwiczyć, zanim mogły pójść zwiedzać. 
Ale potem uśmiechnęłam się sama do siebie. To szok kulturowy. To właśnie ta zła miara. To moje buty, które na siłę chcę wcisnąć komuś zupełnie innemu. 
Zresztą podtytuł „Dlaczego chińskie matki są lepsze?” jest ironiczny. Amy sama przyznaje, że nie zawsze chiński model daje radę – każde dziecko jest inne, a on zupełnie nie jest elastyczny. 
Tygrysica wykonała swoją pieśń bojową w obronie własnych dzieci, w obronie swoich wartości, w obronie tego, co uważa za słuszne. Ta pień wwierca się w uszy, wywoła ogromną burzę, będą dyskusje w telewizji i na forach internetowych. Będą ganić Amy, będą szykanować. Jak sama mówi nie wie, jak będą wspominać swoje dorastanie córki. Że „wychowanie dziecka na chińską modłę to na wskroś samotnicze zajęcie – przynajmniej na Zachodzie, gdzie człowiek zdany jest wyłącznie na siebie. Musi stawić czoło całemu systemowi wartości – wywodzącemu się z Oświecenia poszanowaniu dla autonomii jednostki, teorii rozwoju oraz Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka – i nie ma z kim szczerze pogadać(…)” [s.191]
Ja wysłuchałam pieśni. To wielkie, smutne wycie. I mam ochotę pogłaskać Tygrysicę po łapie. Z czułością. Z empatią.

Moja ocena: 4,5/6 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

środa, 23 marca 2011

ALF


RAFAŁ TOMAŃSKI
„TATMI KONTRA KRZESŁA. O JAPOŃCZYKACH I JAPONII”
MUZA SA, WARSZAWA 2011 

Po obyczajowej historii z Japonią w tle, bardzo chciałam zweryfikować tę Japonię. Na podorędziu miałam na szczęście „Tatami kontra krzesła”. Wpadłam w tę lekturę po koniuszki włosów, zachwyciłam się i przeraziłam jednocześnie. To najbardziej nieprawdopodobna lektura ostatnich miesięcy, mimo, że należy do literatury faktu.
Na początku Tomański stwierdza, że każdy, kto trafia do Japonii czuje się jak Alf – puchaty stworek z kosmosu, który przyleciał na ziemię i stara się poznać reguły gry i powód, dla którego nie można na ziemi zjadać kotów.
To rewelacyjne porównanie, bo ja już czytając o Japończykach, czułam się jak Alf. Niesamowite jest to, jak ludzie mogą być od siebie różni – poczynając od wyglądu (Japończycy nie mają górnej powieki!), aż po system wierzeń i odpowiednich zachowań. Wiele wiedziałam: na przykład o rybie fugu – która ma w sobie ogromną dawkę trucizny, a umiejętnie przyrządzona tej trucizny zostaje pozbawiona, lecz mimo to kilku Japończyków rocznie ginie po źle ugotowanej rybie (płacąc najpierw setki dolarów za takie danie). Albo o automatach z używanymi majtkami nastolatek, stojących tuż przy automatach z batonikami. Albo o cosplayerch, którzy w weekendy przebierają się za ulubione postaci z kreskówek i mang i chodzą po mieście pozując fotografom. Albo o tym, że wstydliwi Japończycy w toaletach mają zamontowane dodatkowe przyciski, które uruchamiają dźwięk spuszczanej wody i zagłuszają naturalne odgłosy (ale już o tym, że najnowsze cuda techniki pozwalają na zmierzenia tętna, pomiar tkanki tłuszczowej, poziomu cukru i czerwonych krwinek – to już nie. Nie wiedziałam też, że takie dane z japońskich toalet mogą być zdalnie przesłane do szpitala i dzięki temu pacjent jest pod stałą lekarską opieką, nie musząc wychodzić z domu… - czy tylko mi pachnie to Wielkim Bratem?)
Ale wiele rzeczy wprowadziło mnie w konsternację. 
Jak choćby to, że Japonki poddają się wybielaniu skóry. Albo to, że w Japonii powstała gra komputerowa, w której gracz ma możliwość przeprowadzić umierającego Chopina przez ostatnie trzy godziny życia. Albo to, że w Japonii powstają nowe choroby – zupełnie nieznane w innych miejscach świata – między innymi śmierć z przepracowania i syndrom męża na emeryturze. Albo to, że w małych osiedlowych sklepikach tzw. conbini, jest specjalny system monitorujący zakupy i dostosowujący asortyment do danej grupy klientów. Albo o ogromnej popularności smsowych powieści… (tak! Japończycy masowo piszą powieści na swoich komórkach, można je ściągnąć, przeczytać, są pełne emotikonów, a z czasem część wychodzi w druku i pobija wszelkie rekordy sprzedaży).
Tytuł tej książki jest dla mnie kluczem do zrozumienia Japonii. 
Tatami kontra krzesła to Japończycy kontra reszta świata. Ich inność, ich wsobność, ich indywidualizm, który często jest niezrozumiały, dziwny. Ale też fakt, który podkreśla autor – Japonia trochę zaczyna otwierać się na resztę świata. W końcu Japończycy doszli do wniosku, że tatami źle wpływa na stawy i postanowili dać szansę krzesłom. 
Tu upatruję również drugiego sensu tytułu. Cała japońska kultura jest głęboko zakorzeniona w przeszłości. Widać to na każdym kroku – od pisma (Tomański zwraca uwagę na to, że w Japonii wciąż używa się znaków, które powstały kilka tysięcy lat temu!) po ruch lewostronny, który nie wywodzi się z faktu, iż Japonia należała do Imperium Brytyjskiego, ale „samurajowie nosili miecze przy lewym boku i poruszając się po zwyczajnej dla nas prawej stronie drogi, ryzykowaliby przypadkowe zaczepianie się mieczami. A to oznaczałoby kłopoty i konieczność walki. Żeby sobie tego oszczędzić, wprowadzono ruch lewostronny i tak zostało do dziś.” [s.173]
Dzisiejsza Japonia trochę uchyla drzwi, wpuszcza nowe, sięga do Europy, do Stanów, wprowadza na swój rynek markę Dove (chociaż kampania reklamowa jest zupełnie inna niż w pozostałych krajach świata). Jednak wciąż najważniejsza dla Japończyków jest tradycja, kultura, poszanowanie dla własnego, wielowiekowego dorobku, dla przodków. 
Trzecim moim prywatnym rozumieniem tytułu, a przez to Japończyków, jest ich dwoistość. Są zamknięci w sobie, jak mało który naród, ale jednocześnie są ekshibicjonistami. Są poważni, ale śmieją się z niewybrednych żartów. Są zakorzenieni w przeszłości, ale są również zakochani po uszy w nowinkach technologicznych, w robotach i najnowszych grach video. Są najzdrowszym i najbardziej długowiecznym narodem świata, ale jednocześnie w klubach fitness ćwiczą zazwyczaj obcokrajowcy, a Japończycy raczą się tam lodami i piwem. Tatami kontra krzesła – jakby nieustannie toczona w tych ludziach walka, której wynikiem jest ta zupełnie odmienna od wszystkich rasa.
Tomański opowiada o wszystkim – o wyglądzie, jedzeniu, pracy, rozrywkach, systemie bankowym i reklamach (nawet Sylvester Stallone grał w japońskiej reklamie – reklamował szynkę!). To obraz Japończyków okiem Alfa, ale Alfa, który nie ma nic przeciwko, żeby na nowej planecie zamieszkać i wie, że aby to uczynić „Japończyków trzeba rozgryźć. Ich sposób myślenia jest dość skomplikowany(…), ale wszystko u nich ma swój powód, logikę i nie bierze się znikąd.” [s.16] 

Moja ocena: 5/6 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

POMIESZANIE Z POPLĄTANIEM


MARLENA WATROUS
„JEŚLI PÓJDZIESZ ZA MNĄ”
(TŁ. AGNIESZKA WYSZOGRODZKA-GAIK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2011 

„Zacznijmy od poniedziałkowej zasady gomi. Getsu-yobi to po japońsku poniedziałek. Kandzi dla poniedziałku wywodzi się od księżyca. W księżycowy dzień można wyrzucać miękkie plastikowe butelki, na przykład po wodzie Evian, do niebieskiego pojemnika obok kamiennej świątyni. Proszę nie wyrzucać nakrętek z twardego plastiku. W drugi i czwarty poniedziałek miesiąca można wyrzucać butelki z przezroczystego szkła do pomarańczowego pojemnika przy przystanku autobusu nr 71. Ale nie kapsle! Trzeba je zbierać razem z butelkami z brązowego i zielonego szkła (na przykład po francuskim winie, którym tak często się pani raczy) i wyrzucać do czerwonego pojemnika przed sklepem z sake Caves de la Matsumoto. Zanim wyrzuci pani butelkę, proszę ją wyczyścić (i to bardzo dokładnie!), jak tez usunąć etykietę. Papier trzeba odłożyć i wyrzucić we wtorek razem ze śmieciami nadającymi się do spalenia do pojemnika przed Mister Donuts.” [s.10]

Tak zaczyna się „Jeśli pójdziesz za mną”. Kiedyś czytałam dużo książek o Chinach, Japonii, Korei, ale w pewnym momencie poczułam przesyt (zazwyczaj pojawiały się motywy gejszy, wpływ Europy i skomplikowany system wierzeń). Dlatego na tę książkę spojrzałam w księgarni niechętnie. Otworzyłam tylko na chwilę, żeby zobaczyć, jakim pisana jest językiem – wahałam się długo, bo okładkowe „Japonia otworzyła jej serce, miłość uleczyła jej duszę” naprawdę nie brzmi zachęcająco! 
No ale ten fragment sprawił, że nie mogłam sobie odmówić przeczytania tej książki. 
To tak zwane czytadło – Marina, dwudziestodwuletnia Amerykanka, wyjeżdża na roczny staż do Japonii, aby tam uczyć angielskiego w japońskiej szkole. Nie jedzie sama, ma dziewczynę, Carolyn, dzięki której w ogóle pomyślała o takiej wycieczce. Dziewczyny zamieszkały razem w maleńkim, japońskim domu i starają się ukrywać swój związek przed konserwatywnymi Japończykami. No i starają się nie zagubić w gąszczu wielu zasad – dotyczących śmieci, zachowania w szkole, jedzenia, powitania, dni wolnych, muzyki i wielu wielu innych, które dla Japończyków są jak oddychanie, a dla Amerykanek, nie dość dobrze mówiących w ich języku, to jak wielki labirynt, z którego nie widać wyjścia. 
Oczywiście w całej historii jest wątek miłosny, jest przystojny Japończyk, są też problemy Mariny w domu, w Ameryce, od których uciekła – jej ojciec popełnił samobójstwo, a ona nie umie sobie z tym poradzić.
Jednak ta historia jest zgrabna i niebanalna, jest jak gdyby obok, po to, by Japonię poznawać bawiąc się dodatkowo lekką historyjką. Bo tak naprawdę chodzi o Kraj Kwitnącej Wiśni.  
Wydawca porównuje książkę do filmu ”Między słowami”, ale moim zdaniem to dość niefortunne porównanie. W filmie bowiem bohaterowie chcieli przetrwać – przyjechali na chwilę, byli gośćmi, zachwycili się zabytkami, ale w ich głowach wciąż dźwięczało pragnienie wyjazdu, pragnienie powrotu. W książce jest wręcz odwrotnie. Dziewczyny, a szczególnie Marina, z perspektywy której poznajemy całą historię, chce wniknąć w obcy świat, nauczyć się żyć według reguł, stać się najbardziej japońska, jak to możliwe, chce, by sąsiedzi, współpracownicy, uczniowie ją polubili, zaakceptowali, wprowadzili w świat, który jest jej obcy kulturowo i przez to niezrozumiały. 
Dla mnie też jest niezrozumiały, dziwny, zapętlony. Nie wiem, jak smakuje herbata chryzantemowa, nie łatwo byłoby mi wykąpać się we wspólnej łaźni, gdzie nagie kobiety w jednej wielkiej wannie komentują mój biust i moje biodra, niezrozumiała wydaje mi się kuracja hokku – w hipermarkecie, do którego chodzi Marina, jest ustawione stoisko, na którym można poddać się terapii prądem – między melonem, a rybą przepuszczają przez Ciebie volty, po to, by uleczyć twoje ciało… Takich smaczków w tej powieści jest wiele, są jak podziemna rzeka – prawdziwym sensem tej książki ukrytym pod fasadą obyczajowej historii. To fascynacja Japonią, strach przez całkowicie obcymi obyczajami, pragnienie, by stać się podobnym do Japończyków, zachowując swoją tożsamość i swoje ja.  
Bawiłam się tą książką, podczytywałam ją tu i ówdzie, zabierałam do tramwaju i otwierałam czasem w pracy. Nie nurtowała mnie i nie uwierała, ale chętnie przewracałam kolejne ze stron. Rozbawiała mnie opisem Mariny, która nie zna japońskiego na tyle, by porozumieć się w warsztacie samochodowym i musi wsiadać do uszkodzonego samochodu przez okno. Straszyła epidemią samobójstw wśród Japończyków („U podnóża Fuji znajduje się las, w którym powiesiło się tak wielu ludzi, że strażnicy parku obcięli z drzew niższe gałęzie i przybili do pni tabliczki z napisami „Odwróć się!” i „Nie poddawaj się!” (…) Nieznajomi zawierają pakty przez Internet, by spotkać się w umówionym miejscu i grupowo zagazować.” [s.64]). Niepokoiła postacią sąsiada – Harukiego – nastolatka, który przez kilka lat nie wychodził ze swojego pokoju. Wprawiała w osłupienie podejściem Japończyków do aborcji. Nawet wątki czysto „czytadłowe” były niesztampowe – przepracowywanie żałoby, dziecko chore na autyzm, małżeństwa aranżowane. 
Przyjemna. Na wiosnę. Do czytania między słowami.

Moja ocena: 4,5/6

wtorek, 22 marca 2011

SOMETHING ABOUT…


RACHEL CUSK
„WARIACJE NA TEMAT RODZINY BRADSHAW”
(TŁ. AGNIESZKA POKOJSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

„Wariacje, forma muzyczna oparta na modyfikacjach określonego tematu lub jego najbardziej charakterystycznych motywów” (powiedział Onet). 
To idealny tytuł dla tej książki. Bo to historia rodziny Bradshaw, podana w porwanych scenach, w obrazkach, w migawkach, w kilkunastu miniaturach. Są rodzice, dzieci, wnuki (pięć rodzin) – każda z rodzin zupełnie inna, mieszkająca w innych warunkach, żyjąca z czego innego i mająca kompletnie rońże hierarchie wartości. To właśnie taka wariacja na temat tego, jakie drogi mogą wybrać dla siebie poszczególne jednostki, jak bardzo te drogi będą odległe od siebie. 
To nie jest łatwa książka. Jeśli miałabym streścić fabułę, to okazała by się banalna – jedno małżeństwo kupuje psa, mąż pracuje, a żona jest nieszczęśliwa i nie może się spełniać w swojej pasji, bo musi zajmować się dzieckiem. Druga rodzina przeżywa swoisty cichy kryzys. w trzeciej jest ukrywany problem z alkoholem… Jedni jada na urlop, a drudzy zmagają się z chorobą. Nic niezwykłego, nic zapierającego dech w piersiach.
Nie ma typowej linearnej budowy, nie ma też typowych retrospekcji. Są bardziej myśli, uczucia, domorosłe filozofowanie, na którym oparta jest narracja. Muzyczność tej książki w tym właśnie się objawia – w wynikaniu rozdziałów, tak jak nuta pojawia się za nutą, tak obraz idzie za obrazem. A na samym końcu mamy pełny obraz – tak jak w układaniu puzzli.
Odczytuję tę książkę tak, jakby każdy z bohaterów był innym instrumentem, wszystko razem gra – raz lepiej, raz gorzej – jest allegro, albo fortissimo, czasem śmiech, a czasem łzy, niezaspokojona ochota na seks, rozbita głowa dziecka, wymiotujący pies i kłótnie przy kolacji - to utwór, który pędzi i zwalnia, kołysze się i mami.
Intensywność tej książki sprawiała, że musiałam ją na chwilę odkładać – to swoistego rodzaju perwersja – jak odkręcanie czyjejś czaszki i zaglądanie do środka, do mózgu. Jak śledzenie przez dziurkę od klucza, ukrywanie się pod stołem. 
Postaci są tak autentyczne, tak ludzkie, nie pokolorowane nadmiarem cech, niedoskonałe, zwykłe, nie przydarzają im się „przygody”, ale życie. Takie codzienne życie dzieje się za ścianą i dzieje się w nas samych, dlatego tak trudno się tę książkę czyta, tak trudno się przyznaje rację bohaterom, bo ta racja zazwyczaj jest gorzka w smaku. 
A jest gorzka, bo okazuje się, że każdy z bohaterów, a więc każdy z nas, jest zamkniętym, osobnym światem – czasem się stykają, otwierają ramiona, oczy lub nogi na drugą osobę, na chwilę, ale zaraz znów zatrzaskują się wszystkie drzwi. 
To taki ludzki teatr, rozpisany na poszczególne głosy, prawdziwy do bólu. A gdy się go czyta, to wygląda jak teatr absurdu. A gdy się go analizuje, to już wiadomo, że takie jest życie.
Przenikliwa proza, skupiona na szczególe. Piękny język. Kolejny raz dałam się porwać Rachel Cusk i kolejny raz stwierdzam, że to nie proza dla wszystkich.

Moja ocena: 5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

niedziela, 13 marca 2011

„ALE MASZ FAZOWE SOFIXY!”


JAKUB PORADA
„CHŁOPAKI W SOFIXACH”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Kilkunastu chłopaków z jednego z osiedli Kielc, PRL, ta dziwna Polska, o której się nie chce pamiętać i której nie da się zapomnieć, bójki, rakotwórcze gumy Turbo, zapijaczone piętra wieżowców, bary mleczne i pierwsze dźwięki new romantic. Jeden z tych chłopców zapisywał. I pamiętał. I napisał o tym, co mu siedziało w głowie. O piwnicach bloków i tanich winach. Piaskownicach i Depeche Mode. 
Porada pisze o wszystkim bez przykrywki. Nie ma oporów, by podać przepis na turbokisiel. „Brało się proszek z torebki, a zamiast wody dodawało bełta Pokusa albo Jabłuszko sandomierskie. i po paru minutach słodki napój był gotowy do spożycia.” [s.15], albo na kolorowe gumy, których nie można było dostać: „samą gumę wyżuć do bólu szczęk, a potem zmieszać ze zmielonym grafitem z kredki, żeby wyszła kolorowa.”[s.9] Nie ma oporów, by opowiedzieć, że był mniej przystojny i niewysportowany, chwali się pierwszymi muzycznymi próbami, wspomina pierwszą dziewczynę. Przywołuje dzieciństwo, rozpoczyna seans duchów, który ma na celu oczyszczenie – oswojenie błędów młodości po to, by mniej się ich wstydzić. Ale to także wodzenie palcem po swojej biografii, by dowiedzieć się kim się jest i dlaczego – dlaczego piło się tanie wino pod blokiem, ale nie zostało się pijakiem i dlaczego imponowali koledzy, którzy dawali w zęby, ale nigdy nie stanęło się na ringu. No i wreszcie dlaczego ja jestem dziennikarzem, a kolegi już nie ma, bo nie żyje.
To gawęda – jedna opowieść wypływa z drugiej, Porada ma łatwość wspomnień, choć to fikcja literacka, która zaledwie macza pióro w przeszłości. To opowieść o pomieszanych chłopcach/starcach, którzy nosili w zębach gumowe papierosy. „Gumowy papieros pasował lepiej, bo nikt z daleka nie widział, co masz w gębie.(…) W ten sposób można było wyglądać jak macho, a jednocześnie nie śmierdzieć petami, tylko owocowym aromatem.” [s.81]
To także historia o krzywdzie, jaką PRL wyrządził ludziom i o sposobach na bycie w tej krzywdzie szczęśliwym. Te wszystkie rzeczy nie-do-pomyślenia – cukierki, które nie chcą się odlepić od papierka, prospekty zagranicznych samochodów przesyłanych z fabryk małym chłopcom, kobiece chusty robione z farbowanych bandaży... – do wszystkiego człowiek się przyzwyczaja, a gdzieś w środku po prostu czeka na lepsze jutro.
To dziwna książka. Nie jest ani powieścią, ani opowiadaniami. Czasami mocno mnie to denerwowało, bo brak było ciągłości i wiele powtórzeń. Ale ta książka obudziła też kilka moich wspomnień, kilka zabaw i kilka smaków. I to przekonanie, że byliśmy inni, bo „jeśli coś było trudne do dostania, to traktowało się to z szacunkiem. Ciuchy wyprasowane, płyty wysłuchane, książki przemyślane, nic się nie kurzyło na półkach. To był jedyny pozytyw życia w dziadostwie.” [s.30]
To książka-śmiech, ale śmiech na niby, anegdotki, garść żartów i popularnych powiedzonek, ale ja gdzieś pod literami odczytuję smutek, żal, pretensje i zupełnie odwrotnie także jakąś nostalgię – to w końcu pamiętnik późnego dzieciństwa, szkoły, pierwszych miłości, które zawsze wspomina się z rozrzewnieniem. Wygładzając. Kolorując. Mityzując. Ulepszając. Tęskniąc.
Mimo.
Pomimo.

Moja ocena: 4/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

niedziela, 6 marca 2011

MAGICZNE PUDEŁKO


DOMINIQUE MAINARD
„DLA WAS”
(TŁ. JOANNA POLACHOWSKA)
MUZA SA, WARSZAWA 2011

Ta książka jest jak prezent – opakowany w piękny błyszczący papier, przewiązany dużą kokardą. Do którego chcemy się dostać jak najszybciej, ale odpakowujemy powoli, żeby nie naruszyć zabawnych obrazków na opakowaniu. To trochę drżenie. Trochę niepewność. Trochę nadziei i trochę strachu przed rozczarowaniem.
Rozchylamy papier, a tam kolejne pudełko. I kolejne. By na końcu znaleźć gałązkę z czterolistną koniczyną.
Ta książka przed cały tydzień była ze mną. Nie jest długa. Dobrze się czyta. Ale w tym tygodniu brak mi było czasu na lekturę. Przysiadałam tylko na chwilę na krześle jedząc śniadanie. Albo wieczorem z kubkiem herbaty. Odkładałam ją z konieczności na długo. I nie mogłam przestać o niej myśleć. Nie mogłam się od niej uwolnić. Omotała mnie. Omamiła.
Jest frapująca. Inna.
Sam pomysł na fabułę jest nowatorski. Oto Delphine M., kobieta po trzydziestce, kobieta sukcesu, kobieta interesu. Nie wyróżnia się wyglądem. Nie wyróżnia się strojem. Nie wyróżnia się niczym prócz swojej pracy. Delphine prowadzi bowiem nietypową agencję „Dla Was” – spełnia życzenia, budzi do życia umarłych, fotografuje duchy, wypożycza skrzydła… Agencja jest bardzo ekskluzywnym, elitarnym miejscem. Nie można tak po prostu wejść i skorzystać z jej usług. Trzeba o niej wiedzieć i trzeba mieć dużo pieniędzy. Ale „Dla Was” spełnia niemal każde życzenie – może wypożyczyć kobietę do wyprowadzania uciążliwego, starego dziadka na spacer, dorzucając udawanie jego wnuczki przez parę godzin, może wypożyczyć dziecko parze, która swoje straciła, może spreparować film z wesela – wstawić innego pana młodego obok ślicznej panny młodej w bieli… Cokolwiek przyjdzie do Twojej głowy – Delphine M. dołoży wszelkich starań, abyś to otrzymał.
Sprzedaje złudzenia, sprzedaje ulotność, sprzedaje fikcję. Jak twierdzi sprzedaje też trochę siebie, ale robi to dla dobra ludzi – jedyne, czego pragnie, to dawać. I paradoksalnie przy tym dawaniu jest zimna, głazowata, bez uczuć, bez grymasów ust. Wszystko w niej jest wyuczone. Zapomniała wspomnienia. Nauczyła się czterdziestu min. Postawiła w poczekalni chusteczki lawendowego koloru – wie, że klienci płaczą, wie, w którym momencie podać im kawałek materiału, choć sama nigdy nie płacze. Zna ludzkie odruchy, zachowania, mimikę, emocje, ale wchłonęła je w siebie poprzez osmozę, sama nigdy nie uczestnicząc we łzach, w uśmiechu, w zakochaniu. Chce się wzbogacić, notuje każdą monetę i banknot, jaki wydaje i jaki otrzymuje. Przelicza, kalkuluje. Ale pieniądze są jej potrzebne tylko po to, by otworzyć większą agencję, w innym, ładniejszym miejscu. Jej marzenia sprowadzają się do firmy, w niej nawet mieszka. Jakby nikt nigdy nie nauczył jej odczuwania.
To dziwna osoba. Hipnotyczna. Władcza. Nigdy nie zagubiona. Zaprogramowana na cel. Pocisk. Nabój. Odłamek szkła. 
Ale i ona trafia na zlecenie, które ją zmieni, przeinaczy, wywierci dziurę w skórze kamienia, zadraśnie. Czy Delphine ma w żyłach krew?
Ta książka jest o Człowieku – o tym pisanym przez duże C, o tym Człowieku modelowym – o emocjach, reakcjach, o pozorach, o miłościach. O tym, jak bardzo człowiek w gruncie rzeczy podobny jest do drugiego człowieka. I o pozorach, o tym wkładaniu skrzydeł, żeby dolecieć do słońca i o tym, że te skrzydła często są papierowe.
To książka z gatunku tych nie do zapomnienia. W środku ma ten prezent, na który się czekało, który nie rozczarowuje. 

Moja ocena: 5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

piątek, 4 marca 2011

KREW, POT I ŁZY


DAVID PEACE
„1974”
(TŁ. JAN HENSEL)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Czasem mam wielką ochotę na dobry kryminał. Mam ochotę wejść w dziki, zaplątany świat, złapać się w sieć, a potem powoli dochodzić do prawdy, układać wszystko na odpowiednie miejsca, patrzeć w oczy i odgadywać mordercę z mrugnięć okiem i układu warg, a najbardziej lubię, gdy jest już wszystko rozwiązane i nagle okazuje się, że jednak układanka, która przedstawia kwiat, miała być obrazem morza i wszystko na nowo się tasuje i miesza. Ale zawsze wygrywa prawda. 
I lubię w kryminałach jakiś dobry, przykuwający uwagę motyw – w „1974” takim haczykiem, na który się złapałam były łabędzie skrzydła, przyszyte do ramion ofiary.
A ofiarą była mała dziewczynka.
A rzecz się dzieje w 1974 roku w Yorkshire.
Jest zima, jest zrozpaczona rodzina, jest policja, która bada tropy, jest kilka innych ofiar, gdzieś daleko w tył, jest wielka polityka, wielka korupcja, jest rozmowa z ornitologiem, którym wstrząsnęło bestialskie znęcanie się nad łabędziami, jest jasnowidz, który podobno wskazał miejsce ukrycia zwłok ofiary i jest Edward Dunford. 
Bo to, co uważam za największą siłę tej książki to fakt, że nie jest opisana z punktu widzenia policji, nie z punktu widzenia detektywa, ani z punktu widzenia ofiary, nawet nie z perspektywy mordercy.
Edward jest dziennikarzem. Pracuje w „Yorkshire Post”, jest młody, między wierszami można wyczytać, że przeniósł się do Yorkshire nie tak dawno, że dopiero goni za tematem i przy tej okazji za sławą, jaką przynosi jeden dobrze napisany artykuł. 
Jako pierwszy sięga pamięcią wstecz i dostrzega powiązanie z dwoma innymi zaginięciami dziewczynek, ale szef gazety ignoruje jego trop i w efekcie temat trafia do najsławniejszego dziennikarza w gazecie. Edward nie odpuszcza i trochę na własną rękę zaczyna szukać prawdy – ale nie po to, żeby dać odpowiedź, żeby pomóc policji, żeby uśmierzyć ból rodziców, ale po to, żeby mieć swoje pięć minut, swój wymarzony artykuł, swoje nazwisko na pierwszej stronie. 
Niesamowite jest przedstawienie przez Peace’a dwóch sił dzisiejszego świata – policji i prasy – każda władza załatwia swoje interesy, każda ma podziały i hierarchię, dla każdej liczy się zysk. Dzisiaj, teraz, jest to dość oczywiste, ale Peace pokazał to bardzo dobitnie – dziennikarzy idących na konferencję z policją bez pardonu nazwał po prostu „sforą”. Wygłodniałą. Dreszcz mnie przebiegł, gdy Edward mówi „Mam nadzieję, że nie żyje.”, tuż przed tym, jak ogłoszono, że ciało dziewczynki zostało znalezione – po to, by mieć o czym pisać, by gazety nie spały, by ludzie czytali, wydawali pieniądze, zapewniali piedestał, na który można się wdrapać jednym dobrym, szybkim, mocnym tekstem. 
Źle mi się czytało tę książkę. Po pierwsze ze względu na odniesienia do rzeczywistości Anglii lat siedemdziesiątych – drużyny sportowe, głośne sprawy kryminalne, gazety, politycy. Jestem poza tym światem, nie znam go, nie rozumiem, więc nie umiałam wejść w klimat.
Poza tym irytował mnie język – lakoniczny, porwany, strzępiasty. Pełen przekleństw, brutalności, dosadności, śliny, jadu i krwi. Krew jest niemal na każdej stronie. Ta książka jawi mi się jako kronika brutalności, nie najważniejsze jest tu rozwiązanie sprawy, ale pokazanie czerni i zaczadzenia tamtych ludzi, tamtych lat.
Mam też wrażenie, że autor nie bardzo chce wszystko wyjaśnić, jakby treść tej książki, treść sprawy była oczywistością – to taki kawałek mięsa wyrwany z rzeczywistości, bez początku i bez końca, z wątkami, które nie mają znaczenia, które się nie rozwiązują, które zaistnieją dosłownie na mrugnięcie okiem po to, by zginąć, zniknąć. Ja jestem przyzwyczajona – w kryminałach szczególnie – że każda jedna scena ma wagę, że jeśli dziewczyna głównego bohatera mówi mu, że jest w ciąży, to mówi mu to z jakiegoś konkretnego, ważnego dla akcji powodu. Tutaj nie. 
To karuzela, która nie chce się zatrzymać. A na tej karuzeli siedzi wraz z czytelnikiem strzelec wyborowy – zabija wszystkich po kolei i każe patrzeć, zmusza do niezamykania powiek i śmieje się takim klaunim śmiechem. 
Główny bohater tej książki umarł na jej kartach tysiąc razy i tysiąc razy zmartwychwstał, by biec dalej, po temat.
Nie rozumiałam tej książki, nie rozumiałam motywacji bohaterów, nie zrozumiałam pogmatwanego zakończenia. Autor był chyba w jakimś transie, w tym transie wypisywał kolejne krople krwi, nie troszcząc się o to, czy czytelnik za nim podąża.
Ja zgubiłam się gdzieś za rogiem. Brak mi tchu.

Moja ocena: 2,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]