sobota, 22 grudnia 2012

MAMA-DZIECKO


OFELIA GRZELIŃSKA
„MAMA DOOKOŁA ŚWIATA”
WAB, WARSZAWA 2012

„Pierwsze czterdzieści dni po narodzinach dziecka jest w Indiach najważniejsze. (…) to czas kiedy kobieta rodzi się na nowo jako matka.” [s.127] Do tej pory mijała na ulicy inne matki, nie poświęcając im spojrzenia. Teraz z ciekawością, choć czasem ukradkiem, zagląda do wózka. Porównuje wiek dziecka i to, czy tak samo ciepło ubrały swoje dzieci w zimowy dzień. Sprawdza, czy ta druga się uśmiecha. Zauważa, że ta z czerwonym wózkiem mieszka dwie klatki dalej, a ta z bliźniakami kupuje taki sam chleb. Przekroczyła granicę. Ma nowe imię, teraz częściej, niż swoje kalendarzowe, będzie słyszeć to ogólnoświatowe „mama”. Uśmiecha się, bo to najpiękniejsze słowo, jakim można ją nazwać.
Tytuł „Mama dookoła świata” to taki symbol wszystkiego tego, co dzieje się w tej książce – świat może się kręcić, może być ogromny, może mieć Nową Zelandię, Polskę czy Chiny – w jednym miejscu można używać perfum dla dzieci, a w drugim nie można ich kupić, w jednym przez pierwszy miesiąc po porodzie nie można się kąpać, w jeszcze innym wiesza się w oknie podczas ciąży łańcuchy z czosnku, które mają odstraszyć czarownice, żeby nie wyrwały dziecka z łona kobiety, a w innym trzeba być w ciąży dobrym, żeby nie dawać dziecku złego przykładu. Ale wszędzie matka jest jedna – i chce dla swojego dziecka jak najlepiej, mimo że jedna kładzie nóż pod poduszką noworodka, a druga chowa go przed nim do szuflady.
Ta książka to taki hołd dla matek, dla ich poświęcenia i odwagi bycia rodzicem. W szkole rodzenia, w książkach, w opowieściach bycie rodzicem wygląda prościej – choćby sama kąpiel – w rzeczywistości jest trudniej, trzeba stać się kimś nowym, żeby przywitać drugiego nowego na świecie. Ofelia Grzelińska rozmawia z kobietami, które przeszły taką przemianę z nie-matek w matki. Wybrała kobiety obcego pochodzenia, mieszkające w Polsce, żeby opowiedziały o różnicach w podejściu do porodu, połogu i wychowania dzieci. Zrobiła się z tego piękna mozaika, na którą pada światło – wszystkie z tych matek opowiadają o cudownym doświadczeni, jakim jest macierzyństwo – mimo schodów, jakim jest czasem karmienie piersią, mimo maratonu, jakim jest czasem poród, mimo trudnej klasówki, jaką jest czasem pielęgnacja noworodka. Zawsze na końcu jest uśmiech dziecka, który jak magnes przyciąga uśmiech matki.
To opowieści z dziesięciu różnych krajów, które są tak różne, że czasem nie do uwierzenia, iż każda pochodzi od człowieka.
W każdym przypadku mogłabym podzielić kartkę na dwie części – po jednej wypisać swoją zazdrość, a po drugiej ulgę. Zazdrość, że gdzieś jest tak ciepło, że dzieci cały rok biegają boso, że w Nowej Zelandii na powitanie Dziecka wymyślają specjalnie dla niego kołysankę, że w Japonii dostaje się przy wyjściu ze szpitala drobiazg na pamiątkę – odcisk stóp albo nagranie z krzykiem dziecka, a choroby dziecka można zostawić w ręcznie robionej lalce i puścić po wodzie, że w Armenii można przynieść do porodu własną pościel, żeby czuć się jak w domu, a na Litwie lekarze słuchają przede wszystkim intuicji kobiet. Ale ulgę, bo nie muszę, tak jak w Armenii rozciągać dziecka, mogę, inaczej niż w Japonii, tulić je cały czas i nie jest tak jak na Kubie, gdzie ojciec to tylko ojciec biologiczny, a nie tato.
Ja osobiście wybrałabym rodzenie i wychowanie dzieci tam, gdzie hasały dzieci z Bullerbyn, w Skandynawii, a konkretnie w Norwegii. W Norwegii jest nie tylko najwyższy wymiar urlopu macierzyńskiego – lub tacierzyńskiego (46 lub 56 tygodni!), ale też miłosna zdroworozsądkowość (brak diety dla matki karmiącej, obserwowanie dziecka i jego reakcji na dany produkt), dbanie o zdrowie w mądry sposób (dużo ruchu, dużo świeżego powietrza, mało słodyczy, mało czipsów – „Mama nie daje mi czipsów nie dlatego, że jest dla mnie niemiła, tylko dlatego, że mnie kocha” [s.264] – mówi ośmioletnia córka Norweżki Siren), ale to co najważniejsze to rola rodziny – a pełna to ta z ojcem. „Na każdym etapie życia dziecka ojciec może mu coś dać. Nawet jeśli nie jest w stanie nakarmić dziecka piersią, może z nim być, może wspierać jej matkę. [s.264]
To piękna książka. A jej myślą przewodnią jest dla mnie to, że „matki, jeśli mogą choć odrobinę zaczarować przestrzeń, by przyniosła szczęście i chroniła ich dzieci, zrobią to, nawet jeśli narażą się na żarty i brak zrozumienia.” [s.198]
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa WAB]

środa, 19 grudnia 2012

GRYZĄC PALCE


KEVIN WILSON
„RODZINA NA POKAZ”
(TŁ.JAKUB MAŁECKI)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Ja gryzłam palce niemal do krwi. Ja rwałam włosy z głowy. Ja ciskałam tą książką o podłogę. Ja nie mogłam spać, myśląc o fabule. Ja odkładałam ją na półkę tysiąc razy i włączałam telewizor, żeby się odmóżdżyć.
Ta książka jest ciężka, jak ołowiana sukienka.
Jest duszna.
Gorzka.
Kaleczy każdy skrawek ciała.
I ze zdziwieniem czytam, opinię Nicka Hornby'ego na okładce „(...)zabawna (...)” - przecieram oczy - nawet, jeśli wziąć pod uwagę czarny humor, nie mam się z czego śmiać.
Śmiech mi umarł na czas jej czytania. Albo po prostu schował się tak głęboko w gardle, że nie umie znaleźć drogi do wyjścia.
Rzecz dzieje się w zamkniętym kręgu rodziny Fangów. Camille i Caleb poznali się na uczelni – ona studiowała sztukę, a on był jej nauczycielem. Zakochali się w sobie i na przekór prawom uczelnianym zaczęli się spotykać. Ale najważniejsze, co razem robili to sztuka. A przynajmniej sztuka w ich rozumieniu. Dziwne, niepokojące performance, wprawiające w konsternację i strach. „Tworzą sytuację, której celem jest wywołanie skrajnie emocjonalnej reakcji u osób znajdujących się najbliżej”. [s.218] Uderzają, strzelają, kradną. I obserwują, co wyniknie z łamania ogólnoludzkich praw. Sprawdzają, jak bardzo mogą przewrócić świat do góry nogami. A w ich głowach tak poprzewracane myśli, uczucia, przekonania, sądy, że mogą wiele.
A potem przez przypadek rodzi się Annie, jeszcze później Buster. Według ich profesora i mentora dzieci niszczą sztukę. Fangowie od razu stają po drugiej stronie barykady, po stronie zaprzeczenia - postanawiają udowodnić, że to bzdura i wpleść dzieci w swoje show tak, żeby stały się ich integralną częścią. Łapią się za dłonie i zakleszczają w nich dzieci, nie pozwalając im wyjść, nie pozwalając im samodzielnie oddychać, kierując każdą ich myślą, każdym centymetrem wzrostu. Doszło do tego, że nie nazywają ich imionami – dzieci stają się Dzieckiem A i dzieckiem B. Bo przecież „sztuka, jeśli tylko się ją pokocha, warta jest każdego poświęcenia i bólu. Jeśli trzeba skrzywdzić kogoś w jej imię, nie należy się wahać. Jeśli tylko efekt okaże się wystarczająco piękny, dziwny i zapadający w pamięć, poświęcenie się nie liczy.” [s.259]
Po latach patrzymy na życie obydwojga dzieci w stanie rozkładu – Annie, aktorka, która uciekła z domu do świata iluzji, coraz niżej upada na dno butelki z wódką. Buster, który podążył jej śladem, nie umie nawiązać normalnych relacji z żadną kobietą. Przez dziwny zbieg okoliczności obydwoje znów spotykają się w domu Fangów i muszą w końcu stawić czoło przeszłości, by móc dać krok w przyszłość, a potem kolejny, i kolejny, i kolejny...
Dla mnie to książka o tym, jak bardzo można skrzywdzić człowieka, jak bardzo można zniekształcić dziecko – mimo że na zewnątrz tego nie widać, że długi blond włosy rosną i lśnią w słońcu, że w lustrze widać odbicie przystojnego mężczyzny, to w środku jest czasem pokrzywione, niewyrosłe dziecko, które nigdy nie nauczyło się mówić. Tytuł mógłby sugerować, że chodzi o przedstawienia Fangów, że ta rodzina jest jak odsłonięta rana – pełni mocnych wrażeń, obrzydliwi, ale odsłonięci, cali na wierzchu i nie można przestać na nich patrzeć. Ale ja widzę w tym tylko przewrotność – w tej rodzinie nikt nikogo nie pyta „co czujesz?”, nikt nie chce tego słyszeć nawet, gdy wybiega samo z ust. Trzeba być żołnierzem, automatem, zabawką i dawać na sobie grać bez słowa protestu...
Mocna książka, po której ja poczułam ciężar odpowiedzialności rodzica. Po przeczytaniu której nie można ominąć sypialni własnego dziecka – chce się tam biec, przytulić i krzyczeć, że to nie sztuka jest miłością, że sztuką jest kochać.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka]

czwartek, 13 grudnia 2012

KONKURSOWO MI

Chciałabym , chciała...
Mam już pomysł na bajkę, przyśnił mi się po trosze, a po trosze zaczerpnęłam go z rzeczywistości... dla mojej Córki, dla mojej Majki...

czwartek, 29 listopada 2012

I JESZCZE JEDNO ZAPROSZENIE

Dziś mija dwa miesiące od chwili, gdy moje oczy po raz pierwszy ujrzały Majkę - moją Córkę.
Z tej okazji postanowiłam założyć dla Niej bloga - o książkach dla Dzieci, o Dzieciach...
O Niej, o Nas...
Zapraszam, bo literatura dziecięca jest nawet piękniejsza od tej Naszej, dorosłej...





KONKURS W PRÓSZYŃSKIM

Przyznam, że mam ochotę na czytnik e-booków, przydatny głownie na wyjazdy, gdy stoję zawsze przed półeczką i piętnaście razy przekładam, odkładam, wkładam do torby i wyjmuję książki.
Przyznam też, że w domowym zaciszu wolę papier, dotykanie gładkiej albo szorstkiej faktury, ilustracje, któe wychodzą do mnie z kartek, szelest, zapach...
Ale nie pogardziłabym wygraną w konkursie...



Wymyśl nazwę nowej kryminalnej serii i wygraj czytnik ebooków!

Powieść „Tutto bene” Manuli Kalickiej i Zbigniewa Zawadzkiego rozpoczyna nowy cykl kryminałów obyczajowych Prószyńskiego i S-ki. Zaproponuj nazwę dla tej serii, a w nagrodę możesz otrzymać kultowy czytnik ebooków - Amazon Kindle 4!

Rozpisana z temperamentem intryga, soczyste tło obyczajowe i lekkość pióra to znaki rozpoznawcze książek, które będą się w tej serii ukazywać. Jej symbolem jest ślad po kuli, która przestrzeliła książkę. Zaproponuj nazwę nowej serii kryminałów Prószyńskiego i S-ki, a w nagrodę możesz stać się posiadaczem czytnika ebooków Amazon Kindle 4 i egzemplarzy książki „Tutto bene”.

Aby wziąć udział w konkursie należy zapoznać się z jego regulaminem i do 10 grudnia na adres: redaktor@proszynski.pl przesłać swoją propozycję nazwy serii. W treści maila należy podać swoje imię i nazwisko oraz adres mailowy, a w temacie wiadomości hasło: Tutto bene.

Spośród nadesłanych propozycji organizator wybierze 3 najciekawsze, a zwycięzcę wyłonią Internauci w ankiecie na fanpage’u Prószyńskiego i S-ki: www.facebook.com/Proszynski.
Nagroda główna:
Czytnik ebooków Amazon Kindle 4

Wyróżnienia:
10 egzemplarzy książki „Tutto bene

Szczegóły i regulamin konkursu dostępne na stronie: www.proszynski.pl

poniedziałek, 26 listopada 2012

...A JA SŁONIE DARZĘ UWIELBIENIEM (SŁOŃ JAKO ISTOTA PROZY MURAKAMIEGO)


HARUKI MURAKAMI
„ZNIKNIĘCIE SŁONIA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Czy znacie to uczucie, gdy macie słonia na własność? Jest tak nieprawdopodobny, że wierzycie w jego „na-zawsze-z-wami-bycie”. I nagle słoń znika. Słonia niestety nie ma. To tak, jakby w pokoju, do którego wchodzi się po wieczornej kąpieli, by zażyć trochę snu, w miejscu łóżka znaleźć dziurę. Coś boli. A moim słoniem była proza Murakamiego... Nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę o nim coś, co nie jest poematem pochwalnym. Nie myślałam, że zamknę książkę jego autorstwa z jakimś poczuciem ulgi i dziwnego zażenowania. Nie myślałam, że nie uśmiechnę się z zachwytem nad czymś, co wyszło spod jego pióra.
A tymczasem czytając „Zniknięcie słonia” czułam w sobie coraz większą pustkę. Taką, w której zmieściłyby się nawet dwa łóżka, albo trzy...
Miałam ochotę włożyć głowę do tej książki jak do studni i krzyczeć w jej czeluść „Murakami, gdzie jesteś?”.
Te opowiadania to w większości tłumaczenia ze zbiorów dzieł Murakamiego, które wyszły w latach 1979-1989. I tu pomyślałam po raz kolejny w swoim życiu, że lepiej jest poznawać wszystko od początku do końca, a nie w odwrotnym kierunku. Bo znając najpierw „TV People” (jak bardzo przypomnieli mi się ludzie z „IQ84” - jakby TV People byli jakąś niedoskonałą ich wersją, którą Murakami musiał zmiękczyć i przerobić na wersję doskoalszą, bardziej przerażającą, mroczniejszą...), „Komunikat kangura” i „Milczenie” widziałabym, jak Murakami się rozwija – jak kwiat. No i nikt nagle nie zabrałby mi słonia -wręcz przeciwnie, czułabym się pewnie, jakbym miała dwa...
Brakowało mi tej nonszalancji, z jaką Murakami biega po światach równoległych. Tego poczucia absurdu tak wielkiego, że wzrusza się ramionami i przyjmuje Little People, Człowieka-Owcę i skręcającą windę za coś oczywistego. Za coś, co dzieje się za ścianą.
Ten zbiorek to dla mnie jakieś szkice, z których potem można rozbudować inne światy. Jakieś wprawki, na których można dorysować kilka gałęzi. Coś, co pisze się na serwetce w kawiarni w oczekiwaniu na swoje latte, ot tak, dla wprawy, dla zapamiętania, po to, by potem napisać kilka dzieł genialnych i by można te serwetki pozbierać i wydać, gdy się będzie już sławnym.
Nie przekonał mnie młody mężczyzna, koszący trawniki w „Ostatnim trawniku popołudnia”, nie zadziwiła opowieść o rozstaniu rodziców w „Lederhosen”, rozczarowało zakończenie w „Spaleniu stodoły”. W umiarkowanym stopniu chwycił mnie za serce facet, któremu przyśnił się tańczący karzeł – tu podmuch Murakamiego, którego kocham orzeźwił mi twarz. Trochę też przykuła moją uwagę para z „Ponownego napadu na piekarnię” - to małżeństwo, które w środku nocy zaczyna odczuwać ogromny głód. Nie mają nic do jedzenia w lodówce, więc wyruszają do miasta odczynić „głodową klątwę”. No i na szczęście ostatnie było opowiadanie tytułowe, które dało jakąś iskierkę, jakiś cień Harukiego na mojej ścianie, jakiś błysk jego oczu w ciemności: to historia mężczyzny, który w codziennej gazecie znajduje informację, że z miejskiego zoo zniknął słoń – stary i niezbyt już ruchliwy, wydostał się z łańcucha na nodze i z dobrze strzeżonej słoniarni. Co więcej, nie ma też człowieka, który słoniem się na co dzień zajmował. A bohaterowi coś nie daje spokoju, jakaś myśl, jakieś przeczucie... (a gdzieś w internecie znalazłam informację, że to opowiadanie było wystawiane nawet na deskach teatru – z chęcią zobaczyłabym tego słonia, którego już nie ma, bo zniknął...).
Mimo wszystko cieszę się, że przeczytałam ten zbiorek. Po pierwsze dlatego, że jestem zachłanna i nie potrafiłabym sobie wybaczyć ominięcia czegokolwiek, w czym maczał palce mój mistrz. A po drugie dlatego, że w każdym zniknięciu słonia jest przecież słoń. No i nadzieja, że kolejnym razem się znajdzie.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

sobota, 3 listopada 2012

GUINNESS W WERSJI DLA KOBIET


LUCYNA OLEJNICZAK
„JESTEM BLISKO”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Niedawno słuchałam w radiu rozmowy z Krzysztofem Kotowskim, polskim autorem kryminałów, który stwierdził, że czyta właściwie tylko książki naukowe i popularnonaukowe, ponieważ książki z cyklu – ktoś ginie, a na końcu ktoś na mówi dlaczego i kto go zabił, kompletnie go już nie pociągają. A chwilę później wpadła w moje ręce „Jestem blisko”. I od razu przypomniały mi się słowa Kotowskiego. Zasiadłam więc trochę sceptycznie nastawiona, choć lubię dobre kryminały.
I właściwie tę książkę połknęłam, bo czyta się ją tak, jak się zjeżdża z górki na sankach, szybko, łatwo i dość przyjemnie.
Lucyna i Tadeusz, sympatyczna, inteligentna i oczytana para pięćdziesiąt plus, jedzie do Irlandii w odwiedziny do przyjaciółki. Chcą pozwiedzać, pobuszować po zapomnianych irlandzkich cmentarzach, wziąć udział w Bloomsday czyli obchodach na cześć Joyce'a i jego „Ulissesa”, a wieczorami w irlandzkich pubach pić guinnessa i gadać, gadać, gadać. Plan wygląda pięknie i zaczyna się wszystko według planu – przyjaciółka Marta i jej córka Małgosia, opowiadają gościom historię dziewczyny, która niegdyś mieszkała w ich domu i została zabita przed odrzuconego zalotnika. Z tym, że zalotnik zaklinał się, iż tego nie zrobił, a dowody przeciwko niemu, które odnalazły w archiwach kobiety, są zbyt wątłe. Na podstawie nich został jednak stracony. Wszyscy postanawiają zając się tą sprawą i oczyścić chłopaka z zarzutów – mimo że pośmiertnie, postanawiają przywrócić honor jego imieniu. Jednak od pierwszej nocy Lucyna zasypiając słyszy głosy „guilty, guilty” - szepczą tajemnicze głosy...
Tymczasem Małgośka, która na dobre przejęła się sprawą, nagle znika. I trzeba szukać już nie tylko dowodów w obronie niesłusznie skazanego chłopaka sprzed kilkuset lat. Trzeba szukać jak najbardziej współcześnie zaginionej Małgośki.
Na okładce widnieje zachęcające „irlandzkie piwo, polski humor i kryminalna intryga”. Irlandzkie piwo – jest. Opisane tak sugestywnie, że miałam w ustach nadprodukcję śliny. A piwo to symbol. Bo wraz z nim idą runy, tajemnicze zjawy, banshee, które wyją nocami pod oknami, legendy, cmentarze i na tych cmentarzach celtyckie krzyże z charakterystycznym kołem. To była dla mnie kwintesencja tej książki, to, co w niej najważniejsze, co najbardziej ciekawiło.
Kryminał – nie do końca. Owszem jest intryga, są porywacze, jest śledztwo, jest nawet irlandzka policja, ale to raczej powieść obyczajowa.
Polski humor zaś wyszedł najgorzej – toporny, rubaszny, niski i dla mnie wcale nieśmieszny. Wiązał się głównie z Władysławem i Michaliną – starszym małżeństwem, przyjaciółmi Lucyny i Tadeusza, którzy przypadkiem też znaleźli się w Irlandii i przypadkiem też w tym samym mieście i przypadkiem też biorą udział w śledztwie. A przypadkiem Władysław ma nadprzyrodzone zdolności, posługuje się wahadełkiem i runami i twierdzi, że potrafi zorganizować seans spirytystyczny. A autorka bezlitośnie się z niego nabija, pozwala na to wszystkim innym i czyni go, oraz panią Michalinę i ich związek przerywnikiem i wykrzyknikiem, który ma nadać powieści nutkę uśmiechu. Mnie kąciki ust wykrzywiały się w zupełnie inną stronę - drgały raczej w nerwach i irytacji.
Nie mniej jednak w Irlandii Lucyny Olejniczak było całkiem przyjemnie. Lekko gorzkawo i lekko słodko – to jak pić guinnessa w wersji dla kobiet, z porzeczkowym sokiem. Smaczne.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

wtorek, 23 października 2012

JAK SMAKUJE ZIEMIA?


KRISTIN KIMBALL
„BRUDNA ROBOTA. ZAPISKI O ŻYCIU NA WSI, JEDZENIU I MIŁOŚCI”
(TŁ.ALINA PATKOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Tak, to w pewnym sensie książka z serii „zmieniam całe swoje życie pod wpływem impulsu, wyjeżdżam na mała farmę/do małej winnicy/do innego państwa i tam doznaję cudu objawienia”.
Jest ona, Kristin – typowa Amerykanka z Nowego Jorku, która nie wie, czy jej piekarnik w ogóle działa, bo nigdy go nie używała, a jedną z półek w lodówce zajmuje książka telefoniczna. Posiłki jada głównie poza domem. Lubi ładne ciuchy i klimatyczne knajpki.
I jest on, Mark – przeciwieństwo nowojorczyka– farmer, który stwierdził, że aby było go stać na dobre jedzenie, musi je sam wyhodować. Mężczyzna, który nosi ciuchy raz na lewą stronę, a raz na prawą, żeby się zużywały równomiernie, który trzyma kłębek zużytej nici dentystycznej, bo może kiedyś będzie chciał zaszyć nią spodnie i który marzy o tym, by w przyszłości wytwarzać samemu szczoteczki do zębów z sierści dzika.
Spotkali się na farmie, na której pracował Mark – Kristin pojechała tam zrobić reportaż na jego temat. Spodziewała się sielankowego wiejskiego życia, z konikiem w tle. Tymczasem została od razu zagoniona do pracy, ubrudziła piękne, miejskie ubrania, sterała swój kręgosłup, nieprzyzwyczajony do pozycji, jakiej wymaga ziemia i przy okazji zakochała się w Marku, pracy i gospodarstwie.
I tak powstało wielkie marzenie – własna farma, z innowacyjnym systemem – wytwarzanie wszelkiej żywności potrzebnej człowiekowi do życia, ekologicznej, czystej, lokalnej i sezonowej, w którą zaopatrywaliby wszystkich chętnych, którzy zgodzą się złożyć zamówienia i zapłacić. Z jednej strony wielkie marzenie, ale z drugiej zaś ogromna połać ziemi, zaniedbana, nieuprawiana, z zaszczurzonymi budynkami, gołębiami, robiącymi na głowę i brak jakichkolwiek maszyn i zwierząt. Czysta karta, którą trzeba zapisać piórem większym od człowieka, trzymając je oburącz i na pewno nie samemu. Ale jak wiadomo, przy realizacji marzeń, człowieka napędza jakaś nieznana siła i determinacja, która graniczy z nadludzką mocą. Więc farmer, który chce zbudować dom bez użycia gwoździ i ma w sobie ogromne pokłady wiary w ludzi i dobrą wolę i nowojorska dziewczyna, która ma zapał, sterty podręczników na temat prowadzenia farmy i hodowli zwierząt oraz jedwabny sweter, stają na ziemi i czynią ją sobie poddaną.
Piszę, że to książka w pewnym sensie o cudownej przemianie, bo to książka, która nie ma w sobie właściwej takim pozycjom porcji lukru. Jest realizm. Jest pot. Znój. Sianokosy i łzy wylewane do mleka prosto od krowy. Są ucieczki zwierząt. Są klęski nieurodzaju. Są obawy. Lęki. A nie ma możliwości pójścia na obiad do domu bogatej ciotki jak Thoreau... Jest wóz albo przewóz, bo na koncie pozostało 50 dolarów i wszystko zależy od główek kapusty, sałaty, ziemniaków i serów.
Ta książka jest ziemista, w ciężkim brunatnym kolorze, pełna poranionych dłoni, rozprutych brzuchów krów i cierni w kopytach koni. Jest duszna zapachem kompostu, rozkładających się resztek roślin i wnętrzności zielonych gąsienic, wgniatanych w ziemię obutą stopą. Jest mięsista, krwista, nieładna. Jest prawdziwa do zdartych w ciężkiej pracy paznokciach.
Wynika to z faktu, iż „farma to manipulantka. Nie ma tu pojęcia 'gotowe'. (…) Presja, którą farma na ciebie wywiera i która zmusza cię do pracy, dopóki nie padniesz, sprowadza się do następującej zasady: musisz to zrobić już, bo inaczej jakaś żywa istota zwiędnie, będzie cierpieć lub umrze. W gruncie rzeczy jest to szantaż.” [s.150]
Ale ta opowieść pachnie też nieśmiało, acz nader intensywnie gorącą, nagrzaną słońcem ziemią. Zielonym groszkiem łuskanym wprost do otwartych ust, świeżą marchewką, wyjmowaną z ziemi, mlekiem i serem. I zwycięstwem. I miłością. Sprawiwa, że chce się zanurzyć dłonie w ziemi po nadgarstki, ubrudzić je czernią, za paznokciami zobaczyć maleńkie drobinki i kamyki. Sprawia, że na języku czuć wszystkie smaki mleka, o których pisze Kimball – te letnie i te zimowe, te, gdy krowa je trawę i te, gdy je siano, te od krów czarno-białych i te od rasy jersey... I chciałoby się nawet ubrudzić ulubiony sweter, byle tylko poczuć satysfakcję z własnych rąk, że są przydatne, ważne, nawet niezastąpione, byle tylko poczuć, jak naprawdę smakuje ziemia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

środa, 17 października 2012

TRZY


MAŁGORZATA KALICIŃSKA, BASIA GRABOWSKA
„IRENA”
W.A.B., WARSZAWA 2012

Nie znoszę wyliczania bohaterów na okładkach. Tych wszystkich: dwie matki i jedno dziecko, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, pięć domów i trzy sekrety, dwa koty i jeden pies. Dlatego zjeżyłam się, czytając na okładce „trzy kobiety, jedna tajemnica”... Ale muszę przyznać, że tutaj ta formułka sprawdza się doskonale. Bo to książka o tym magicznym zupełnie porozumieniu/nieporozumieniu, jakie może powstać tylko między kobietami. To coś, co je do siebie zbliża, ale też to, co sprawia, że odskakują od siebie znacznie dalej, niż na wyciągniecie dłoni. I potem trudno jest znów siebie dotknąć.
Tak daleko są teraz od siebie Jagoda i Dorota.
Matka/córka. Kobieta/kobieta. Każda to inne życie. Inny świat. Inny pogląd.
Dorota – troszkę szalona, rozedrgana, emocjonalnie na wierzchu, rozbiegana myślowo, życiowo, uczuciowo. Ma cudownego męża, początki menopauzy i problemy z pęcherzem, ma własną firmę, sprowadzającą z Indii biżuterię, ma talent kulinarny i ma wielką tajemnicę z przeszłości – maleńkiego Kubusia, synka wyczekanego, który umarł „śmiercią łóżeczkową”. Ma też córkę Jagusię, którą sprawiała sobie niejako na zastępstwo. Ale Jaga nie do końca spełniła oczekiwania, nie do końca wpasowała się w mit maleńkiej, różowej dziewczynki, śpiewającej, tańczącej i uśmiechającej się po aniołkowemu.
Jaga to niezależna młoda, korporacyjna lwica, która nie umie tańczyć, śpiewać ani rysować. Mieszka sama, jada sama, pracuje sama, zasypia sama. Od czasu do czasu uprawia seks z kolegą z pracy – po cichu, po znajomemu, według schematu, żeby zaspokoić żądzę. Nigdy nie zostają ze sobą na noc. Zawsze wraca do siebie i sama budzi się rano w łóżku. I mimo że spełnia się w swojej pracy, to spełnienie nie sięga poza mury korporacji. Nie do końca jeszcze zdaje sobie z tego sprawę, ale jest nieszczęśliwa. Nie potrafi określić, co ją cieszy, a w wolny dzień nie potrafi znaleźć sobie rozrywki, dzięki której będzie się śmiała do samego wnętrza. Jedynym pewnikiem w jej życiu jest to, że jakoś zawiodła matkę. Nie wie jak, jaka jest jej wina i czemu brak zasług, ale zdaje sobie sprawę, że „dla mojej ekologicznej Matki Poli(...) cała jestem fuj – ubłocony kociak, którego może i byś przytulił, ale się jednak boisz, że cię upaprze”. [s.166]
Miotają się, obijają o ściany, Kubuś wisi nad łóżkiem w postaci trzydziestu aniołków, po jednym na każdy rok nie-życia. Ale Jagna nie wie, co oznaczają aniołki, nie wie, że miała brata, że ktoś przed nią skradł matczyne serce i trzyma je zbyt kurczowo, żeby biło, jak należy.
Na włosku to się wszystko trzyma, ta rodzina. Tym włoskiem jest w dużej mierze
Irena. To przyszywana ciotka, mądra, zaradna, wspaniałą kobieta, która na samym początku książki traci męża. Od Felusia się zaczyna – Felusia już nie ma i można przestać udawać co nieco – Irena nie nabiera się na coś czego nie ma. A między matką i córką już od dawna nie ma „dobrze”.
Ujęła mnie ta książka, czasem rzucała mną o ściany, czasem się wkurzałam na język – zbyt współczesny, zbyt durnowaty, zbyt płaski, a czasem się uśmiechałam, a czasem płakałam. Ta książka jest „cała na wierzchu” - matka i córka żyją obok siebie, ale obok siebie tęsknią do oczyszczenia, do przytulenia, do miłości, do tego, by iść razem za rękę. Obok siebie wylewają łzy, tak, żeby jedna nie widziała, co myśli i czuje druga. Ale przed nami nie ukrywają ani kropelki. Wsiąkały we mnie te łzy, wsiąkały i nie pozostawałam obojętna. Nie umiałam się zdystansować, weszłam w tę powieść i nie myślałam przy jej czytaniu, a jedynie czułam - wszystkimi odsłoniętymi nerwami.
Ta zapowiedź o trzech kobietach pasuje też dlatego, że książkę napisał duet - Małgorzata Kalicińska wraz ze swoją córką Basią Grabowską. Nie wiem, jak ją pisały – czy każda po trochu, każda po cichu, każda osobno. W mojej wyobraźni Basia mówi Jagną, Małgorzata zaś pisze Dorotę. Przeplatają się ze sobą, plączą wręcz, czasem wszystko toczy się na oślep, po wariacku, nieprzemyślanie, jak w życiu. A czasem obgadują fabułę przy gołąbkach i serniku.
A Irena?
Irena jest taką kumulacją pragnień. Każdy chciałby mieć dla siebie, prywatnie zupełnie, taką Ireną. Kogoś najmądrzejszego, gdy samemu jest się głupim. Kogoś szorstkiego, ale miłującego. Kto przytuli, gdy będzie naprawdę potrzeba. Kogoś, kto zawsze ma radę – mądrą życiowo, doświadczalnie, przeżyciowo, a nie mądrością spomiędzy kartek encyklopedii. Taką babcię/ciocię, która zawsze jest. Nawet, gdy umiera jej ktoś najbliższy wiadomo, że można zapukać i powiedzieć wszystko to, co niewypowiedziane w czyjeś inne ucho. Każdy chciałaby wiedzieć, że jest na świecie ktoś, kto założy fałszywy gips na rękę, żeby pogodzić matkę i córkę... Irena.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B.]

niedziela, 14 października 2012

FURTKA NA ZAWIASACH


JOANNA MISZCZUK
„ZALOTNICE I WIEDŹMY”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Asię poznaliśmy rok temu w „Matkach, żonach, czarownicach”. Nie polubiłam jej wtedy. Wręcz warczałam na nią całą książkę. Byłą trochę głupia, trochę zarozumiała, trochę niezaradna, a trochę po prostu niesympatyczna. Teraz jest trochę inaczej. Asia chyba trochę dojrzała. Lat trochę minęło – nie wiem, czy powieściowe liczą się jak psie, razy siedem - ale w głowie jej się poukładało, jakoś wyciszyła się, wydoroślała, wykobieciała. I dzięki temu mogłabym ją teraz zaprosić na kawę. Mimo jej irytującego szczebiotu i głupich powiedzonek. Bo kolejny raz, dokładnie tak samo, jak przy części pierwszej miałam wrażenie dwoistości. Jakby Miszczuk napisała dwie powieści – jedną latem, gorącym, parnym, dusznym, ciężkim od zdarzeń, od bzyczenia pszczół, od soku w owocach. To ta część z przeszłości. Trzeba bowiem przypomnieć, że poprzednio Asia odziedziczyła majątek – dworek po swojej prababce Lavernie. Odziedziczyła też piękną rzecz – zapiski dotyczące kobiet, których krew płynie w jej dłoniach, stopach i ustach. To pamiętniki, listy, testamenty, zielniki i pierścień przebaczenia i miłości, który teraz zdobi palec Joanny. W tym pierścieniu chadzały wszystkie jej antenatki (no prawie wszystkie) i przekazywały go kolejnym kobietom na chwałę miłości prawdziwej. W tych zapiskach tonęłam – to minihistorie, które emanują jakąś siłą, jakimś pięknem i mocą. Miszczuk zręcznie wplata w przeszłość Asi historię – tym razem sięga po papieżycę Joannę, po Nostradamusa, po papieża Innocnetego X... To oczywiście jakaś mgła, przez którą się przebija, dotykając, muskając zaledwie te postaci, ustawiając je w tej mleczności i dając im tylko trochę głosu. To legendy, które dopasowuje do swojej wartkiej opowieści, robi to zręcznie i w taki sposób, że można by pomyśleć, iż tak było naprawdę...
To, co mi się podobało bardziej, niż za pierwszym razem – pokazała też kobiety złe, wyrachowane lub głupie i puste. Poprzednio była tylko miłość, słodkość, mądrość i wartość – teraz jest też pustość serca i brak zasług, by nosić pierścień miłości i przebaczenia. Nie każda rodzina jest w pełni dobra, w pełni mądra i w pełni szlachetna – i w końcu to widać. Widać różnorodność uśmiechów i rysów twarzy, widać różnorodność charakterów i kolorów włosów... choć większość z tych kobiet wciąż jeszcze jest ruda.
Druga powieść to ta współczesna, ta, która rozwija się pod stopami Asi. W tu i teraz (no w dwa lata wcześniej, bo Asia z „Zalotnic i wiedźm” to Asia z roku 2010). I tu już jest gorzej. Zostaje przekreślone całe szczęśliwe zakończenia z poprzedniej powieści. Okazuje się, że było iluzją. Teraz Joanna potrzebuje znów czegoś innego, miłość ja ominęła, a ona by chciała, żeby wyrosła u jej stóp jak kwiaty choć wciąż się jej boi po rozstaniu z mężem numer dwa – bolesnym i trudnym i po rozstaniu z mężem numer jeden, które było po prostu brudne i trochę brudu za paznokciami pozostawiło chyba już na zawsze. Asia stara się układać sobie życie w Berlinie, dokąd przeprowadziła się „za chlebem”. Ma świetną pracę, nie ma mężczyzny, ma córkę, która jest dla niej najważniejsza i byłego męża, z którym wciąż jeszcze się „przepychają”. I nagle wali się świat – kolejny raz – bo umiera właściciel firmy, w której pracuje Asia, a na horyzoncie zupełnie nieoczekiwanie pojawia się znów Julek – mąż pierwszy, który chce wywrzeć na Asi srogą zemstę za przeszłość. I tu zaczyna się ta nudna, zimna, ciągnąca się, mokra od deszczu powieść w kolorach brudnej jesieni. Jak dla mnie za dużo rozważań na temat niemieckich emerytur i świadczeń socjalnych, które w ogóle mnie nie interesują. Za dużo korporacyjnych przepychanek. Za dużo niemiłych (i miłych) zbiegów okoliczności. Pojawia się też tajemniczy Kemal, który rozmiękcza trochę Asię, uczłowiecza ją, jakoś oswaja, ociepla, rozświetla uśmiechem. Przyjemny wątek,choć trochę zbyt bajeczny.
Mimo wszystko czekam na odpowiedź na pytanie, które padło na końcu książki. Miszczuk, inaczej niż w pierwszej części, zostawiła furtkę wątku szeroko otwartą, zapraszająco chyboczącą w jedną i drugą stronę. Przejdę przez nią za kolejny rok, gdy Miszczuk zaprosi błyskiem pierścionka.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

piątek, 28 września 2012

METALOWE KULKI W ATOMOWEJ BŁĘKITNEJ WALIZCE


ROY JACOBSEN
„CUDOWNE DZIECI”
(TŁ.ANNA TOPCZEWSKA)
DODOEDITOR, KRAKÓW 2012

Cenię książki pisane przez dorosłych z perspektywy dziecka. Cenię zamianę i przeobrażenie, jakim ulega taki autor. Bo trzeba się skurczyć, zmaleć, wejść w kolorowe spodenki z Myszką Miki na tylnej kieszeni. Trzeba zmniejszyć swoje źrenice, przestać widzieć niektóre wielkie rzeczy – przeszłość – dziwna i niekolorowa, raczej w przybrudzonych szarościach, nowy płaszcz, za pieniądze, których przecież nie ma, zniknięcie i pojawiania się. Ale trzeba oczy mieć wyczulone na metalowe kulki, lizaki w kształcie serduszek, kąpielówki z tygrysimi paskami i nadpalony namiot postawiony gdzieś w lesie, nad jeziorem. Takie książki są magiczne, są niepowtarzalne, są powrotem na drugą stronę lustra, odpuszczeniem pieniędzy, pracy, sprzątania i gotowania obiadu – wszystkiego tego, co nazywa się codziennością.
Pod warunkiem, że są dobrze napisane. Że są tak piękne jak „Cudowne dzieci”.
Że wyłuskują ze mnie wiarę w dziesięcioletniego chłopca, mieszkającego z samą mamą. Ojciec – tajemniczy, nigdy nie widziany przez syna, nawet na zdjęciu, operator dźwigu, najpierw porzucił kobietę, a później zginął.
„Cudowne dzieci” zaczynają się od malowania ścian. Trzeba coś zmienić, zakryć coś starego, odsłonić nowe, przykryć to, co za nami. I trzeba przyjść lokatora do domu, bo nie starcza już na wszystkie potrzeby. Trzeba podzielić się pozostałą częścią mieszkania, zmniejszyć swoją przestrzeń po to, by móc oddychać i jeść na kolację chleb z tym, z czym do tej pory. I to paradoks, bo przecież mały Finn rośnie i staje się coraz większym Finnem i coraz więcej potrzebuje miejsca. A jednak musi się skurczyć i skurczyć swoje potrzeby.
Jedną z pierwszych kandydatek, jakie pojawiają się na progu domu jest Ingrid. Okazuje się, że kobieta nie chce wynająć mieszkania, że chce podrzucić mamie Finna na wychowanie sześcioletnią Lindę – przyrodnią siostrę chłopaka. W odremontowanym pokoju zamieszkuje tajemniczy lokator – trochę ojciec, trochę mistrz, a trochę demon. A w pokoju syna ląduje dostawka do piętrowego łóżka,a na nim mała, wychudzona dziewczynka, która ma problemy z mówieniem, jedzeniem, spaniem, nauką... Bo matka chłopca chce być mądrzejsza od kobiety, która oddaje swoje dziecko, chce być tą, która przyjmuje, która otacza opieką, która nie ma skazy na życiorysie. I życie Finna zmienia się diametralnie. Staje się bratem. Wkracza w nową rolę – prócz tych, która ma do tej pory – syn, uczeń, szkolny kolega, kolega z podwórka - musi nauczyć się czegoś, o czym nie wie, jak dotąd nic. Włożyć magiczny strój super brata, w jednym paluszku mieć wiedzę o tym, co lubią małe dziewczynki, co mu wolno, a czego należy się wystrzegać i kiedy jest ten moment, że trzeba bronić honoru siostry podrzutka.
To książka, której nie zapomina się łatwo.
Z kilku powodów.
Pierwszym są niesamowite postacie – Finn – dojrzewającym zbuntowany swoim własnym, prywatnym buntem, który tak naprawdę go przeraża. Linda – mała iskierka, z którą nie do końca wiadomo, co zrobić i jak do niej mówić. Tanja – Cyganka? Rumunka? - obiekt pierwszego zafascynowania mężczyzny kobietą, takiego, które dzieje się, gdy ktoś ma 10 lat, czystego. Boris – przyjaciel z wakacji, w którym nagle odnajdujemy siebie samego. Freddy 1 – nieodgadniona dziecięca rakieta, nie wiadomo – naładowana żarem, czy tęsknotą... Każde z nich narysowane przez Jacobsena ze wszystkimi indywidualnymi cechami, bolączkami, wadami i pięknem.
Drugim powodem jest ten niepokój, jakim podszyta jest cała historia – te nieodpowiedzenia, wynikające z faktu, o którym pisałam na początku – Finn, narrator opowieści, jest jeszcze dzieckiem, ale zagląda czasem w świat dorosłych, odsłania kurtynę, tylko na tyle, na ile mieści się w niej źrenica oka. Nie wie wszystkiego, nie wszystko rozumie, dopowiada pewne rzeczy na dziecięcy sposób, nad-interpretuje, albo staje wobec czegoś niewyjaśnionego dęba i zagłębia się w sobie, odrzucając niewygodną sytuację. My też czasem krążymy po omacku po tym świecie. Dopowiadamy swoim dorosłym głosem pewne kwestie – stoimy przecież po drugiej stronie tej kurtyny. Ale czy na pewno rozumiemy wszystko tak, jak to się wydarzyło, czy też idziemy w mlecznej mgle?
Trzecim powodem jest zaskakujące, nowatorskie wydanie powieści – akcja zaczyna się na okładce, a na grzbiecie niebieską nitką ukazują się szycia. To coś, co przyciąga wszystkie zmysły i co każe mi wyciągnąć rękę po tę książkę choćby tylko po to, by trzymać ją w dłoni.
I wreszcie coś, co jest dla mnie prawdziwie istotne w czytanych przeze mnie powieściach. Małe smaczki, rozkoszne słowa na języku, jak czekolada, powoli się rozpuszczająca, endorfiny wyrazów, poskładanych w harmonijkę – język. Piękny, metaforyczny, jak małe haiku ukryte w codzienności.

„Na osiedlu mamy ludzi wszelkiego rodzaju. Mamy ślepego boksera i krótkowzrocznego taksówkarza. Mamy dwie sędziwe siostry z posiwiałym owczarkiem, który robi pod siebie za każdym razem, gdy usłyszy słowo 'gazeta'. Mamy takich, którzy każdej jesieni zbierają 123 litry borówek i w dodatku są w stanie je wszystkie zjeść. Mamy cała chmarę dzieciaków, które na podobieństwo czasowników nieregularnych wspinają się na rynny pod dachem i drzewa, budują szałasy i wybijają okna. Mamy takich, którzy zbierają korki od szampana, pudełka zapałek i podkładki od piwa, ale nigdy nie dotkną talii kart, bo to bezbożne. Są tu ludzie, którzy jąkają się i seplenią, są niemuzykalni faceci, którzy gwiżdżą na klatce schodowej. Mamy panią z rozszczepionym podniebieniem i ojca rodziny, który każdej wiosny kupuje nowego moskwicza, żeby dodać sobie animuszu w latach sześćdziesiątych . Są tu tacy, którzy odpalają race noworoczne w mieszkaniu, otwierają drzwi kopniakiem i uderzają głową w asfalt. Mamy nawet kilka osób z wyższych sfer. Jesteśmy całym osobnym światem.” [s.128]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa DodoEditor]

niedziela, 23 września 2012

W ODWROTNYM KIERUNKU CZYLI SPADANIE DO-NIKĄD


ANDREA GILLIES
„OPIEKUNKA. ŻYCIE Z NANCY. PODRÓŻ W ŚWIAT ALZHEIMERA”
(TŁ.ZBIGNIEW ZAWADZKI)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Zaczyna się od porównania ludzkiego umysłu do lasu. Pełnego drzew, życia, gałęzi, liści, dróżek, zapętlonych i poskręcanych, tajemnic i tlenu. I do wytrawiania lasu przez pożar, ograniczania, karczowanie, wycinanie, ginięcie. Tak według Andrei Gillies można zobrazować postępującą demencję – jak wielką ekologiczną zagładę w lesie naszej głowy.
Od razu – jak obuchem w tę głowę - dostajemy plastyczną i przejmującą metaforą – nie ma wytchnienia, nie ma przygotowania, jest od razu wyrok – tak samo, jak w przypadku jej teściowej Nancy. Były, owszem, jakieś symptomy. Jakieś zapomniane klucze. Jakieś słowo, co uciekło. Jakaś myśl, której już nie można odgrzebać z wielkiego stosu innych myśli. Ale zawsze pokrywane śmiechem. Zawsze odsuwane. Zawsze kładzione na półkę zmęczenia, roztargnienia, niskiego ciśnienia i słabszego dnia. A potem – zupełnie nagle – była już diagnoza. Alzheimer. Co to? Kto to? Jakim cudem? Jakim prawem? Jakim podstępem?
Takim, że każdy człowiek ma w głowie wielką machinę, a ta machina może się zepsuć, zaciąć, zatrzymać. Po prostu. I nie wywiezie jej nikt na wysypisko śmieci. Trzeba z nią żyć do końca. A najgorsze, że do końca musi z nią żyć ten, kto jest obok. W wypadku Nancy obok żył mąż Morris, syn Chris, trójka zdezorientowanych wnucząt, a przede wszystkim Andrea – synowa. Zamieszkali wszyscy razem – całą rodzina i nowy lokator – Alzheimer, w wielkim, zimnym domu w Szkocji i rozpoczęli codzienną walkę – wiadomo, że wróg się nie podda, trzeba tylko znaleźć sposób, by odciągnąć jego uwagę.
To piękny, przejmujący, szczery pamiętnik, który Andrea prowadzi między gotowaniem obiadu, załamaniem, podcieraniem tyłka Nancy i sprzątaniem zabrudzonej łazienki, pomiędzy chwilami na książkę, które kradnie chorobie, pieczeniem ciasteczek, aby zachować choć zapach normalności w domu, czytaniem stosów poradników o demencji, przeczesywaniem internetu w celu uzupełnienia wiadomości i rozmowami z teściem, który nie chce przyjąć do wiadomości, że jego żona już nie jest jego żoną – jest zagubionym w innym wymiarze dzieckiem, Alicją po drugiej stronie lustra, mieszaniną obelg, strachu i dziewczynki, którą była 70 lat temu.
Od początku tej książki miałam wrażenie, że to historia tocząca się do tyłu, że to książka o cofaniu się do dziecka, o zatracaniu wszystkiego, co cechuje dorosłe życie – najpierw czytanie mądrych książek, dyskusje przy kawie, a potem w końcu umiejętność podcierania się, mycia i ubierania. Kroczenie w dół po drabinie ewolucji, powrót do kokonu, beż żadnej możliwości ponownej nauki. Z czasem sama Gillies też porównuje demencję do zdziecinnienia, do upadku, po którym boli kolano.
To książka szokująca – owszem – ale mnie zszokowała dwoma rzeczami – siłą choroby, jaką jest demencja i jej „odmianą” jaką jest Alzheimer. Tym, jak szybko i mocno zmienia człowieka, jak potrafi złamać go na pół.
Drugą rzeczą jest postać Andrei. Albo nie mówi w pamiętniku wszystkiego (choć mówi tyle prawdy, że nie wierzę, aby coś jeszcze ukrywała), albo jest tak niewiarygodnie silną osobą, skoncentrowaną na tym co słuszne, na pomocy teściowej i sprawieniu, żeby jej dom był choć trochę domem. Ona sama czuje się winna, czuje się niedostatecznie dobra, nie docenia sama siebie. Ale ja podziwiam moc tej kobiety za nas dwie - jej determinację, jej ogromną mądrość w tym wszystkim, co się wokół niej dzieje. Słyszy, że jest suką, że kradnie teściowej pieniądze, musi myć ją i zdejmować jej majtki, mimo że Nancy broni się zaciekle. Musi dodatkowo znosić teścia, który przykuty do wózka chorobą bioder ma swoje problemy i swój własny pogląd na chorobę żony. Musi do tego być matką, żoną – chociaż czasem, chociaż na trochę. Nie jest już sobą – nie jest pisarką, bo nie ma na to czasu. Nie jest czytelniczką, bo każda chwila z książką jakoś się mści. Nie jest kobietą, bo schudła, wymizerniała i nie ma już zdrowych pięknych włosów. A mimo wszystko walczy i potrafi wciąż co rano podawać Nancy grzankę z dżemem – choć w dziewięciu na dziesięć przypadków grzanka wyląduje w śmietniku.
To książka o stadiach choroby, ale też o stadiach opieki. O tym, jak jest po kolei – strach, złorzeczenie, walka poprzez poznawanie wroga, akceptacja – głęboka, do granic możliwości. Co zadziwiające to nigdy wstyd – owszem irytacja, owszem, zastanawianie się, co ludzie pomyślą – ale o mnie, o opiekunie, a nie o samej Nancy – śmierdzącej, jedzącej w restauracji rękami z brudnymi paznokciami. Andrea bała się tylko tego, że to ją osądzą, że nie sprawdzi się jako ktoś, kto powinien być silniejszy. I nigdy, ani razu, nie oskarża Nancy o jej stan – a tak przecież byłoby najłatwiej...
To też pamiętnik oficjalnej drogi, wyboi służby zdrowia, kamieni pomocy społecznej, gdzie nie ma żadnych drogowskazów. A wszystko przetykane fragmentami biografi osób z demencją (Ravel na przykład...) i próbą obrazowego pokazania co dzieje się w mózgu chorej osoby, jak wysycha las, które rośliny najpierw martwieją...
I tak bardzo boli, przeraża, otumania jedna prawda, którą odkryłam ze zdziwieniem i osłupieniem – na proste pytanie „Kim jesteś? Powiedz mi coś o sobie” nie ma możliwości odpowiedzenia bez pamięci. Wszystko, co jest nami to wspomnienia. Żeby opowiedzieć coś o sobie trzeba choć pamiętać gdzie się urodziłam, kim są moi rodzice i jaką książkę przeczytałam ostatnio. Nancy pamiętała tylko swoje imię.
Jednocześnie: „Wciąż potrafi rymować. Smaruje masłem stół, ale wciąż potrafi rymować, potrafi wymyślać słowa, które pasują do melodii; właściwie wciąż potrafi pisać wiersze. To naprawdę szczególna choroba.” [s.70]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

piątek, 14 września 2012

NIE MOGĘ PATRZEĆ W OCZY


LISA SCOTTOLINE
„SPÓJRZ MI W OCZY”
(TŁ. ANNA KŁOSIEWICZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Mogła zgnieść wszystkie ulotki i reklamy znalezione tego dnia w skrzynce w ogromną kulę i jednym ruchem trafić do kosza na śmieci. Mogła wpaść na sąsiadkę, rozsypałaby się cała poczta i nawet nie myślałaby o tym, co wyrzuca. Mogłaby wpaść do domu w chwili, gdy dzwonił telefon i odbierając rozmowę, bezwiednie kreślić na zdjęciu esy-floresy, dorysować wąsy i śmieszne elfie uszy, a potem już nie poznałaby tej twarzy.
Ale wyjęła ze skrzynki ulotkę, spojrzała na zdjęcie, jakie na niej widniało i zobaczyła niezwykłe, błękitne oczy swojego syna. A wyżej zapytanie, czy kiedykolwiek widziała to dziecko. Widziała. Codziennie. Od pierwszej chwili rano, gdy otwierała oczy i kierowała się do jego sypialni, aby zobaczyć, czy już się obudził. Poprzez pożegnanie i oddawanie go w ręce najlepszej niani w całym mieście. W pracy, gdy siedziała przy ekranie komputerowym pisząc jakiś artykuł – widziała jego zdjęcie pulpicie. Gdy zbierała materiały, przeprowadzała wywiady – w portfelu, za przezroczystą szybką lśniły te niezwykłe tęczówki. Aż po chwilę, gdy wracała do domu i jedli razem kolację, a on opowiadał, jak mu minął dzień w przedszkolu. To były te oczy, ten nos, ta buzia i nie pomyliłaby ich z żadnymi innymi. Na zdjęciu z ulotki, dotyczącej osób zaginionych, tkwił jak wyrzut sumienia jej syn Will. Tyle tylko, że na ulotce jego imię tajemniczo zmienia się na Timothy'ego. I nie zmienia się tylko to, że podobieństwo jest zbyt oczywiste. I nie zmienia się też to, że Will został przez nią adoptowany...
Tak zaczyna się książka, w której matka, znana dziennikarka Ellen Gleeson, rozpoczyna dziwną, nierówną walkę z przeszłością. Adopcja była legalna, kobieta ma na to wszystkie potrzebne dokumenty i początkowo chce zostawić sprawę w najciemniejszym kąciku kosza na śmieci. Ale bezwiednie zatrzymuje ulotkę i uruchamia lawinę zdarzeń, z których jedne są lepsze, inne gorsze, ale wszystkie prowadzą do fascynującego zakończenia.
To książka, którą bierze się do ręki z nadzieją, że złapie nas w kleszcze akcji, wciągnie w wir i szaleńczy bieg i nie puści do ostatniej strony. To książka, po której oczekuje się, że oczy będą otwierać się coraz szerzej i szerzej. Książka, która z założenia ma sprawy komplikować i nie dawać łatwych odpowiedzi. Książka pułapka, w którą autor chce nas schwytać i świecąc w oczy faktami zadać pytania o moralność i słuszność podejmowanych decyzji. Książka, która ma nie być łatwa, bo stawia nas w obliczu konfliktu rodem z „Antygony”. Nieprzypadkowo na okładce zostało użyte nazwisko Jodi Picoult, która jest mistrzynią takich sztuczek i kruczków naszych sumień. Wiadomo od razu, że wybór ulubionego bohatera nie będzie prosty. Że nic nie będzie jednoznaczne i łatwo rozstrzygalne. Nie mniej jednak, ja, spasiona na kilku tytułach Picoult, które pochłaniałam z wypiekami na twarzy, czytałam „Spójrz mi w oczy” trochę z dystansem. Czekałam na niesamowity zwrot akcji, wyprzedzałam trochę działania Ellen i w myślach podpowiadałam jej rozwiązania. Nie widziałam wszystkiego, nie miałam całego pliku dokumentów, gdzieniegdzie zagubiłam parę stron, ale przewidziałam finał, co skutecznie podzieliło mi pełnię radości z lektury na dwoje. Nie mogę jednak powiedzieć, że książka nie wywołała szeregu emocji, które wyskakiwały ze mnie jedne po drugich i mieszały się raz ze łzami, raz z uśmiechem. Nie mogę powiedzieć, że spokojnie patrzyłam na niesamowitą okładkę – przeważnie, gdy książka leżała założona kolorową zakładką, to stroną tytułową w dół – nie mogłam patrzeć na świdrujące spojrzenie tego chłopczyka – takie właśnie oczy musiał mieć Will. Nie potrafiłam w nie spojrzeć, bo nie potrafiłam dać jednoznacznej odpowiedzi, jak rozwiązać sytuację i która z matek jest lepsza, która z matek ważniejsza, który z ojców powinien huśtać Willa na huśtawce i który z ojców zabierać go na mecze koszykówki, i który dom powinien słyszeć tupot jego stóp, i która weranda przyjmować rozlaną coca-colę, i która...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

czwartek, 6 września 2012

JAK ŻYĆ Z PROFETYZMEM? (UWAGA NA SPOILERY DOTYCZĄCE „NIE OPUSZCZAJ MNIE!)


ALDOUS HUXLEY
„NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT”
(TŁ.BOGDAN BARAN)
MUZA SA, 2009
CZYT. KAROLINA GRUSZKA


KAZUO ISHIGURO
„NIE OPUSZCZAJ MNIE”
(TŁ.ANDRZEJ SZULC)
ALBATROS, 2008
CZYT. MARIA PESZEK

Tak się złożyło, że w krótkim czasie wysłuchałam dwóch audiobooków - „Nie opuszczaj mnie” Ishiguro i „Nowy wspaniały świat” Huxley'a.
Książka Huxleya to opowieść o świecie, w którym ludzie nie rodzą się, a są produkowani.
Główni bohaterowie to Lenina – dziewczyna, pracująca przy „programowaniu” płodów i Bernard, który należy do kasty zarządzających i nawiązuje romans z Leniną. Bernard jest osobą, która ma niejakie zastrzeżenia, co do funkcjonowania społeczeństwa i świata, dręczą go wątpliwości, dręczy samotność i pytania, dotyczące egzystencji, które nie powinny pojawiać się w jego głowie. Powinny być wyeliminowane już na poziomie, gdy był jeszcze w próbówce, odpowiednimi specyfikami, a później indoktrynacją. Bernard tęskni za miłością i nie zażywa somy, czyli powszechnego narkotyku, zajadanego przez wszystkich jak cukierki na szczęśliwość i niemyślenie. Jest w Leninie zakochany, chciałby mieć ją na wyłączność – tymczasem w nowym wspaniałym świecie kobieta, która zbyt wiele czasu spędza z jednym mężczyzną, jest wyśmiewana i wytykana palcami. Dlatego Lenina, która już jest podejrzewana o jakieś głębsze uczucie do kolegi z pracy, zgadza się na wycieczkę do rezerwatu, którą proponuje jej Bernard – musi udowodnić, że jest poligamiczna. Rezerwat to miejsce, w którym żyją ludzie żyworodni, matki karmiące piersią i mężczyźni zazdrośni o swoje kobiety. Stamtąd, w dość nietypowych okolicznościach, poznają Dzikusa, którego sprowadzają do cywilizacji.
Oczywiście powieść Huxley'a jest typową antyutopią, nastawioną na krytykę współczesnego mu świata, poprzez sięgnięcie do niejasnej, zmyślonej przyszłości – chodzi o społeczeństwo zaprogramowane, o wspólność, identyczność, stabilność, które są w tamtym świecie najważniejszymi hasłami. Ale na mnie zrobiło wrażenie od-naturowienie, od-instynktowienie, od-uczuciowienie. Odebranie człowiekowi szansy na przeżywanie, myślenie, analizowanie, a więc na życie...
Z kolei „Nie opuszczaj mnie” dzieje się w zamkniętym środowisku elitarnej szkoły z internatem – tak myślałam. To historia opowiedziana z punktu widzenia Kathy, która wspomina szczęśliwe czasy, gdy była nastolatką i we wspaniałym college'u poznała Ruth - najlepszą przyjaciółkę i Tommy'ego – pierwszą młodzieńczą i prawdziwą miłość. Opowiada o lekcjach, zauroczeniach, rywalizacji i przyjaźniach, konfliktach z nauczycielami, kasetach magnetofonowych i pisaniu nastoletnich wierszy. Ale w tym wszystkim jest jakaś tajemnica, jakaś groza, coś, co nie dawało mi spokoju... Mgliste aluzje, zastanawiające słowa, rzucane tu i tam, jakieś „donacje”, „dawcy”, „opiekunowie”, „odroczenia”... Z czasem wychodzi na jaw prawda dotycząca tego miejsca – to, że nie jest to elitarny, acz zwykły college, ale „wykluwalnia” dawców organów, którzy są klonowani po to, by swoje narządy oddać komuś, kto żyje w „normalnym” świecie i – w domyśle – ma dużo pieniędzy, które może w razie czego wydać na pobranie nerki czy serca od jednego z klonów.
O obydwu powieściach miałam mgliste pojęcie. To znaczy wiedziałam świetnie, o czym są – wizja przyszłości, narkotyk soma, hodowanie dzieci, zamknięty świat, w którym są równi i równiejsi... Ale nie miałam tak naprawdę pojęcia, jak bardzo mocno te książki oddziałują na psychikę. Jak mocno pobudzają zmysły, czynią mętlik w głowie, jakie nieprzyjemne dreszcze na plecach wywołują...
I zastanawiałam się – dlaczego... I wiem... To chyba fakt, iż tylko wydaje się, że te książki to takie psychologiczne SF, że to wizje, a nie wiadomości. Ale tak nie jest... To już trochę świat, który widać za oknem. Trochę otwieranie drzwi i znajdowanie za nimi fabuły tych dwóch książek.
Huxley pisał swoją książkę 80 lat temu – pewnie uśmiechał się na myśl, że wymyślił w niej coś tak niedorzecznego, że nigdy się nie sprawdzi. Sprawdza się – powoli, mozolnie, pod górę, ale się sprawdza. Hodowanie pokolenia „dawców” - proszę bardzo... Była Dolly, może być też Marta czy Kasia, już niedługo... Co nas powstrzymuje? Jeszcze chyba tylko fakt, że troszeczkę się obawiamy, że gdy czytamy Ishiguro, to wciąż jeszcze dreszcz przebiega po plecach. Ale przebiega też na myśl o śmierci, o nieuleczalnej chorobie, o cierpieniach – swoich, czy naszych bliskich.
Nie jestem przeciwna postępowi. Nie jestem przeciwna rozwojowi. Nie jestem przeciwna temu, że ziemia obraca się szybciej – nie mogę być, to jest poza mną, mogę się tylko pogodzić, jakoś zaakceptować, nauczyć się zmieniających się pór roku i krótszych godzin... Ale gdy słuchałam Marii Peszek, czytającej głosem nieco dziecinnym o Kathy, która żegna swoich przyjaciół, idących na kolejne donacje, zatykało mi dech. Wzdrygałam się. Otrząsałam. Gdy słyszałam Karolinę Gruszkę, czytająca o „macierzyństwie”, które występuje już tylko w rezerwatach dzikich, o naśmiewaniu się z monogamii, o pigułkach antykoncepcyjnych i wywoływanych sztucznie emocjach, zatrzymywałam się czasem na środku ulicy z otwartymi ustami...
Zaglądałam w oczy młodym pijanym chłopcom, których mijałam po drodze i zastanawiałam się nad tym, czy nie byliby bardziej szczęśliwi w świecie, gdzie istnieje soma i kobiety na wyciągniecie dłoni. Zwracałam uwagę na czuciofilmy, na które chodziła Leniana i które zastępują w „Nowym wspaniałym świecie” rzeczywiste doznania, a które przecież są już na wyciągniecie dłoni – kino 2d, 3d, 5d... I myślę, że to tylko kwestia czasu, gdy edytory tekstowe przestaną podkreślać słowo „czuciofilm” jako błąd... Oglądając w telewizji reklamy fundacji na rzecz chorych dzieci, zastanawiałam się, ile z matek, ojców czy córek chętnie wskoczyłoby na chwilę do „Nie opuszczaj mnie” i wyrwało komuś nerkę bądź serce, żeby przeszczepić komuś, kogo kochają...
I jak mam teraz spokojnie oddychać w tym nowym wspaniałym świecie, który, uświadomiłam to sobie, nadchodzi?


poniedziałek, 3 września 2012

SŁODYCZE W STYLU RETRO


CARMEN POSADAS
„ZAPROSZENIE NA MORDERSTWO”
(TŁ.JAN WĄSIŃSKI)
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Gdy sięga się po jakiś słodycz retro – jakąś magdalenkę, eklera, albo blok czekoladowy – wszystko smakuje trochę inaczej. Jest zabarwione nutką nostalgii, nutką wspomnień i niesie za sobą wieki tradycji, wszystkie wyszorowane ręce, które ugniatały ciasto i ubijały białka, to, że eklerki sprzed trzydziestu lat w tej małej cukierence na rogu wciąż smakują identycznie...
Mówię o tym, bo „Zaproszenie na morderstwo” kojarzy mi się z pysznym, najeżonym kawałkami ciasteczek blokiem czekoladowym. To sama esencja klasycznego kryminału. Jedno ciało, kilkoro podejrzanych, zamknięta przestrzeń, intryga, delikatne drżenie powietrza wydychanego ze strachem przez wątłą, podejrzaną kobietę i drżenie powietrza wciąganego ze świstem przez podejrzanego postawnego, lekko siwego mężczyznę...
Tu punktem wyjścia jest zamysł pewnej bogatej – do niedawna – damy. Olivia Uriarte – trochę szalona, trochę zagubiona, wciąż piękna, ale niestety już bez grosza. Ostatni z jej pięciu mężów, z którym się rozwiodła, zostawił ją bez grosza, na rzecz nowej, młodszej, choć na pewno pozbawionej tej klasy, którą prezentuje Olivia, narzeczonej. Olivia dochodzi do wniosku, że bez pieniędzy nie ma po co żyć na świecie. I przede wszystkim chce jak zawsze postawić na swoim – chce mieć ostatnie zdanie, ostatni śpiew, ostatnią wolę. Chce, jak zawsze, być górą. Poświęci nawet swoje życie, żeby tego dokonać. Planuje więc wszystko w najdrobniejszych szczegółach, w głowie układa kolorowe fragmenty puzzli, uśmiecha się pod nosem i zaprasza na jacht byłego męża, o wdzięcznej nazwie „Musujący cyjanek”, osiem osób. Każda z tych osób opowiada najpierw o sobie w krótkich rozdziałach – tu muszę uchylić kapelusza, pochylić czoło i paść do nóżek Carmen Posadas – każdemu z bohaterów dała osobny głos, gwarę, sposób mówienia, dobór słów i intonację. Czytałam te rozdzialiki prawdziwie zafascynowana jej zdolnością wcielenia się w tyle przeróżnych ról – jest siostra która zawsze była gorsza, wzgardzony kochanek, który woli mężczyzn i jego dziewczyna, kobieta, której Olivia ukradła męża sprzed ołtarza oraz jej matka – wróżka i aktualny mąż, jest służący, z którym kiedyś Olivia spędzała upojne chwile pod mokrymi od potu prześcieradłami, a na końcu doktor, który w swoim życiu wyświadczył Olivii niejedną przysługę, kochając ją do samiutkiego końca i równie mocno będąc przez nią niekochanym. Każdego zraniła, każdego upokorzyła, każdemu wbiła w dłoń jakąś szpilkę, po której została blizna na resztę życia. Oczywiście Olivia udaje, że przyjęcie jest zorganizowane na cześć jej rozwodu. Ukrywa swoje bankructwo oraz wiele innych, istotnych informacji. Po to, by doprowadzić do sensacyjnego finału – gdy jacht wypłynie na wodę, z dziewięciu osób żywych wróci tylko osiem... Olivia na pewno nie będzie już na lądzie oddychać.
Po śmierci Olivii narrację przejmuje siostra – wybrana zresztą przez ekscentryczną kobietę jeszcze za życia, do realizacji swoistego planu – to ona ma odkryć, kto ją zabił. Mimo, że jej śmierć wygląda na nieszczęśliwy wypadek.
W słodyczach sprzed wieków jest jeden zgrzyt – gdy ktoś zaczyna ingerować w recepturę – gdy na przykład zamiast budyniowego kremu w eklerze, dostajemy krem o smaku mango – zgrzyta... Ale czasem okazuje się tak dobre, że nie możemy uwierzyć w ten zadziwiający smak. I tak jest w „Zaproszeniu na morderstwo” - niby klasyczny kryminał w stylu Agaty Ch. Ale nie do końca. Jest tam mnóstwo seksu, mnóstwo wyrzutów sumienia, mnóstwo władzy, pieniędzy i podziemny światek, w którym królują geje i biseksualiści. Są wyznania, których Agata chyba by się wstydziła umieścić w swoich tomach. Jest cały smrodek ukrywanych tajemnic, cały fetor pieniędzy, których ma się aż nadto.
Ale dla mnie – to był dodatkowy smaczek – Posadas nie przesadziła, wplotła to wszystko bardzo sprytnie w akcję, wygładziła, doszlifowała i wywołała na końcu błysk zdziwienia i podziwu w moich oczach. Zasmakowały mi eklery z mango. Bardzo.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

niedziela, 2 września 2012

...AND ALL THAT JAZZ (KILKA MYŚLI NA KONIEC WAKACJI)


Pamiętam pewne wakacje, choć nie pamiętam, w którym były roku, a więc nie mogę powiedzieć, ile miałam lat. Było gorąco – chodniki parzyły stopy – nawet takie obute w tzw. plastiki, do obcasów których wkładało się kamyczki, żeby stukały przy chodzeniu. Pewnie w planach był jakiś wyjazd – na pewno do cioci w Gdańsku, na 80% na Nieobozową Akcję Letnią, organizowaną przez Hufiec Harcerski. Ale póki co – było pełno długich, słonecznych dni, w szafie schowany tornister (bo chyba jeszcze wtedy nie było plecaków...) i taka wolność, jakiej już nigdy, nigdy nie będzie... Z ostatnim dniem szkoły pożegnałam łóżko. Nadmuchałam materac i położyłam go w pokoju – chciałam spać na nim całe wakacje. I poszłam do biblioteki w „Pałacyku” (takie miejsce, w którym był klub dla młodzieży, składający się z biblioteki, wypożyczalni filmów video, a dla starszych - sali bilardowej). Biblioteka była zamykana na całe wakacje, więc można było wziąć na dwa miesiące tyle książek, ile się chciało. Wzięłam tyle, ile uniosłam i postawiłam stosik przy materacu.
Pamiętam wśród tych lektur „Czarne stopy”, które przeczytałam dwa razy pod rząd, bo byłam tak zafascynowana. Pamiętam też Musierowicz, którą zaczęłam czytać od „Brulionu Bebe B.” - a to dlatego, że słowo „brulion” miało dla mnie magiczną moc. Prześladowało mnie, chciałam go używać bez końca, śniło mi się w nocy, chciałam mieć swój brulion... W telewizji leciały „Szaleństwa Majki Skowron”, a moim jedynym obowiązkiem było obranie ziemniaków na obiad i wyrzucenie śmieci.
Beztroska...
Od kilku dni/tygodni wracam do tego czasu myślami. Od początku sierpnia wracam do lektur, jakie pamiętam z tamtego lata.
Zaczęłam na nowo Jeżycjadę – jestem aktualnie przy „Opium w rosole” - a w słuchawkach mp3 noszę Siesicką, „Szaleństwa Majki Skowron” właśnie i „Anię czy Manię”.
Jestem w tamtym świecie, którego już nie ma. Nie chodzi tylko o Poznań Borejków. Nie chodzi o taki dom, w którym drzwi może otworzyć każdy, w którym obce dziecko, które „przyszło na obiadek” na pewno ten obiadek dostanie. Nie chodzi o tylko o świat, w którym Majka ucieka z domu w imię sprawiedliwości. O taki, w którym ktoś przestawia trzepak, bo wcześniej tam było Powstanie... To świat, który mnie rozczula, za którym tęsknię (choć już niezupełnie taki znałam), świat dla którego mam mnóstwo szacunku. Taka młodzież, która dużo oddaje za honor, za prawdę, za wartości. Taka młodzież, która umie o tym rozmawiać, chce o tym rozmawiać, bo to jest jej świat.
Ale tęsknię też za tym, co było, gdy ja czytałam te książki. Moje przeżywanie i tę wiarę w ideały, którą jeszcze wtedy miałam, którą mogłam mieć w tamtym świecie, mimo że to nie był już świat z tych powieści, z tych filmów. Ale jeszcze jakoś zazębiony, jeszcze jakoś pokrewny, jeszcze jakoś ubarwiony uśmiechem Idy Borejko, krótkimi spodenkami i podchodami w lesie. Jeszcze w jakimś stopniu możliwy...
Teraz chyba już nikt nie otworzyłby drzwi, gdyby najpierw nie zadźwięczał domofon i nie zapowiedział kogoś naprawdę znajomego. Teraz nikt nie uciekłby z domu, żeby ratować honor bliskiej osoby. Teraz chyba nieliczne domy nie mają telewizora, a w zamian tego gwar wielodzietnej rodziny, gwar trzech pokojów na sześć osób i gwar całego „stada” znajomych, którzy składają się na babkę i przychodzą na herbatę, by porozmawiać o uśmiechu, potańczyć przy Programie Pierwszym Polskiego Radia i zjeść „fądi” przygotowane na maszynce na spirytus.
Dużo emocji wywołują we mnie te lektury. Dużo śmiechu, ale też łez – wzruszenia i tęsknoty (płakałam jak bóbr przy „Beethovenie i dżinsach”, przy dawno zapomnianym zakończeniu tej książki). Nigdy nie przestałam kochać Musierowicz, odkąd kupiła mnie słowem brulion. Nigdy nie przestałam kochać Siesickiej, której książki zawsze mają w sobie miłość. Nigdy nie przestałam podziwiać Majki – a szczególnie jej imienia – takiego zwiewnego i mocnego jednocześnie, szalonego i pięknego. Nigdy nie przeszła mi chęć do złożenia przysięgi harcerskiej obok reszty Czarnych Stóp. A kaseta video z filmem „Rodzice miejcie się na baczności” na podstawie „Ani czy Mani” była zjechana po sam kres i szkoda mi tylko, że teraz nie mogę dostać tego filmu na DVD...
Cieszę się, że jutro nie będę musiała ubierać granatowej spódniczki i białej bluzki. Cieszę się, że to już za mną. Ale żal mi tamtego lata na materacu, gdy po raz pierwszy czytałam te wszystkie książki, do których teraz mogę jedynie wracać...

wtorek, 7 sierpnia 2012

PAMIĘTNIK CZŁOWIECZY


YRSA SIGURDARDOTTIR
„PAMIĘTAM CIĘ”
(TŁ. JACEK GODEK)
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Uwielbiam horrory/nie lubię horrorów – obydwa z tych zdań odnoszą się do mnie.
Uwielbiam, bo dobrze napisany horror (bądź dobrze sfilmowany, bo jednak wciąż częściej patrzę w ekranowe horrory, niż w papierowe) potrafi wywołać we mnie całe mnóstwo emocji, ten fascynujący strach, który biegnie malutkimi, cienkimi igiełkami po kręgosłupie i który nie pozwala samemu iść po szklankę wody, nakazuje pozapalać wszystkie światła w zasięgu ręki i robić wszystko, by na nowo oswajać znaną rzeczywistość pokoju. To wciąż dla mnie niepojęte, jak bardzo człowiek potrzebuje tak ekstremalnych doznań, jak z radością zasiada do oglądania/czytania historii o duchach i upiorach, gasząc przy tym nocną lampkę, żeby wprowadzić się w lepszy nastrój (i żeby mieć co zapalić, gdy znajdzie się już na tej granicy strachu, po której następuje panika). Lubię to...
Ale nie lubię horrorów z jednego prostego względu – rzadko który jest tak dobry, by wywołać we mnie te emocje, których tak pożądam. Uważam, że horrory psuje dosłowność – wolę działać swoją wyobraźnią, wolę niedopowiedzenia, które otwierają milion światów, wolę ciemność, która kryje nie do końca wiadomo co... Takie horrory, w których rysuje się tylko sylwetka na tle okna, zamiast pokazywać futro, zęby czy szpony, działają mocniej, bo działają jak podszczypywanie, podbechtywanie, zamiast mocnego ciosu pięścią.
„Pamiętam cię” jest pośrodku. Nie powiem – ta książka dodała nutkę skowytu do mojej codziennej mowy. Ale tylko nutkę, ledwo słyszalną, to zadrżenie głosu, zachwianie i pójście dalej. Wszystko wynikało z tego, że to bardzo plastyczna książka. W mojej wyobraźni toczył się film – w zimnych, ale mocnych barwach, z ostrymi krawędziami, piłującymi delikatny naskórek palców, drażniącymi oko. Z efektami dźwiękowymi, z całym szeregiem zabiegów – pojawiające się postacie, gasnące światło, czasem krew...
Powieść składa się z dwóch oddzielnych historii, które gdzieś na końcu zaskakująco podają sobie ręce.
Pierwsza to historia trójki przyjaciół – małżeństwa Katrin i Gardara oraz Lif, którzy przybywają zimą na opuszczoną islandzką wyspę, gdzie kupili stary dom. Było to marzenie męża Lif – Einara, który niedawno umarł na zawał serca. Spełniając niejako jego ostatnią wolę, chcą wyremontować posiadłość, aby latem wynajmować pokoje. Na wyspę dowozi ich szyper i znika, przestrzegając przed zimnem i umawiając się, że wróci po nich za tydzień. Wcześniej raczej nie da rady się z nim skontaktować – na wyspie jest problem z zasięgiem. W ostatnim odruchu wręcza im klucz do pobliskiego pensjonatu – „na wszelki wypadek” - i ucieka od opustoszałej wyspy, zabierając ze sobą tajemnicę domu, który przyjaciele właśnie kupili. A wiadomo, że z domem – samotnym, dużym, do remontu, na wyspie, na której nie ma nikogo prócz trójki nowicjuszy w nieużywanych dotąd butach do pieszych wędrówek, z nowymi śpiworami i ekwipunkiem – musi zdarzyć się coś, co zjeży czytelnikowi włoski na rękach...
Drugi wątek dotyczy lekarza psychiatry, Freyra, który zostaje wezwany do przedszkola, w którym doszło do aktu wandalizmu. Ktoś włamał się do środka, zniszczył wszystkie pomieszczenia, a na ścianie zostawił osobliwy napis - „Nieczysty”. Freyr ma zbadać na podstawie kilku poszlak psychikę złoczyńcy. Nie podejmuje się zadania, twierdząc, że ma zbyt mało danych. Jednak sprawa nie daje mu spokoju i to poszlaki odnajdują jego... W dziwnych okolicznościach, z dziwnymi dźwiękami, z obrazami, które bolą źrenice oczu... Prawdziwy horror...
Mimo, że „Pamiętam cię” ma wszystkie znamiona horroru, ja czytałam ją jako powieść obyczajową, psychologiczną, taką, gdzie ważny jest człowiek i jego umysł, gdzie każdy najmniejszy wybór ludzki niesie za sobą konsekwencje. Jak książkę o złych wyborach. Jak książkę o karze za fakt, że człowiek wyrzeka się bycia dobrym. Mocno osadzona w ludzkich głowach, mocno tkwiąca w przeszłości, mocno zakotwiczona w problemie pokuty.
Finał i nitka, która powiązała obydwa wątki, była na tyle poplątana, żebym nie potrafiła odkopać starych kości z mojej głowy, ale też tak utkana, żeby nie zacisnąć się jak pętla na szyi autorki. Co prawda ostatni akapit był dla mnie zupełnie zbędny, ale jednocześnie bardzo w klimacie gatunku – więc wybaczam i przymykam oko – tak, jakbym skończyła czytać pół strony wyżej – wystarczająco mocne było to zakończenie...
Siedzi we mnie teraz ta powieść i myślę nad nią jak nad kroniką postępowania ludzkiego. Wszystkie straszne szmerki, wszystkie odgłosy zatrzaskujących się drzwi, wycie wiatru i chichoty wyleciały mi z głowy. Został sam rdzeń – kim jesteś człowieku, że tak potrafisz zniszczyć sobie życie?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

środa, 25 lipca 2012

POŁOŻYĆ SIĘ


DAVID WHITEHOUSE
„ŁÓŻKO”
(TŁ. ANNA POPIEL)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Łóżko.
Im szersze, tym więcej masz miejsca. Możesz przewracać się z boku na bok. Z jednego końca na drugi. Jeśli jest w rozmiarze King Size – możesz spać na skos albo nawet w poprzek. Spać, odpoczywać, relaksować się, dawać wytchnienie mięśniom, stawom, ciału, umysłowi, wyłączać świadomość, zawisać w innym świecie.
Z Malem jest inaczej. Mal w łóżku żyje. Je, oddycha, ogląda telewizję, sika, śpi, czyta, albo raczej słucha tego, co jest mu czytane. W wieku 25 lat postanowił przenieść swój świat w obręb stelaża z materacem. Położył się i nie wstał. I im dłużej leży, tym szerszy się staje. I tym większe łóżko potrzebne jest jego ciału. Tym większa przestrzeń pokoju, by pomieścić łóżko, tym większa przestrzeń domu, by pomieścić pokój... Mal nie chodzi. Nie porusza niczym więcej niż oczami i szczękami, z rzadka ręką, stopą chyba już nie ma siły. Waży ponad 630 kilogramów. Leży w łóżku od kilkudziesięciu lat.
Wokół niego oprócz domu, rośnie rodzina – młodszy o dwa lata brat, Mama i Ojciec. Wszyscy podporządkowani meblowi, na którym rozrasta się ciało. A Mal wcale nie zamierza wstawać...
To książka wielowymiarowa, z postaciami, którymi autor wchodzi w sam środek głowy i pokazuje ich tak wyraźnie, że widzę każdego z osobna, siedzących (lub leżących!) ze mną przy śniadaniu. Powieść mocna, mądra, napisana tak, że połyka się ją , chcąc wciąż więcej i więcej. Ale jestem tą książką w równym stopniu oczarowana, co obrzydzona. Jest sugestywna, obrazowa, naturalistyczna, brudna, obleśna, ociekająca śliną, potem, śmierdząca i zatęchła. Ale przyciąga jak magnes. Bo taki jest sam Mal – góra mięsa, trzęsąca się jak przysłowiowa galareta. To Mal rzeczywisty, ale też widziany oczami brata. Historię tej dziwnej rodziny opowiada nam bowiem „ten młodszy”, który jest niby częścią rodziny, ale zawsze gdzieś z boku. Zawsze mniej kochany. Mniej przystojny. Mniej widziany. Mniej radosny. Zawsze bardziej przejmujący się tym, co myślą inni. Malcolm to wolny duch, to człowiek, który będąc kilkuletnim chłopcem miał marzenie – robić wszystko to, czego inni jeszcze nie spróbowali. Być pierwszym – w czymkolwiek - albo w przejechaniu przez luk bagażowy, albo w powtarzaniu sekwencji słów w sposób, jaki nikt do tej pory ich nie wypowiedział. To chłopiec, który stojąc na deszczu sprawdza, jak bardzo może przemoknąć. Chłopiec, który rośnie i przyciąga spojrzenia kobiet. Rośnie. A w jego cieniu jest brat. Skulony. Przestraszony. Zazdrosny. Zakłopotany. Miotany między podziwem, między pragnieniem przejęcia dla siebie „malcolmowatości”, a chęcią bycia jedynakiem. Gdy teraz o tym myślę – nie pamiętam nawet, jak miał na imię brat Mala (czy miał jakieś imię?). „Brat” to chyba jedyne jego imię, jakiego nikt nie zapomina. Ani matka, ani ojciec, ani dziewczyna Mala, ani sąsiedzi, nauczyciele, później media i wielbiciele grubasa, dorabiającego ideologię do braku chęci życia.
Ja rozpatruję bowiem Malcolma na dwa sposoby – jako mężczyznę, który jest znakiem „STOP” dla naszych czasów. Jako człowieka, który w dość radykalny i brutalny sposób chciał pokazać bezsens życia – zamanifestować zbyt szybką ucieczkę dni, pustkę, jałowość naszego życia, jego zadziwiający brak sensu.
Drugą stroną Mala, tą pod ogromnym cielskiem ukrytą, może być bezradność, ucieczka, swoistego rodzaju konformizm, strach. Boi się telefonów komórkowych, zielonych świateł, hipermarketów, pilotów telewizyjnych, szybkich samochodów. Boi się, że zgubi w tym świecie drogę. Że kiedyś nie będzie potrafił w nim marzyć. Że nie będzie umiał wytłumaczyć swojemu dziecku sensu, że do końca życia, upupiony w krawacie, który dusi mu krtań, będzie musiał zarabiać pieniądze, że nigdy już nie będzie potrafił wskoczyć do luku bagażowego, albo jechać na plażę z butelką wina. Boi się i dlatego wpełza do łóżka. A świat za niego dorabia ideologię.
Jakakolwiek byłaby motywacja, jakie podłoże i pobudki, które nim kierowały - w każdym przypadku to mężczyzna, który głęboko rani bliskie osoby. Jest słońcem, dokoła którego krążą planeta-mama, planeta-tata, planeta-brat. Słońcem, które już nie generuje ciepła. Generuje poparzenia skóry i łzy od patrzenia. Matka mówi o kilkuletnim Malcolmie: „Nie może zawsze dostawać tego, czego domaga się jego wyobraźnia” [s.42] I choć Mal – na przekór temu – robi właśnie to, co wyobraźnia namalowała, coś przy tym niszczy. Rozpada się jego ciało, ale też próchnieje Dom. Dom rozumiany nie tylko jako miejsce, ale jako stan umysłu, w którym odpoczywamy. Bo czy Malcolm jeszcze sypia dobrymi snami?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

poniedziałek, 23 lipca 2012

PO LONCIE DO WYBUCHU


JANE BRODALE
„KSIĘGA OGNI”
(TŁ. KATARZYNA MIKULSKA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW 2012

Najpierw jest lont. Nie za długi, ale też wystarczający, by odskoczyć chwilę po podpaleniu. Skwierczenie, oczekiwanie, niepokój.... A potem już jest to. Wybuchy, odblaski w przewróconej szklance, ogień, wystrzały, kolory, iskry, szał... aż wreszcie stopniowe uspokojenie, niemoc, jakby coś grało w uszach, dźwięczało, a to już cisza...
Taka jest ta książka.
Dla mnie nie „Księga ogni” dla mnie pokaz fajerwerków. Niepodziewany. Zupełnie inny niż sobie wyimaginowałam. Szczególnie po obejrzeniu zwiastuna.


Spodziewałam się przygody, intrygi, jakiegoś detektywa Holmesa, jakichś ucieczek w świetle rozbłyskujących nad głową sztucznych ogni. A to jest powieść nastrojowa, do przeżywania, do czucia, zmysłowa, choć nie mogę powiedzieć, że nie jest mocna. Zrobiła na mnie wrażenie. Nie rozczarowała – oczarowała.
Zaczyna się od świniobicia. Od cieknącej krwi. Od temperatury stygnącego na wietrze mięsa – zastygania życia, uciekania oddechu. Rodzina Trussel zarzyna świnię, żeby przeżyć. Co więcej to ostatnie zwierzę i większą z niego część będzie trzeba sprzedać. Brzemienna matka pochyla się nad balią, siostry uwijają się wokół kociołka, brat naciera mięso solą... Sugestywnie, odór bijący od wnętrzności przecieka przez strony...
W tym wszystkim jest Agnes, mądra, ale niewykształcona, choć umie czytać. Doskonale wie, jaki los ją czeka – mała wioska, domek, gdzieś tuż obok rodziców, mąż, którego wcale nie musi kochać, by go poślubić. I świniobicie, które zajmuje cały dzień, a które nie daje mięsa... Ucieka.
Do Londynu. Niosąc w sobie wielką tajemnicę, pewien niegodny czyn, plamę na honorze, drżenie serca. Ucieka – znika. Rozpływa się, jak dym z dogasającego ognia...
Przez przypadek trafia do domu Johna Blacklocka – odpychającego, gburowatego, małomównego wytwórcy fajerwerków. Wsuwa stopę w drzwi, zdeterminowana, zrozpaczona, zaciekła. Pan Blacklock wpuszcza ją do środka i tym gestem zmienia jej życie.
Agnes zaczyna terminować u niego, ucząc się rozcierać siarkę, napełniać rakiety, rozróżniać poszczególne substancje potrzebne do wytwarzania sztucznych ogni.
A w jej sercu wciąż rośnie wielki kamień, powstały z małego ziarna piasku – nigdy nie jest do końca spokojna. Już sama dedykacja wywołuje ten dziwny stan nieuspokojenia „Z myślą o wszystkich skazanych na śmierć przez powieszenie na placu Tyburn”. I jej drżenie, gdy rozpamiętuje swój czyn – przechodzi na mnie...
A brzuch Agnes zaokrągla się...
A dłonie Agnes są coraz sprawniejsze...
A umysł Agnes chce chłonąć wciąż więcej i więcej...
To książka o ogniu – o jego odmianach, rodzajach, symbolach. Ogień fascynuje ludzi o tyle o ile umieją nad nim zapanować – za tą cienką linią jest strach – pierwotny lęk przed kąsaniem, przed spopieleniem, przed powrotem do „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. To książka o tym, że może grzać, ale może też parzyć. Że gotuje strawę, ale – niepilnowany - spala ją na popiół. Że może mieć różne kolory.
To także książka o dojrzewaniu. O dziewczynie, która nieświadoma świata ucieka z małej wioski i uczy się zapachów miasta. I uczy się ufności. Ale także nieufności. Uczy się być przebiegłą, ale też uczy się kochać.
Nic w tej książce nie jest takie, jakie myślałam, że będzie. Mogłam snuć własne wątki, mogłam zaplatać nici, ale żadna nie oddała wzoru, w jaki utkana jest ta powieść. Zaskakuje. Boli. Ale też daje nadzieję.
Jest piękna (po raz kolejny książka Małej Kurki oczarowała mnie też wizualnie!). Ogniotrwała...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka]

środa, 11 lipca 2012

ISTNIENIE


DIANA ABU-JABER
„JĘZYK BAKLAWY. WSPOMNIENIA”
(TŁ. DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Czuję się, jakbym zjadła prawdziwy, domowy obiad. Sycący, a zarazem pieszczący język. Przygotowany z miłością, z uwagą, z szacunkiem. Jakby strony książki otłuściły moje palce. Jakbym musiała oblizać je, bez żadnego skrępowania. Jakbym między kartkami znalazła okruszki chleba. Jakby nad okładką unosił się zapach pieczonego bakłażana i smażonego czosnku. Jakbym dostała coś więcej, niż tylko wspomnienia.
Diana Abu-Jaber ma ojca, który zmienił imię. Zakochał się w Amerykance, opuścił Jordanię i przeniósł się do innego świata. Zmienił swoje dawne imię, tak, jak wszyscy jego bracia, którzy zmienili domy. Teraz jest Budem i nikt nie pamięta, jak nazywał się wcześniej. Sama Diana ma na szczęście imię, które pisze się tak samo. Jedynie wymawia się inaczej, w zależności od tego, w której części świata aktualnie mieszka. Bo ojciec miota się. Gdy jest w Ameryce, gotuje arabskie jedzenie i twierdzi, że ludzie na pustyni są mniej zepsuci. Gdy wraca do ziemi przodków, tęskni za supermarketem.
A Diana, rozhuśtana między Jordanią, gdzie jej mocne, grube korzenie, a Ameryką, gdzie chce te korzenie uziemić, nigdzie nie całkiem swoja, nie całkiem na miejscu, stara się dorastać, a później dojrzewać. I opowiada o tym ze swadą, pięknym czystym językiem, w formie opowieści rodzinnych, jakie słyszy się przy każdym rodzinnym stole. No może prócz tych przeprowadzek, która zaskakują ją, które nie dają jej wyboru, które spadają na nią, jak grom z jasnego nieba i każą przyzwyczajać język do coraz to innych smaków. Gdy ojciec akurat tęskni za domem za mocno, wyrywa sześcioletnią Dianę i jej młodsze siostry z amerykańskiej ziemi, wyrywa ich matkę i po prostu pakuje je, jak w walizki. A na miejscu one przygotowują gumiaste naleśniki, żeby oswoić nowe miejsce. Jednak już po jakimś czasie na stole stoi pieczony bakłażan, a Diana biega z okolicznymi dziećmi po podwórku i żuje wraz z nimi jedną gumę. Do czasu, aż ojciec znów sparzony słońcem, ucieka do nowej ojczyzny.
To książka o tym, jak ciężko jest być emigrantem. Jak łatwo zatracić się w wycieczkach międzykontynentalnych, jak łatwo stracić siebie, myśląc o tym, żeby nigdy siebie nie zatracić. Bud nie chce wyzbyć się Jordanii z serca i dlatego co parę lat musi sprzedać wszystko i wrócić. Mimo zaciekłej miłości do Ameryki, mimo deklaracji, że to po raz ostatni, będzie pewnie jeździł do końca życia. A Diana w tym wszystkim jest dziewczynką zagubioną międzyplanetarnie. Raz otwartą, jedzącą palcami, trochę zbyt białą, a raz powściągliwą, wtłoczoną w reguły i trochę za ciemną dziewczynką, dziewczyną, kobietą...
Ta książka miejscami jest gorzka, tak gorzka, że ciężko ja przełknąć. To dla mnie te miejsca, które mówią o „jordańskim” wychowaniu w Ameryce. O tym, jak Bud chce przeszczepić cały kontynent do nowego miejsca. O tym, gdy wyrzuca za drzwi kolegę Diany, bo „Diana to porządna dziewczyna i nie chodzi na randki”. Jak powtarza jej, że to on wybierze dla niej męża. Jak faszeruje ją arabskim jedzeniem, by była piękną, krągłą panną młodą, którą odda jakiemuś mężczyźnie, doceniającemu wdzięki pulchniejszych kobiet. O tym, jak ściera się ze sobą wybuchowy charakter ojca i córki, jak lecą iskry, płoną lasy, jak od tego żaru spalają się wszystkie potrawy i wszystkie mają posmak spalenizny, zamiast święta.
Bo ta książka jest też o relacji ojciec-córka. O tym, że takie więzy czasem duszą, czasem odbierają oddech, czasem smagają jak biczem, na zawsze pozostawiają w sercu ślady. Zabliźnione rany, ale wciąż rany. Ale to też więź, która raz zasupłana, nie da się rozerwać, narasta, rośnie, pęcznieje i im starsza córka, im starszy ojciec, tym bardziej jest nierozerwalna, tym bardziej otacza serce, tym bardziej staje się tarczą. To piękne, jak mała Diana siedzi na ramieniu ojca, który wraz z nią gotuje i pokazuje co po kolei wrzucać do garnka, a potem sama Diana gotuje dla ojca – pokazuje mu, że uczyła się go, słuchała go, kochała go.
Bo w tej książce całą miłość mówi się jedzeniem. Jest soczysta, po brzegi pełna smaków, zapachów, aromatów. Diana już na samym początku mówi: „Według mnie to najlepszy sposób okazania miłości – nakarmić kogoś prosto z ręki.” [s.16] I w tej książce karmią się wszyscy. Są skromne posiłki i uczty, są spotkania rodzinne i na szybko komponowane posiłki. Obrazy jedzenia są jak stare, przybrudzone fotografie, które zna się na pamięć i które zawsze wysypują się z albumu, gdy chcemy wyciągnąć coś z półki. Wysypują się, by przypomnieć... I niby kuchnia, o której pisze Diana jest abstrakcyjna – jedzenie palcami gorącego mięsa, dziwne przyprawy, od nazw których kręci się w głowie, przepis na lody, który zawiera w sobie mączkę salepową i mastyks, ale tak naprawdę to obrazy, które dobrze znam, które mówią do mojego serca. Wielki grill rozpalony w ogrodzie – to nic innego, jak wewnętrzna tęsknota człowieka, do bycia razem, do rozpalenia na powrót prastarego ogniska. Nie jemy palcami, bo jest nam wstyd, bo wtłoczono nas w normy społeczne – i gdy coś takiego widzą sąsiedzi w Ameryce, oburzają się – ale jedzenie rękami ma w sobie coś pierwotnego, coś naturalnego i smak jest wtedy bardziej nasycony. Uczty są tak bardzo swojskie, tak mocno osadzone w słowiańskim sercu – to kult bliskości, rodziny, stół jak ołtarz, na którym składa się to, co najcenniejsze – pożywienie – żeby po-żywić swoich bliskich, dać im życie, dać im oddychanie. I rozumiem, dlaczego Bud smaży czosnek i piecze bakłażana, dlaczego nawet tam, w Ameryce, je jagnięcinę, mimo iż nie smakuje jak jagnię zabite na środku pustyni – ciekawość świata każe nam szukać nowych smaków, próbować hamburgerów, naleśników i frytek. Ale zawsze powraca się do smaków pierwotnych, do tych, które wychodziły spod ręki mamy i babci. To książka, która tłumaczy, dlaczego większość Polaków nie potrafi się przełamać i spróbować krewetek – bo mają w sobie zakorzeniony smak świeżego, chrupiącego chleba, bo ich dziadek nigdy nie dzielił krewetek między całą rodzinę – rysował znak krzyża na bochenku chleba i nim obdzielał rodzinę, po kolei, według starszeństwa – nie mamy w sobie rytuałów odnoszących się do owoców morza. Diana jest tu połączeniem dwóch tradycji – je sprasowane owoce, ale też mleczne groszki. Jej tradycja rozbija się na jagnięcinę i wołowinę. Znajduje przyjemność w pożeraniu hummusu, podczas gdy jej znajomi nie wiedzą, co to takiego, ale potrafi się też rozkoszować smakiem masła orzechowego, które jest w każdej amerykańskiej lodówce – ma dwie dłonie w dwóch różnych spiżarniach. I to ją naznacza na całe życie.
To książka o tym, że jedzenie pozwala przeżyć na różne sposoby – nie tylko jako „paliwo”, nie tylko jako napęd, ale jako tradycja i jako wyraz miłości. Książka o zatłuszczonych palcach i o szczęściu. Książka z przepisami, które są rozsiane po tekście, dla nas orientalnymi, dla Diany powszednimi. Krótki poradnik istnienia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]