czwartek, 30 kwietnia 2015

NASIONO, KWIAT, MARCHEWKA

JANE GOODAL
WSPÓŁPRACA GAIL HUDSON
„MĄDROŚĆ I CUDA ŚWIATA ROŚLIN”
(TŁ. DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA)
WYDAWNICTWO MARGINESY, WARSZAWA 2015

Ostatnio moje córka posiała kilka ziół, wsadziła do słoika na gazę fasolę i ustawiłyśmy cały „ogródek” na parapecie w jej pokoju. „Wykiełkowało!” - krzyk triumfu na pół bloku, gdy znalazłyśmy pierwsze nieśmiałe zieloności, wybijające się spod ziemi. Codziennie oglądamy liść fasoli, który pnie się coraz wyżej. Radość w jej oczach, trochę niedowierzanie. W moich też, bo czasami zapominam, jakim cudem jest wzrastanie rośliny, jaka niesamowitość drzemie w maciupeńkim ziarnku mięty czy w owalnej fasolce. Czasem trochę zapominam, jak bardzo potrzebujemy natury i roślin do życia, do istnienia, do radości.
Nazwisko Jane Goodall stało się już chyba symbolem i nierozerwalnie łączy się z hasłem „szympans”. To ona pokazała szerszej publiczności codzienne życie tych zwierząt, zaraziła ludzi miłością do nich i sprawiła, że zaczęli angażować się w ich ochronę.
Swojego autorytetu udziela teraz światowi roślin.
„W pewnym sensie zaczęłam tę książkę sześćdziesiąt lat temu!” [s.17] – pisze Goodall, wspominając swoje dzieciństwo w Brzozach, wiktoriańskim domu z ogrodem, w którym nie chciało nic rosnąć. O Buku, który Babcia przekazała jej na 14 urodziny w specjalnej deklaracji i o zeszycie, w którym robiła notatki i rysunki na temat świata roślin. Od tego się zaczęło – miłość do roślin kwitła w jej rodzinnym domu.
Tę miłość, zachwyt i fascynację próbuje przekazać w tej książce. To zaskakujące, jak różnorodny jest świat roślin, jak wielkie kryje tajemnice! Goodall stara się przekroić pojęcie „rośliny” i wyciągnąć z niej wszystko – od ziarna po plon. Mówi więc o łowcach roślin, o tulipanowej gorączce, o obrońcach drzew, którzy mieszkają w ich koronach po kilkadziesiąt dni, o Indianach, którzy po każdym zerwaniu rośliny, dziękują jej za to, o leczniczej sile roślin, o roślinach-narkotykach, o orchideach i różach (jedna odmiana róży jest nazwana jej imieniem), o organizacji Roots and Shoots, którą założyła, a która ma wspierać dzieci w poznawaniu i ochronie roślin, o przydomowych ogródkach, naturalnych uprawach i Katedrze Nasion w Szanghaju.
Goodall mówi w swojej ksiażce o osobistej świadomości roślin – to mnie uderzyło – ludzka ignorancja wobec ich świata! Bo to nie tylko rzecz o istocie piękna, jaka zawiera się w płatkach róży czy niezapominajki, ale też o tym, jak ludzie wdeptują to piękno w ziemię – niszczą nieodwracalnie. To historia upraw roślin, które same w sobie niewinne, niszczą człowieka. To historia plantacji, które zatruwają środowisko. To historia o GMO i chemicznych opryskach żywności. O kulisach przemysłu roślinnego, który zniszczył wiele istnień. O człowieku, który wynaturzył rośliny, poddając je sobie, sądząc mylnie, że ma takie prawo, stawiając siebie wyżej niż inne ziemskie organizmy. O człowieku, który zapomniał skąd się wywodzi, czym oddycha i co go żywi. O człowieku bez pokory wobec roślin i o człowieku, który zostanie za to wkrótce ukarany.
Mivhael Pollan we wstępie do tej książki nazywa ją „gawędą o roślinach”, ja powiedziałabym więcej – to gawęda miłosna. Jane jest roślinami zafascynowana – i skutecznie tą fascynacja zaraża – oczarowana, zakochana w ich sile, determinacji i chęci przetrwania, w ich możliwościach przystosowywania się, w ich pięknie i pożyteczności. W tym, że są jednocześnie praktyczne i uduchowione, efemeryczne. Darzy rośliny głębokim szacunkiem i podziwia ich wielowiekowy rozwój. W pewnym sensie jest to książka dziękczynna, bo takim sposobem Goodall dziękuje roślinom za współbycie z człowiekiem i darowanie człowiekowi życia. „Bez roślin nie byłoby szympansów – ani też ludzi, jeśli już o tym mowa.” [s.13] – i to najważniejsza prawda, jaką trzeba z tej książki wyciągnąć dla siebie.
Po jej przeczytaniu, po jej obejrzeniu (piękny, wysmakowany projekt graficzny!) poczułam chęć, by zanurzyć ręce w ziemi, spulchnić ją i wysiać całe mnóstwo nasion. Ku chwale chlorofilowi!


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]

wtorek, 14 kwietnia 2015

PO CO CZYTAĆ BIOGRAFIE?

MARGARETA STRÖMSTEDT
ASTRID LINDGREN. OPOWIEŚĆ O ŻYCIU I TWÓRCZOŚCI”
(TŁ.ANNA WĘGLEŃSKA)
MARGINESY, WARSZAWA 2015

Czytam biografie tylko czasami. Tylko wtedy, gdy osoba, o której ktoś napisał, jest mi w jakiś sposób bliska – tworzy coś, co podziwiam. Lubię biografie wtedy, gdy nie są krzykliwe, gdy nie szukają taniej sensacji, gdy ktoś chce pokazać kolor oczu, a nie kolor stanika. Lubię czytać takie biografie, jak ta.
Astrid Lindgren to postać wyjątkowa. Dzieci z Bullerbyn, Pippi Pończoszanka, Bracia Lwie Serce, Emil (do drewutni!!!) - chociaż raz każdy słyszał o wspaniałym dziecięcym świecie, jaki Astrid malowała na kartach swoich powieści. Czasem była niekonwencjonalna (Pippi przecież nie chodzi do szkoły), czasem niegrzeczna (Karlsson z dachu to najwredniejszy bohater, jakiego znam!), czasem wzruszająca (umierające dziecko, wyciska łzy z oczu każdego rodzica), czasem sielska-anielska (Boże Narodzenie w Bullerbyn, pełne śniegu, zapachu ciastek i bycia razem…). Najważniejsze, że jest szczera, autentyczna, pogodna i pełna dziecięcej fantazji. Już będąc babcią wspina się na drzewa, gdy rozmawia z Dziećmi, to kuca, żeby widzieć ich oczy i pisze tak, że czasem dorośli nie rozumieją – ale Dzieci zawsze. Walczy o ich prawa (i prawa zwierząt) i zawsze staje po stronie słusznej sprawy.
Ze wszystkich wydanych na świecie książek Astrid Lindgren można ustawić 175 wież Eiffla, ale każda z tych książek jest niepowtarzalna i wyjątkowa. Dlatego, że pisała je dla Dzieci. Pippi wymyśliła jej chora córka – a Astrid musiała stanąć na wysokości zadania, dać jej dwa niesforne warkocze i siłę stu mężczyzn. To dlatego, że zawsze chciała stawać na wysokości zadania dla dzieci – wydawały jej się najważniejsze na świecie.
Ta biografia jest właśnie o tym. Być może to, że biografka i biografii podmiot znały się osobiście, pozwoliło zachować szacunek, nie zaglądać w szuflady, w portfel i pod łóżko. Biografka nie kłamie, nie kluczy, nie ukrywa. Wspomina nieślubne dziecko Astrid, które musiała zostawić na wychowanie w rodzinie zastępczej – to także część biografii sławnej pisarki. Ale mi to wystarcza – wystarcza, że nie docieka nazwiska ojca, które Astrid chce wymazać z pamięci. Nie muszę wiedzieć akurat tego. Wolę wiedzieć, że Lindgren cierpiała, musząc rozstawać się z synem i wolę wiedzieć, że zrobiła wszystko, by móc być z synem! To dla mnie ważniejsze informacje – naprawianie błędów, jej siła woli, determinacja i matczyna miłość.
Tę książkę czyta się z uśmiechem, z radością, z wiarą w człowieka – sądzę, że taka była Astrid naprawdę, że Margareta Strömstedt uchwyciła jej autentyczność. I to, że Lindgren lubiła być sama. Że po całym męczącym dniu, po spotkaniach z czytelnikami, odpisywaniu na listy i kilku stronach nowej książki, lubiła usiąść w ciszy i być sama ze sobą. Czyż to nie wtedy właśnie rodzą się w głowie Madiki i Ronje? Czy to nie wtedy można wrócić do swojego szczęśliwego dzieciństwa, w którym biega się bez tchu, kąpie w rzece, zrywa jagody, a do domu wraca tylko po to, by chwycić kromkę chleba z masłem i cukrem i przytulić się do Taty?


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]