środa, 23 marca 2011

POMIESZANIE Z POPLĄTANIEM


MARLENA WATROUS
„JEŚLI PÓJDZIESZ ZA MNĄ”
(TŁ. AGNIESZKA WYSZOGRODZKA-GAIK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2011 

„Zacznijmy od poniedziałkowej zasady gomi. Getsu-yobi to po japońsku poniedziałek. Kandzi dla poniedziałku wywodzi się od księżyca. W księżycowy dzień można wyrzucać miękkie plastikowe butelki, na przykład po wodzie Evian, do niebieskiego pojemnika obok kamiennej świątyni. Proszę nie wyrzucać nakrętek z twardego plastiku. W drugi i czwarty poniedziałek miesiąca można wyrzucać butelki z przezroczystego szkła do pomarańczowego pojemnika przy przystanku autobusu nr 71. Ale nie kapsle! Trzeba je zbierać razem z butelkami z brązowego i zielonego szkła (na przykład po francuskim winie, którym tak często się pani raczy) i wyrzucać do czerwonego pojemnika przed sklepem z sake Caves de la Matsumoto. Zanim wyrzuci pani butelkę, proszę ją wyczyścić (i to bardzo dokładnie!), jak tez usunąć etykietę. Papier trzeba odłożyć i wyrzucić we wtorek razem ze śmieciami nadającymi się do spalenia do pojemnika przed Mister Donuts.” [s.10]

Tak zaczyna się „Jeśli pójdziesz za mną”. Kiedyś czytałam dużo książek o Chinach, Japonii, Korei, ale w pewnym momencie poczułam przesyt (zazwyczaj pojawiały się motywy gejszy, wpływ Europy i skomplikowany system wierzeń). Dlatego na tę książkę spojrzałam w księgarni niechętnie. Otworzyłam tylko na chwilę, żeby zobaczyć, jakim pisana jest językiem – wahałam się długo, bo okładkowe „Japonia otworzyła jej serce, miłość uleczyła jej duszę” naprawdę nie brzmi zachęcająco! 
No ale ten fragment sprawił, że nie mogłam sobie odmówić przeczytania tej książki. 
To tak zwane czytadło – Marina, dwudziestodwuletnia Amerykanka, wyjeżdża na roczny staż do Japonii, aby tam uczyć angielskiego w japońskiej szkole. Nie jedzie sama, ma dziewczynę, Carolyn, dzięki której w ogóle pomyślała o takiej wycieczce. Dziewczyny zamieszkały razem w maleńkim, japońskim domu i starają się ukrywać swój związek przed konserwatywnymi Japończykami. No i starają się nie zagubić w gąszczu wielu zasad – dotyczących śmieci, zachowania w szkole, jedzenia, powitania, dni wolnych, muzyki i wielu wielu innych, które dla Japończyków są jak oddychanie, a dla Amerykanek, nie dość dobrze mówiących w ich języku, to jak wielki labirynt, z którego nie widać wyjścia. 
Oczywiście w całej historii jest wątek miłosny, jest przystojny Japończyk, są też problemy Mariny w domu, w Ameryce, od których uciekła – jej ojciec popełnił samobójstwo, a ona nie umie sobie z tym poradzić.
Jednak ta historia jest zgrabna i niebanalna, jest jak gdyby obok, po to, by Japonię poznawać bawiąc się dodatkowo lekką historyjką. Bo tak naprawdę chodzi o Kraj Kwitnącej Wiśni.  
Wydawca porównuje książkę do filmu ”Między słowami”, ale moim zdaniem to dość niefortunne porównanie. W filmie bowiem bohaterowie chcieli przetrwać – przyjechali na chwilę, byli gośćmi, zachwycili się zabytkami, ale w ich głowach wciąż dźwięczało pragnienie wyjazdu, pragnienie powrotu. W książce jest wręcz odwrotnie. Dziewczyny, a szczególnie Marina, z perspektywy której poznajemy całą historię, chce wniknąć w obcy świat, nauczyć się żyć według reguł, stać się najbardziej japońska, jak to możliwe, chce, by sąsiedzi, współpracownicy, uczniowie ją polubili, zaakceptowali, wprowadzili w świat, który jest jej obcy kulturowo i przez to niezrozumiały. 
Dla mnie też jest niezrozumiały, dziwny, zapętlony. Nie wiem, jak smakuje herbata chryzantemowa, nie łatwo byłoby mi wykąpać się we wspólnej łaźni, gdzie nagie kobiety w jednej wielkiej wannie komentują mój biust i moje biodra, niezrozumiała wydaje mi się kuracja hokku – w hipermarkecie, do którego chodzi Marina, jest ustawione stoisko, na którym można poddać się terapii prądem – między melonem, a rybą przepuszczają przez Ciebie volty, po to, by uleczyć twoje ciało… Takich smaczków w tej powieści jest wiele, są jak podziemna rzeka – prawdziwym sensem tej książki ukrytym pod fasadą obyczajowej historii. To fascynacja Japonią, strach przez całkowicie obcymi obyczajami, pragnienie, by stać się podobnym do Japończyków, zachowując swoją tożsamość i swoje ja.  
Bawiłam się tą książką, podczytywałam ją tu i ówdzie, zabierałam do tramwaju i otwierałam czasem w pracy. Nie nurtowała mnie i nie uwierała, ale chętnie przewracałam kolejne ze stron. Rozbawiała mnie opisem Mariny, która nie zna japońskiego na tyle, by porozumieć się w warsztacie samochodowym i musi wsiadać do uszkodzonego samochodu przez okno. Straszyła epidemią samobójstw wśród Japończyków („U podnóża Fuji znajduje się las, w którym powiesiło się tak wielu ludzi, że strażnicy parku obcięli z drzew niższe gałęzie i przybili do pni tabliczki z napisami „Odwróć się!” i „Nie poddawaj się!” (…) Nieznajomi zawierają pakty przez Internet, by spotkać się w umówionym miejscu i grupowo zagazować.” [s.64]). Niepokoiła postacią sąsiada – Harukiego – nastolatka, który przez kilka lat nie wychodził ze swojego pokoju. Wprawiała w osłupienie podejściem Japończyków do aborcji. Nawet wątki czysto „czytadłowe” były niesztampowe – przepracowywanie żałoby, dziecko chore na autyzm, małżeństwa aranżowane. 
Przyjemna. Na wiosnę. Do czytania między słowami.

Moja ocena: 4,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz