poniedziałek, 28 lutego 2011

TRZEBA BYĆ SZALONYM…


JIM CRACE
„SCHRONIENIE”
(TŁ. MAREK CEGIEŁA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 

Ta książka jest porównywana przez wydawcę co prozy Mccarthy’ego. Niedawno przeczytałam jego „W ciemność”, dwa lata temu „Drogę”, a w roku ubiegłym „Dziecię boże”. Szukam podobieństw, łapię smaczki, które mogą łączyć obydwu autorów. Znajduję ból, pożogę, katastrofę i idących bohaterów, bohaterów, którzy podążają za szczęściem, za lepszym, innym życiem, za jakimś skarbem, wewnętrznym spokojem, bezpieczeństwem. Schronieniem. 
Tytuł można według mnie rozumieć dwojako.
Po pierwsze jako synonim miejsca upragnionego. Akcja powieści zaczyna się bowiem w bliżej nieokreślonej przyszłości. Na pewno jest to daleko poza naszymi czasami. W tej dziwnej nowej rzeczywistości są bowiem wzmianki o naszym aktualnym życiu, zdobyczach naszej kultury, techniki, wspomnienia dawnego świata, który należy uznać za naszą własną teraźniejszość. Nie wiadomo co się stało, jaka wielka katastrofa, ale zmusiła ona ludzi do emigracji z Ameryki. Całe rzesze tych, którzy mają jeszcze trochę siły zdążają do oceanu, żeby zapłacić niebagatelne kwoty, wsiąść na statki i emigrować z Ameryki gdzieś daleko, gdzieś, gdzie świat będzie inny, lepszy, gdzie będzie wymarzonym schronieniem. 
To fascynujące, jak bardzo autor odwrócił cały porządek świata – pokazał Amerykę, która od zawsze (ale czy na zawsze?) była tą krainą mlekiem i miodem płynącą, tym miejscem, DO KTÓREGO się emigrowało, azylem, oazą, schronieniem. Tu wszyscy chcą z niej uciec, chcą podążyć w zupełnie przeciwnym kierunku – jakby w końcu przyszedł czas wyrównania, wszyscy, którzy weszli, muszą kiedyś wyjść.
W tej ogromnej, niekończącej się pielgrzymce bierze udział dwóch braci – Franklin i Jackson. Jackson jest tym starszym, silniejszym, mądrzejszym, łatwo się denerwującym i szybko tracącym cierpliwość do młodszego Brata. Tymczasem Franklina zaczyna boleć nadwyrężone w długiej drodze kolano i nie jest w stanie dalej iść, musi odpocząć. Bracia rozdzielają się. Jackson ma iść do najbliższego miasteczka – Ferrytown - i uzupełnić zapasy, a młodszy Brat ma poczekać na niego w lesie. W tym samym czasie z miasteczka wybywa Margaret – jest chora na czerwonkę i jej dziadek niesie ją do izolatorium, postawionego w tym samym lesie – Margaret albo umrze, albo wyzdrowieje, nie narażając reszty mieszkańców na zarażenie się chorobą. Przez przypadek Franklin trafia do izolatorium na jedną noc. Tej akurat nocy na Ferrytown oddziaływuje dziwna siła, która zbija wszystkich mieszkańców i przyjezdnych, łącznie z Jacksonem – Franklin i Margaret to jedyni, którzy ocaleli. Gdy orientują się, co się wydarzyło, wyruszają wspólnie w podróż, chcą zrealizować zamierzenie braci i wydostać się z Ameryki.
Rozpoczyna się ich podróż, która upodabnia też tę powieść do prozy Mccarthy’ego. Tylko, że u Crace’a są kolory. Są uczucia. Jest nadzieja. Jest miłość. Zdarza się śmiech. Jest poświęcenie. Jest koniec drogi. Jest znak stop, podczas gdy u Mccarthy’ego szarość pożera wszystko i mami oczy wędrowców, nie pozwalając im zaznać końca drogi.
„Schronienie” odczytywałam jako swoisty krąg – niby akcja dzieje się wiele, wiele lat w przód, może w jakimś roku 3000, ale jednocześnie jest powrotem do dawnej epoki, tej, którą my już mamy za sobą, na którą trzeba się oglądać przez ramię. To powrót do starych sposobów leczenia, do rozpalania ognia za pomocą dwóch gałązek, do budowania szałasów i suszenia mięsa na słońcu. Stawia to pod znakiem zapytania całe nasze staranie o ulepszenie życia o skomplikowane mechanizmy, o kuchenki elektryczne, mp3 i ipody, o e-booki i samochody – w końcu zawsze wrócimy do konia, własnych nóg i opowieści przekazywanych z ust do ust. Zresztą sami bohaterowie w zakończeniu udowadniają, że liczy się tylko ziemia i krew, jaka krąży w naszych żyłach.
Genialne są sceny w siedzibie sekty, do której trafia Margaret. Baptyści palcowi wierzą, że całe zło pochodzi z metalu i z ludzkich rąk, że metal w każdej postaci (broni, bądź pieniędzy) jest przyczyną wojen, a ludzkie ręce są narzędziem zabijania.
To swego rodzaju traktat filozoficzny, podany w formie dobrze się czytającej powieści, pełnej akcji i rodzącej się miłości. Choć nie od razu weszłam w ten świat, po kilkunastu stronach nie mogłam się oderwać. Mądra książka. Dobra. 

Moja ocena: 5/6

BRAK ODDECHU


MAŁGORZATA GUTOWSKA-ADAMCZYK
„MARIOLA, MOJE KROPLE…”
CZYT. WOJCIECH ADAMCZYK

Po „Mariolę…” sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze to pomyliłam Wojciecha Adamczyka, który czyta tego audiobooka z Piotrem Adamczykiem (którego z chęcią bym posłuchała, jak czyta tego audiobooka). Zorientowałam się po jakimś czasie, że to nie ten Adamczyk, ale było już trochę za późno. Bo w perypetie trupy aktorskiej wpadłam jak w zapadnię na scenie teatru. Drugim powodem była rekomendacja koleżanki, która zachwycona „Mariolą…” zakupiła od razu także „Cukiernię pod Amorem”.
Rzecz się dzieje w małym, prowincjonalnym teatrze w roku pańskim 1981, tuż przed stanem wojennym. Cała galeria postaci – dyrektor Zbytek ze swoim pragnieniem poczęcia syna i posiadającym z tego powodu trzecią już żonę i nie-wiadomo-którą kochankę; dyrektorowa Paulina, uwodząca każdego reżysera, który pojawia się w teatrze, reżyser Biegalski – młody, zdolny i ściągnięty z Warszawy, pierwszy sekretarz Martel, który w teatrze pojawia się głównie z powodu bufetu, bufetowa Amelia i jej córka Magda – działaczka konspiracji, podstarzały gwiazdor gej, kilku aktorów, którzy głównie rozpijają „koniak” (bimber z kukułkami) od czasu do czasu coś grając, scenograf, suflerka-wieszczka, która wróży z kart, krawiec i na dodatek świnka Małgosia, która miała być na szynkę, ale że się okazała świnką w ciąży to mieszka w teatrze do rozwiązania i do świąt. No i jest jeszcze Mariolka, najnowsza kochanka dyrektora, usłużna, głupia, wyrachowana, która jest na każde zawołanie dyrektora pod tytułem „Mariola, moje krople!”. A Zbytek woła tak wtedy, gdy coś go wyprowadza z równowagi – ma słabe serce i gdy zbyt mocno się zdenerwuje musi zażyć 20 kropli naleweczki na melisie, którą dostarcza mu ksiądz Różański w zamian za drobne przysługi. Wszystko w teatrze jest jak dobrze naoliwiona machina, każdy trybik zna swoje miejsc i wie kiedy się poruszyć i dać z siebie wszystko, aby machina nie stanęła. Do czasu, aż sekretarz Martel przynosi wiadomość, że 12 grudnia w teatrze pojawi się delegacja rosyjskich oficjeli i trzeba przygotować dla nich specjalne przedstawienie.
No i zaczynają się kłopoty. Wszystkie trybiki wypadają z roli i co i rusz słychać „Mariola, moje krople!”.
Gdy myślę o tej książce do głowy przychodzi mi jedno słowo DOMINO. Jeden klocuszek popchnięty ręką pierwszego sekretarza wprawia w ruch miliony kolejnych. Ale to domino jest ułożone w drogę jak stąd (z Gdańska) do Warszawy, bez żadnych zakrętów. I to domino przewraca się, przewraca, przewraca, przewraca, przewraca…
Najpierw mnie bawiło, wywoływało emocje, uśmiechy, chichranie w szalik w tramwaju, ale szybko zaczęło nudzić i zaczęłam czekać na koniec. To jazda bez trzymanki, gdzie ani na chwilę nic się nie zatrzymuje i nie daje słuchaczowi odetchnąć. Konspiracja pod nosem pierwszego sekretarza, pędzenie bimbru, powielacze, przewodniczący solidarności przebrany za hydraulika, socjalistyczne streszczenie „Ślubów panieńskich”, baranina w bufecie, zebranie członków solidarności pod łóżkiem, zagraniczni goście i naprawianie paska klinowego Fiata 126 p damską pończochą… Typowa komedia pomyłek, gdzie jeden gag goni drugi i jeden z drugiego wynika. Owszem, bardzo fajny temat, świetne PRL-owske smaczki, ale momentami miałam wrażenie, że to trochę przerost formy nad treścią.
Zmęczyłam się słuchaniem, ale wysłuchałam do końca, bo inaczej jak z książką – do audiobooka raz odłożonego nigdy bym już pewnie nie wróciła, a chciałam mimo wszystko wiedzieć, czy premiera się udała.

Moja ocena: 3,5/6

OCZEKIWANIA



PHILIP HUFF
„DNI TRAWY”
(TŁ. MATYLDA JASTRZĘBSKA)
DOBRA LITERATURA, GDAŃSK 2010 

Moja ocena: 3,5/6

MARIA BIŁAS-NAJMRODZKA, ELŻEBIETA NARBUTT
„BIGOS W PAPILOTACH”
BAOBAB, WARSZAWA 

Moja ocena: 5/6

W wyborze tytułów po które sięgam kieruję się nazwiskiem autora, rekomendacjami portali o tematyce literackiej, opiniami na blogach, ale najczęściej opisami, które tu i ówdzie spotykam. No i zawsze mam jakieś konkretne oczekiwania wobec danego tytułu, jakieś zapatrywania i „nie-doczekania” (gdy przeczytam jakąś zapowiedź, która mnie szczególnie porusza, to nie mogę się doczekać premiery). I często jest tak, że gdy na jakąś książkę mocno się nastawię, nastroję, naczekam to jest wielkim rozczarowaniem.
Tak było w przypadku „Dni trawy”. Przeczytałam w jakichś zapowiedziach o tym tytule, zapisałam na swoją listę, a potem pilnie wypatrywałam. Potem musiałam zapisać się na kolejną listę – tym razem w bibliotece, żeby tę książkę wypożyczyć. Oczekiwanie, drżenie, niepewność. Tymczasem jeszcze podsycone przed Joannę z Przystani. Gdy w moich rękach znalazła się w końcu niebieska, niepozorna, cienka książeczka, niemal od razu zasiadłam do czytania.
I właściwie wyniosłam z niej dwie rzeczy. Zapach trawy.
Bo głównym bohaterem jest Ben, który najbardziej w świcie kocha wiejską posiadłość dzidka, gdzie może rozłożyć skrzydła, biegać po łące, mieszkać w domku na drzewie i być sobą. I gdzie ma najlepszego przyjaciela Toma, z którym wchodzi w tę fikcyjną dorosłość, która wydaje się już dorosłością, a tak naprawdę nią nie jest. Która jest tylko dzikiem przedsmakiem, paleniem ukradkiem papierosów, samotnych wycieczek na plażę pociągiem na gapę i wagarami w szkole. Rodzice Bena są rozwiedzeni, a ojciec nie chce, żeby z nim mieszkał, mimo, że Ben jest szczęśliwy w jego małym domku, gdy mogą słuchac muzyki. Bo największą miłością Bena jest muzyka. Uczy się grać na gitarze i nieustannie przesłuchuje kolekcję płyt swojego ojca, gdzie najważniejsze są płyty Beatlesów. 
Swoją historię Ben opowiada z perspektywy czasu i z miejsca, w którym znalazł się na skutek swoich działań w przeszłości – jest w tej chwili w szpitalu psychiatrycznym, gdzie powoli dochodzi do siebie.
Poza tym z książki wyniosłam cytat: „Nie tylko mój pokój jest wypełniony kolekcją płyt. Moja głowa jest gigantyczną szafą grającą. Każdego ranka, zanim się obudzę, wpada do niej moneta i płyta zaczyna grać. Gdy otwieram oczy, słyszę piosenkę. 
(…) nauczyłem się, że piosenka, która mnie budzi, najczęściej ma dla mnie jakieś przesłanie.
Najczęściej nie pierwsze zdanie piosenki, tylko jej haczyk mnie budzi. Haczyk jest tym idealnie trafionym zdaniem w piosence, które zostaje ci w głowie. Jak haczyk wędkarski zaczepiony w twoich uszach.” [s.14]. 
I niech mnie jutro obudzi „I'm walking on sunshine and I feel good”…

A zupełnie odwrotnie było z „Bigosem w papilotach”. Zapisałam gdzieś ten tytuł zupełnie przypadkiem, myśląc, że jak gdzieś mi się rzuci w oczy, to przeczytam. Gdzieś. Kiedyś. Niekoniecznie. Gdy byłam w bibliotece zapytałam, a miła bibliotekarka oznajmiła, że tytuł jest odłożony dla kogoś, ale ten ktoś się nie pokazuje już dług czas i że mogę wziąć. Wobec wyjętej już z tomu kartki z nazwiskiem oczekującego nie pozostało mi nic innego, jak książkę wypożyczyć. Głupio by było, gdyby nie. Położyłam na półce, myśląc, że pewnie za miesiąc oddam nawet dobrze nie zaglądając. Ale tuz przy końcu miesiąca zajrzałam do środka i w pól popołudnia połknęłam.
To listy dwóch kobiet – Elżbiety Narbutt, dziennikarki, która straciła wzrok i Marii Biłas-Najmrodzkiej. To listy dwóch przyjaciółek. Listy o codzienności. O psach. O sprzątaniu. O starości. Czasem o płaczu. O wykorzystywaniu czasu, który ma się dla siebie. O tym, jak się cieszyć, że się ten czas ma. O rozchlapywaniu zupy. I o modzie. I o książkach, obrazach, filmach („(…)myślałam o tym, ile niezwykłych przeżyć może uruchomić w nas siła cudzej wyobraźni.” [s.89]). Wspomnienia. Ale głównie to pójście na przód, którym tak mnie dziwią, którym tak imponują. Czytając tę książkę o tym, jak Maria zaprasza do siebie przyjaciół, jak długo w noc gadają i zajadają się smakołykami własnoręcznie przygotowanymi, albo jak Ela mimo niedowidzenia kupuje specjalny program do komputera i dzięki nim pisze maile z ludźmi na całym świecie, pomyślałam, że chciałabym być taka w ich wieku, chciałabym tak dojrzewać, tak być na koniec mojej drogi. Nie cicho i pokornie i tak, jakby mi się już nic nie należało. Ale sięgając po wszystko to, po co jeszcze starcza mi ręki.
Piękna, mądra książka, piękne, mądre kobiety.  

A tu reportaż „Mistrzynie czerpania przyjemności z życia” o obydwu paniach – tak pozytywny, że nocą, słuchając go musiałam się chichrać w rękaw piżamy, żeby Męża nie obudzić. I książka też taka właśnie jest. Pozytywna.

I jeszcze fragment, który mnie ujął – wspomnienie o Andrzeju Najmrodzkim, które dopada Marię w jednym z listów:
„Plaża tez miała swój rytuał. Andrzej nie znosił leżenia na pisaku, więc zostawiał mnie jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów od pewnej drewnianej tawerny, gdzie spędzał czas na czytaniu i przy coca-coli. Od dawna nie używał żadnego alkoholu. Co pewien czas machaliśmy do siebie na znak, że wszystko w porządku. Po dwóch, trzech godzinach dzwonił do mnie na komórkę, a równocześnie nie ufając, że mogę cokolwiek usłyszeć, krzyczał na całe gardło: - Beer’s time! Wszyscy myśleli, że to krzyczy lodziarz, a dla mnie oznaczało, że mam przyjść do stolika, bo czeka na mnie piwo z jakimś sokiem.” [s.116]

niedziela, 27 lutego 2011

SĄDZIĆ PO OKŁADCE


ROLF BAUDERICK
„JAK MATKA BOSKA TRAFIŁA NA KSIĘŻYC”
(TŁ. RYSZARD WOJNAKOWSKI)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Ta okładka jest jak magnes dla moich źrenic. Nie mogę od niej oderwać wzroku i mam w głowie wszystkich Cyganów z filmów Kusturicy. 
Uwielbiam Kusturicę! Za poczucie humoru, za wspólnotę, za więzy krwi i te, które czasem od więzów krwi ważniejsze, za to, jak pokazuje miłość, za zapomnianą Europę i za Cyganów.
Gdy przeczytałam o książce Baudericka od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać.
Bo porównano ją do twórczości Kusturicy właśnie (choć tu film, a tu książka). 
Nie będę oszukiwała – to nie była miłość od pierwszej linijki. Przez kilka, kilkanaście stron nawet myślałam, że tej książki nie skończę. Ale ona jest jak rakieta. Początek to tylko odliczanie – a potem wybucha! I można tylko z zapartym tchem przewracać strony do samego, samiutkiego końca.
Historia zaczyna się 6 listopada 1957 roku w dniu 55 urodzin Ilji, dziadka piętnastoletniego Pawla Botewa. Tego dnia nad wioską Baia Luna (która jest mityczną krainą podobną nieco w swej roli do Macondo Marqueza) w Karpatach, przelatuje rosyjski sputnik. Dziadek Ilja i jego najlepszy przyjaciel Cygan Dimitru nasłuchują sputnika z blaszanym lejkiem przy uchu. Chcą wiedzieć, jakie zamiary ma Rosja wobec nich i świata. W ich umysłach powstaje wielkie domyślanie i wielki plan – Rosjanie lecą w kosmos, by zobaczyć, czy Bóg istnieje. Po przemyśleniu sprawy dochodzą jednak do wniosku, że Boga, nawet jeśli istnieje, zobaczyć nie można i że tak naprawdę chodzi o Maryję, która jak wiadomo, do nieba została zabrana wraz z duszą i ciałem. Postanawiają Maryję ratować za wszelką cenę. Zamiary dwóch starych przyjaciół odkrywa Pawel, bezwstydnie podsłuchujący i od tej chwili zaczyna się wielka gonitwa myśli, wielki cyrk i wielka miłość. Jest sprzedawanie mleka Najświętszej Panienki w maciupkich buteleczkach, jest samobójstwo, są zwłoki, jest kolektywizacja, jest zawiedziona przyjaźń, są zdjęcia i pochody na cześć komunistycznych oficjeli, jest kupno lunety i chowanie niechrzczonych w poświęconej ziemi. A przy tym wszystkim jest dwóch mężczyzn, którzy starają się ochronić Maryję na księżycu i jeden młody chłopak, który chce dowiedzieć się, co się stało z jego nauczycielką.
Pawel Botev przypomina mi trochę Daniela z „Cienia wiatru” – jest tak samo sprytny i tak samo niepewny jednocześnie, wyczuwam w nim ten sam balans między dzieciństwem a dorosłością, to samo wychylanie się w dojrzałość i wracanie w chłopca, jak na huśtawce, kołyszącej się w przód i w tył; jest w nim ta sama ciekawość świata, ta sama iskierka, która każe podsłuchiwać dorosłych i w najdziwniejszych chwilach podejmować swoje pierwsze, całkiem własne decyzje; jest w nim w końcu taka sama pierwsza miłość, zachłanna, dozgonna, ta sama obietnica i zaślepienie, to samo czekanie i walka.
To postać pierwszoplanowa, ale nie najważniejsza. W Baia Lunie jest bowiem od metra dziwnych, fascynujących osobowości, każda z ogonem wspomnień i każda z bagażem doświadczeń – dzielą się tylko te gorsze i te całkiem miłe.
Jest nauczycielka Barbu, która pojawiła się w Transmontanii nie wiadomo skąd i znika równie nagle. Jest stary, niemal dziewięćdziesięcioletni ksiądz, wyrocznia małych miasteczek, skała i opoka. Jest szereg ubeków i szereg tych, którzy bronią swego kawałka ziemi przed upaństwowieniem. Jest grupa Cyganów, która w Baia Lunie znalazła swoje małe państewko. No i wspaniałe, soczyste postaci Ilji i Dimitru, szalone, piękne, mądre, zabawne, zdziczałe i nieokiełznane. Ale i niepokonane. Mimo całego zła i całego cierpienia, jakie ta książka za sobą niesie, oni są ostoją i legendą, a także nowym symbolem przyjaźni – wprost do jakiegoś szkolnego wypracowania.
Losy Baia Luny to losy każdego państwa, które walczyło z komunizmem, mikrokosmos zdrad i walk, więzień i niesłusznych wyroków, jednego telewizora i zakłóconego odbioru radiowego. 
Ta książka jest dla mnie kawałkiem historii – niby zmyślonej, a jednak prawdziwej. Jest kryminałem, jest historią obyczajową, jest romansem, a gdzieś tam w tle jest reportażem, choć cała składa się z fikcji.
Moje zdumienie nie zna granic – ta powieść to debiut Baudericka, ale jest książką niezwykle dojrzałą – językowo, fabularnie, stylistycznie. Z niepokojem i drżeniem zastanawiam się, co będzie dalej, jak mocno Bauderick mną jeszcze wstrząśnie, jeśli wyda kolejną?

Moja ocena: 5,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

wtorek, 22 lutego 2011

W SAMYM ŚRODKU


HARUKI MURAKAMI
„1Q84 T.2”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2011 

O środkowym tomie pisać najtrudniej. 
Bo to jak chodzenie po linie, rozciągniętej wysoko w górze, nad budynkami, niemal przy samym księżycu – przełamanie strachu, by wejść już za nami, a koniec jeszcze daleko, więc nogi wciąż drżą. Nie można odetchnąć z ulgą, ani obejrzeć się za siebie i zobaczyć, jak długa była lina. Wciąż idziemy.
Tengo i Aomame nadal w roku 1Q84. Teraz dopiero każde z nich powoli zdaje sobie sprawę, że przyszła jakaś zmiana.
Tengo zaczyna pisać własną powieść, zachęcony ogromnym sukcesem „Powietrznej poczwarki”. Zaczyna jednak dostawać dziwne propozycje i powoli klaruje się sytuacja – Little people z powieści Fukaeri istnieją naprawdę i pukają do jego drzwi po to, by odebrać, co do nich należy.
Aomame zaś przygotowuje się ze starszą panią do wykonania swojej ostatniej pracy w życiu. Ma zlikwidować potężnego Lidera, który ma w swoich dłoniach losy kilku dziewczynek. Przerzuca je z ręki do ręki, nie dbając o to, że kaleczy, rani, że krwawią. Aomame ma sprawić, że żadna z nich nie będzie już cierpieć.
Obydwoje wciąż myślą o sobie – ale każde dla siebie, na własny rachunek, nie wierząc, że to drugie pamięta uścisk dłoni w opuszczonej klasie ponad dwadzieścia lat temu.
Na początku tomu tylko głośno przełykałam ślinę, bojąc się świata. To trochę sadystyczny thriller, jak rodzaj dziwnej, wstrząsającej gry psychologicznej. 
Aomame i Tengo zyskują w drugim tomie przewodników. Fukaeri prowadzi za rękę Tengo, a Lider wyjaśnia wiele Aomame. Dzięki temu my również dowiadujemy się dużo więcej, choć ta wiedza jest nieprzejrzysta, zasnuta dziwnym, zielonym mchem, takim jak na drugim księżycu.
Książka wyzwoliła we mnie mnóstwo emocji. Była taka scena, pod koniec tomu, scena ze zjeżdżalnią, kiedy złamałam na pół ołówek automatyczny trzymany w dłoni ze zniecierpliwienia, ze zdenerwowania, z chęci „by stało się”.
Poza tym kilka pytań (na przykład jaką parę ludzi, prawdziwych osób, wysłałabym w Arce Noego jako przedstawicieli ludzkiego gatunku).
I kilka odkryć ( na przykład o sens prawdziwej bezinteresownej miłości – Aomame mówi, że nie musi spotkać Tengo, by go kochać, ponieważ wystarczy jej to, że go pragnie).
Przy drugim tomie powoli wykluwają się pomysły, kiełkują teorie, wydaje mi się, że coś wiem, ale słowem kluczowym jest wydaje się. Do kwiatu wiedzy tak bardzo jeszcze daleko. 
Po cichu tłumaczę sobie dwa księżyce na niebie. „Dwa księżyce odzwierciedlają cień serca i umysłu” [s.340]
Po cichu odczytuję sens powietrznej poczwarki robionej z nitek powietrza.
Ale jest jedna pewność, którą MAM.
Że jak zawsze u Murakamiego chodzi o miłość.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

poniedziałek, 21 lutego 2011

W OGÓLE NIE JAK W DOMU


MARTA KISIEL
„DOŻYWOCIE”
FABRYKA SŁÓW, LUBLIN 2010 

…bo Lichotka to willa. Wielka, z gotyckimi wieżyczkami, ale czyściutka, czyściuteńka. No i owszem, pachnie w niej świeżutkie, domowe ciasto, a nade wszystko cynamon i wanilia, ale jak w domu to zupełnie nie jest.
I o to chodzi.
Żeby było prawie… ale zupełnie inaczej.
Bo w Lichotce, jak sama nazwa wskazuje żyje Licho. A Licho to „Anioł jak w mordę strzelił(…). Ale aniołów nie ma. Anioły są tylko na obrazkach z podpisem „Pamiątka Chrztu Świętego”, pocztówkach i nagrobkach(…). [s.15]
No ale czasem zdarzają się też w starych willach, położonych w lesie, na uboczu. I to takie, które mają uczulenie na pierze i sprzątają, a za najlepszy prezent uznają pralkę. No ewentualnie różowego królika.
Mało Anioła.
Jest jeszcze Zmora – dość zwyczajna kotka kanapowo-naręczna.
Oprócz tego jest Krakers – trochę mniej zwyczajny pradawny stwór z głębin odwiecznego zła, któremu gotowanie wychodzi znacznie lepiej, niż sianie zagłady.
Poza tym Szczęsny – widmo panicza, co zastrzelił się w ogródku, teraz ma zmienne stany skupienia i czasem gubi się we mgle, a na dodatek robi konfitury i haftuje poduszki. A w wolnych chwilach pisze poematy.
Gdyby tego było mało – są jeszcze cztery Utopce.
A to wszystko dziedziczy Konrad – pisarz, dobrze się ubierający, młody, już chyba nie gniewny, który rozstał się z dziewczyną i przyjął spadek, żeby zaimponować jej wypasioną willą. (oj, plany troszkę, troszeczkę, wzięły w łeb…) Taki dość poważny, choć nieustatkowany, zadziwiony, ale tylko chwilę, przyjmuje Anioła i ducha jakoś tak zupełnie nie po ludzku - bez strachu. Poddaje się i układa sobie życie w pokoju, w którym jest ogromne łoże z baldachimem, do którego wchodzi się po schodkach, wygania Utopce ze swojej łazienki i chyba w duchu (swoim duchu) cieszy się trochę, że na niego trafiło. Tylko nie chce głośno o tym mówić, żeby się żaden anioł nie poczuł zbyt pewnie.
Kilka opowiadań Marty Kisiel, debiutantki, rozwaliły mnie na łopatki! Chichrałam się i podziwiałam jej wyobraźnię, jej umiejętność łączenia komedii z obyczajówką i z galerią niesamowitych postaci, z których jedne irytują, drugie niepokoją, a trzecie sprawiają, że masz ochotę wyjąć z kieszeni chusteczkę i wytrzeć mały zasmarkany noc…
Świetnie pomyślane, absurdalne, czasem w stylu Monthy Pytona, czasem w stylu dobrego wyciskacza łez. Takie pomieszanie z poplątaniem i kot na dokładkę.
Ciężko o tej książce pisać, nie przepisując jej całej do tej notki – bo i stylistycznie, słowotwórczo, słowowładczo jest cudna. No bo „A niech to Alleluja!”, albo takie „Mów albo skopię ci nagrobek!” do widma – toż to sama energia słowna w czystej postaci!
Jestem zauroczona.
Koniec to otwarcie nowych drzwi i taka furtka, przez którą Marta Kisiel może wejść, zasiąść jeszcze raz do pióra i ucieszyć nas kolejnymi przygodami Konrada, Licha i mojego ulubionego Krakersa.
A póki co pozwolę sobie zaprosić Was do Lichotki – zapukajcie tylko, a tam na pewno Konrad odpowie: „Wkroczyć!”

Moja ocena: 5/6

Ach, zapomniałabym! Specjalne podziękowania dla Agnes, bo to dzięki niej zajrzałam do Lichotki!

Ach2: „(…)współcześnie nawet Mickiewicz musiałby kręcić kiepskie filmiki autopromocyjne i rzucać je gdzie popadnie w sieci, coby się wybić, a wstęp do „Ballad i romasnów” zapewne zamieściłby na swoim blogasku. Dostawałby słitaśne komcie, a jakiś palant o przeroście ambicji bądź pragnienia intelektu krytykowałby go za to, że pisze ballady zamiast haiku(…).” [s. 266]

sobota, 19 lutego 2011

„TROCHĘ” STRASZNA BAŚŃ


CORMAC MCCARTHY
„W CIEMNOŚĆ”
(TŁ. MACIEJ ŚWIERKOCKI)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Przeczytałam tą książkę, a raczej wpadłam w nią po uszy. Zamknęłam oczy, a litery same wchodziły wszystkimi częściami ciała – czytałam rękoma, czytałam uszami, czytałam nosem… Tylko, że czuję się tak bardzo głupia… W tej książce jest tyle symboli, tyle odwołań, tyle motywów i toposów, że można czerpać pełnymi garściami, rwać, zaciskać w pięściach, wyciskać soki i pić… A ja wobec tego wszystkiego jestem tak mała. I mogę sobie tylko wyobrażać, że coś z tej książki zrozumiałam.
Fabuła jest jak wątek baśni. Tylko, że baśni wywołującej niepokój.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to okładka. Przybrudzona, gorzka w smaku, zimna. To albo świt, gdzie noc dopiero zamyka oczy, albo koniec dnia, gdy ciemność otrząsa się z całodziennego snu. W każdym wypadku – mrok. W każdym wypadku – zamieranie. Nie-ruszanie. I trochę umieranie. Może na chwilę, może takie umieranie ze zmartwychwstaniem, ale jednak chwilowa nieżywość. Patrzę na okładkę, szczelniej otulam się kocem. Na karku czuję chłód. Dopiero po paru chwilach dociera do mnie, ze na okładce, niemal w centralnym punkcie, jest człowiek. Dreszcz przebiega szybko, prawie niezauważony.
Ja widzę w tej postaci Druciarza. Ale można w niej rozpoznać Brata. Albo Herszta Bandy. Lub Ślepca. Każdego napisałam z dużej litery, bo każdy jest dla mnie imieniem i symbolem (zresztą imiona padają rzadko w tej powieści), każdy mianem i charakterem. Bo to taka właśnie bajka…
O rodzeństwie. 
Rinthy w ciemnościach starej chaty rodzi chłopca. Jej Brat Culla zabiera go, niemal spomiędzy jej nóg, wynosi do lasu (czy to również jego syn?) Siostrze mówi, że chłopiec umarł. W rzeczywistości zostawił go pod drzewem, a potem wykopał grób, gdzie zaprowadził Rinthy. Dziewczyna rozdrapuje ziemię paznokciami i wie już, że to grób nieprawdziwy. Domyśla się, że niemowlę zabrał Druciarz, który przechodził obok w dzień porodu. Wyrusza w swoją podróż, by odnaleźć skarb. Jej skarbem jest dziecko, bo to pierwsza „rzecz”, jaka w życiu należy do niej. 
Swojego skarbu szuka też Culla. Jego skarbem jest siostra, która uciekła w świat, bo to z kolei jedyne, co posiada on. 
Nieskończone drogi, plączące się po tej dziwnej, ospałej, biednej Ameryce przełomu wieków – są jak nitki, które w zabawie przekładają między sobą dzieci. Drogi Rinthy i Culli przecinają się z drogami wszystkich stworów, które zwykle wychodzą ze złych snów. Jest banda rzezimieszków, którzy kradną Holmowi buty, jest Ślepiec, Zaklinacz węży, Demoniczny duchowny, Kłócące się małżeństwo, Lekarz, co przywraca nadzieję. Plejada bezzębnych lub bezokich, powykrzywianych, brzydkich ludzi nie-ludzi. Potwory i kilku dobrych pomiedzy tą rzeką jadu. 
Ale prawie żadna ze scen nie toczy się w nocy (prócz oddania dziecka długogałęznemu lasowi). Tak, jakby nocą wszyscy odpoczywali, jakby zrzucali z siebie swoje role, zwijali się w kłębek i szli spać. Jakby porzucali misje. Jakby noc brała ich w siebie i koiła. Paradoksalnie jakby „w ciemność” to było w „bezpieczeństwo” – wyszczerbiona, zupełnie odwrotna Ameryka.
I choć cała książka jest mroczna, dreszczotwórcza, to wchodzi się w nią z ciekawością, niemal perwersyjną – podgląda się broczącą mlekiem Rinthy, bosą, w poszukiwaniu swego skarbu; umęczonego Cullę, który maluje dach zieloną farbą; huśtających się na drzewie wisielców.
I każdy z nich z garścią znaczeń w kieszeni.
O ile kieszenie są im dane…

Moja ocena: 5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

czwartek, 17 lutego 2011

Z SZYBKOŚCIĄ ŚWIATŁA

Powiem tak na szybko słów parę zanim złożę mą głowę na poduszce (pierwszy dzień w pracy po urlopie – wykańczający!)

Chciałam zwrócić Wam uwagę na Książkową Nagrodę Blogera, którą postanowiła stworzyć Agnieszka.

Myślę, że to ciekawa idea i byłoby cudnie, gdyby się udało…

A przy okazji chcę się pochwalić moim pól kilogramem książek, w których posiadanie weszłam ostatnio. Od Męża dostałam pierwszy tom opowiadań Cortazara, w którym są „Opowieści o kronopiach i famach”, a w bibliotece ostatnio całkiem przypadkiem za 3 złote (sic!) kupiłam sobie trzy książki – „Szczenięce lata” Wańkowicza, ”Opętanie” Byatt i „Magiczny sklep z zabawkami” Carter. Zawyłam do księżyca (i do Męża!) z wdzięczności…

środa, 16 lutego 2011

NIBY GORZKO, A MDLI


LESLEY LOKKO
„GORZKA CZEKOLADA”
CZYTA MARIA SEWERYN

Po tę „książkę na uszy” sięgnęłam dlatego, że była długa, a ja miałam ochotę na coś długiego, coś, na co będę czekać. A moja Przyjaciółka poznała wersję papierową i powiedziała, że niegłupia.
A ja sądzę, że głupia…
To historia trzech dziewcząt. Jest Laura, pół-biała i pół-czarna, która mieszka w dużej, ale zaniedbanej rezydencji na Haiti. Opiekuje się nią babka, bo matka została z domu wygnana – jej „grzechem” było zajście w ciążę z czarnuchem i zanieczyszczenie krwi. Wraz z Laurą mieszka Ameline – dziewczyna do towarzystwa. Jest czarna i nie ma praktycznie żadnych perspektyw na inną przyszłość, niż dotrwanie do śmierci w podupadającej rezydencji. Laurę i Ameline łączy wielka, głęboka przyjaźń, ale niestety muszą się rozstać – Laura zachodzi w ciążę i musi wyruszyć do Chicago, do swojej wyklętej matki. Ameline zaś zostaje na Haiti.
Jest jeszcze trzecia – Melanie, zagubiona siedemnastolatka, która żyje z matką i ojczymem w Londynie. Nieustannie zabiega o miłość i zainteresowanie ojca – gwiazdy rocka. Wdaje się w romans z ojczymem i musi wyjechać do Los Angeles, aby matka miała czas, by jej wybaczyć.
Losy wszystkich trzech przeplatają się w powieści, tworząc gruby węzeł. To kilkanaście lat z życia każdej z nich - lata słodkie i stąd czekolada i lata niełatwe i stąd chyba gorzka. Oczywiście na końcu drogi wszystkich zejdą się w jednym miejscu, ale generalnie powieść toczy się trójtorowo. 
Dla mnie te bohaterki są sztuczne, nieprawdziwe, są papierowe. Albo po prostu mają kompletnie inną mentalność, niż ja. Niby żadnej z nich nie zależy na pieniądzach, są antymaterialistkami w świecie wielkiej kasy, ale gdy pieniądze posiadają są od razu piękniejsze, pewniejsze siebie, mądrzejsze. Najbardziej widać to po Ameline która przeobraża się zupełnie baśniowo. Odkrywają nagle swoje talenty i mocne strony – cały czas mówiąc, że pieniądze nic nie znaczą.
A faktycznie cała powieść to fascynacja modą, bogactwem, wielkim światem, sławą. Światem, jaki dla mnie nie istnieje, albo zwyczajnie nie interesuje. 
Fakt, że ta książka wciąga, że niby wątki zaskakują, ale każdy kolejny, który się pojawia, dąży do banalnego zakończenia. Momentami jest niesamowicie naiwna, język to zlepek kolokwializmów, powiedzonek, wszelkich „zimna jak lód”, „dreszcz rozkoszy”, „serce biło jak młotem”, a „zrobiło jej się nie dobrze” padło chyba jakieś 70 razy.
To co mnie urzekło, to opisy Ghany i Haiti. Fascynujące są fragmenty, gdy Laura zwiedza ghański targ, ogląda tkaniny, gdy poznaje zwykłych, prawdziwych ludzi. Widać w tych fragmentach miłość autorki do tej ziemi, do ludzi, którzy tam mieszkają, do folkloru, do zwyczajności, która jest sztuką. Aż mi brakowało odgłosów – nawoływań właścicielek kramów, głosu szyjącej maszyny, śpiewów ulicznych grajków…
Kilka razy chciałam przerwać słuchanie i wziąć na uszy inną powieść, ale byłam zahipnotyzowana interpretacją Marii Seweryn. Od zawsze ceniałam jej talent, lubiłam ją na ekranie, a teraz po prostu zakochałam się w jej głosie czytającym mi przez kilkadziesiąt godzin „Gorzką czekoladę”. Jest ekspresyjna, czyta ze zrozumieniem, widać, że poznała powieść wcześniej po to, by wiedzieć, co przedstawia słuchaczom. 
Sprawdziłam, że czyta jeszcze „Dziewczynki ze Świata Maskotek” i „Karolcię”. Na pewno wysłucham.


Moja ocena: 3,5/6 za treść, 5,5/6 za interpretację

próbka interpretacji według M.Seweryn

wtorek, 15 lutego 2011

WYOBRAŹ SOBIE, JAK PACHNĄ SOSNY


MARIA ULATOWSKA
„SOSNOWE DZIEDZICTWO”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Urzekła mnie okładka. 
Od razu przypomniałam sobie swoje urlopy na Mazurach – choć akcja powieści tym razem z Mazur „przenosi się” na Kujawy. Zrobiło mi się trochę cieplej i mniej zimowo. Wzięłam ogromny kubek herbaty z cytryną, postawiłam w zasięgu ręki miseczkę z domowymi ciasteczkami od cioci H. i utonęłam w „Sosnowym dziedzictwie” na cały dzień.
Bo w istocie przeczytałam książkę szybko, „za jednym razem”.
To bajka. 
Anna Towiańska, dziewczyna tuż po trzydziestce, która niemało w życiu przeszła, cudem i dziwem dziedziczy dworek na Kujawach. Jedzie tam, ląduje w maleńkim miasteczku niczym przybysz z innej planety, remontuje dom i podbija serca wszystkich mieszkańców bez wyjątku. Dużo, straszliwie dużo tu idealizmu – pieniądze na remonty są, ekipa remontowa jak marzenie jest, przystojniaczek jest, pies do kompletu jest, jest jezioro, poziomki, grzyby i ryby. Jest miód i wspaniała gosposia (Irena Malinka – czyż to nie przewspaniałe imię i nazwisko???) Trochę to wszystko zatykające swą słodkością… Bo nikomu się tak nie udaje. Bo nikt nie mówi „moja przyjaciółka” o poznanej dwa dni wcześniej właścicielce kawiarni. I żadna właścicielka kawiarni nie stawia pierwszego śniadania swojemu gościowi.
Jednak w tej książce większą wartością była dla mnie historia. 
Bo narracja jest prowadzona dwutorowo – od czasów wojny, gdy urodziła się Anna Towiańska – mama Anny od dworku (a urodziła ją Anna Towiańska babcia tej od dworku). Zawiłe, prawdziwe mocno losy Anny matki są dla mnie największą siłą tej książki. Mocno zaskakujące, niewesołe, a przez to życiowe, osadzone w czysto polskich realiach. I ta historyczność miesza się z remontami, kolacjami i zakochaniami tej Anny od dworku, tej współczesnej. Z jej dobrocią wobec nieznajomych obdartusów (które oczywiście wychodzi jej na dobre) i wobec zbłąkanych psów. 
A tajemnica sejfu i paprotki – w pierwszej chwili parsknęłam śmiechem, a potem stwierdziłam, że to historia wyjęta z Historii, że przecież „tak mogło być” i tak wiele razy na pewno było.
Ja na idealizm tej książki klęłam. Klęłam też na sposób narracji, powtarzalność niektórych scen, uładzoność, brak dosadności. Ale z drugiej strony chylę czoła autorce i podziwiam, że zamiast narzekać na to, że nie ma swojego wymarzonego dworku w lesie, obok jeziora, taki dworek sobie stworzyła, uczyniła swoim i do niego zaprasza. I że napisała tę książkę niejako sobie – na przekór deszczom i słotom, żeby mieć gdzie uciec. A przy okazji otwiera drzwi tym wszystkim, którzy wrócili z mazurskich rozlewisk i mają nadzieję spędzić teraz kilka chwil w nowym miejscu. Mam wrażenie, że zawarła tu dużo swoich marzeń, swoich „bujań w chmurach” i dlatego to wszystko takie idealne, lukrowane. Bo przecież nikt nie marzy o burzach, o braku funduszy, o złych, smutnych ludziach i krętych ścieżkach, po których nie można dojść do celu…?
Wróżę jej ogromny sukces, a także wszystkim kolejnym częściom (wiem, że na pewno powstanie druga, bo na okładce jest jej zapowiedź). Wróżę trochę ze znaczonych kart, bo sama swój egzemplarz już wysyłam Mamie, która na pewno chętnie z tą książką odpocznie i wejdzie do swojego własnego dworku, zjeść swoje własne poziomki.

Moja ocena: 3,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

poniedziałek, 14 lutego 2011

POWIEDZIEĆ WSZYSTKO, CO SIĘ WIE


HENRY HOBHOUSE
„ZIARNA BOGACTWA. PIĘĆ ROŚLIN, DZIĘKI KTÓRYM POWSTAŁY FORTUNY”
(TŁ. WOJCIECH GÓRNAŚ)
MUZA SA, WARSZAWA 2010 

Ciekawe ilu z Was odgadłoby o jakie rośliny może chodzić? Ja dobrze wytypowałam trzy. 
Do roślin, które rozrastają się w dolary i euro należą: kawa (punkt dla mnie), kauczuk (bez punktu), winorośl (punkt! - roślina, która przyszła mi na myśl, jako pierwsza), drewno (może drewna nie można nazwać rośliną, ale niech tam – bez punktu), tytoń (punkt, ja tu jeszcze dodałam nieco inną roślinkę).
Czekałam na tę pozycję z niecierpliwością. Spodziewałam się pozycji lotnej, pełnej przystępnie napisanych ciekawostek, śledzenia drogi każdej z roślin od ziarnka (…do ziarnka) i zapierających dech w piersiach historyjek. 
A potem brnęłam przez nią mozolnie… Bo owszem, wiedzy w tej książce jest ogromna ilość. Tylko po pierwsze nie zawsze wiedza to na temat (no bo na przykład dowiedziałam się skąd się wzięło słowo hooker (pol.prostytutka) w języku angielskim, ale nie ma to nic wspólnego z kauczukiem, o którym była mowa).
Po drugie napisana była językiem, który mi nie odpowiadał – suchym, oschłym, piaszczystym, trochę jak podręcznik (tylko nie bardzo umiem powiedzieć czego – historii?, geografii?, botaniki?, a czasem jak poradnik dobrego ogrodnika).
Jest tu wszystko – trochę historii, skąd, z jakiego obszaru dana roślina pochodzi, garść informacji o uprawie (nawet kilka akapitów o pasożytach, które zagrażają winorośli), odmianach, wpływu rządu na rozwój handlu (albo kościoła – bo w przypadku winorośli obrządek chrześcijański i użycie wina we mszy jest nie do przecenienia), gdzieś pomiędzy historia niewolnictwa, kto i dlaczego ma zyski z upraw oraz historia ekspresu do kawy i fermentacji drożdży.
Ta książka przypomina krajobraz – raz przewijające się za oknem równiny, które każą przymknąć oczy choćby na chwilę, a raz piękne, monumentalne góry, które się fotografuje na pamiątkę.
Bo są tu maleńkie klejnociki, rozsiane po tekście.
Czasem to oczywistości, które mi nie przyszły do głowy – jak fakt, że w XVIII w. w Dorzeczu Amazonki używano kauczuku do wyrobu świec – tamtejsze zwierzęta nie potrzebują grubej warstwy tłuszczu i nie było skąd wziąć łoju, by świece wytopić. Albo prosty fakt wykorzystania kauczuku w elektryce, który mnie oświecił jak piorun (no bo do tej pory jakoś nie uświadamiałam sobie, że przewody są osłonięte!).
Albo to, że wino nie było wytwarzane, zanim nie wymyślono glinianych naczyń (wcześniej przechowywano napoje w kozich skórach, w których na pewno dobrze by nie sfermentowały). 
Albo, że wino było tak bardzo cenione w dawnych czasach, bo picie wody było zbyt ryzykowne (a proces powstawania wina, czy piwa zabijał wszelkie drobnoustroje).
Zadziwił mnie fakt, że ponad 50 % całej wytwarzanej na świecie kawy pochłaniają Arabowie – a to dlatego, że nie uznają alkoholu (a widać każdemu człowiekowi jest potrzebna jakaś używka). Że najwcześniejszy udokumentowany sposób korzystania z kawy, to było żucie jej liści bądź ziaren, albo jedzenie jej w formie deseru: tłuczonych świeżych ziaren ze zwierzęcym tłuszczem (sic!)
Że hodowla tytoniu tak bardzo wyjaławia ziemię, iż można przez rok lub dwa zbierać plony, a potem musi 20 lat leżeć odłogiem, by się zregenerować. I że Niemcy potrafili ponoć odróżnić narodowość aliantów po zapachu dymu papierosowego (każdy miał swoją markę), a w armiach dostawali ogromne ilości papierosów, bo palenie tytoniu zmniejsza apetyt. A pół wieku temu w reklamach namawiano, by sięgnąć po papierosa, zamiast po cukierka, by zachować smukłą sylwetkę.
I świetnie mi się czytało o tym skąd pochodzi nazwa szkielet balonowy (przy budowie budynków) i że na skutek konfliktów Francji z Anglią Francuzi zawierali sojusze z Indianami i płacili za każdy skalp angielskiego drwala, więc Anglicy musieli oni chodzić do lasu z ochroną. Pogubiłam się natomiast dochodząc źródła tego konfliktu. I mniej przyjemnie czytało mi się, że metr sześcienny wejmutki był cztery razy droższy od drzew liściastych.
Musiałam w tej książce WYSZUKIWAĆ to, co może mnie zainteresować i to było naprawdę męczące.
Autor połknął chyba jakąś pigułkę wiedzy (bibliografia jest imponująca), ale w pewnym momencie przestał kontrolować swój strumień świadomości.
Lepiej więc czasem pohołdować starej, znanej prawdzie: mowa jest srebrem…
Chciałabym kiedyś wrócić do tej książki, gdy będę miała więcej cierpliwości do przekopywania się przez rządowe konflikty i zawiłości akcyzy. Na chwilę obecną mam zielonym fluorescencyjnym mazakiem zakreślone ciekawostki, które mnie urzekły i które czytałam na głos mojemu Mężowi podczas długiej podróży samochodem.

Moja ocena: 3/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

piątek, 4 lutego 2011

FALSTART. NA 8 MARCA


CRISTINA DE STEFANO
„NIEPOKORNE. KOBIETY, KTÓRE ZMIENIŁY ŚWIAT”
(TŁ. JOLANTA SAS-WYDRO)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011

Ja wiem, że o kobietach nie powinno się tylko tego dnia, ale to byłby idealny prezent dla każdej kobiety jako księga inspiracji, cegiełka w budowaniu poczucia własnej wartości, ziarenko pieprzu – ta zdrowa zazdrość, która popycha do działania. 
A dla mężczyzn jako miniaturowy ołtarzyk, który można wyjąć w pociągu i w tramwaju, w poczekalni u dentysty i w parku i pomodlić się czytając kolejne kobiety.
Jest ich 20.
Co kilkanaście stron po lewej małe czarno-białe zdjęcie. Pozornie zwykłych kobiet. Jedna w wannie, Inna z aparatem. Jeszcze inna oparta o nie pomalowaną kamienną ścianę. Uśmiechnięte, zamyślone, śmiejące się w głos, tak, że z małego zdjęcia słychać wyraźne „ha, ha, ha”. 
Większość z tych kobiet to dla mnie komety – z długimi, lśniącymi ogonami – zahaczyły każdego, musnęły, słyszałam nazwisko, ale nie wiedziałam, kim jest, jak wygląda, co robiła…
Nie lubię biografii, czytuję je bardzo rzadko, ale ta książka jest wyjątkowa. To zarys, błysk flesza, wyryte na ławce „TU BYŁAM” tak jakby samo imię i nazwisko niosło za sobą legendę.
Nie lubię biografii, ale ta książka jest inna, wywoływała we mnie dreszcze, łzy, gulę w gardle, uśmiech – wszystkie emocje, wszystkie wybuchy od śmiechu po płacz. 
To według mnie hołd dla wyobraźni, dla nieograniczonych możliwości, intuicji, determinacji, dla sięgania zawsze dalej i wyżej – tym dobitniejsze, że te kobiety były prekursorkami w swoich dziedzinach – jedna jako pierwsza kobieta wystawiła musical na Brodway’u, a inna jako pierwsza przeleciała nad Atlantykiem.
To krótkie, kilku-kilkunasto stronicowe teksty. Bez „żyła, jej rodzice…, jej mąż…, jej zięć…, jej wydawca…, umarła”. To książka skrząca się małymi diamencikami. O tym, że Rachel Garson „wieczorami taszczy pod pobliską szopę gramofon, by słuchać koncertu skrzypcowego Mendelssohna.” [s.32] Że Dorothy Draper „zarządcę folwarku zmusza do zmiany rasy krów na pastwisku, by lepiej komponowały się z nowo powstającym luksusowym wiejskim kurortem.” [s.68] Że Lee Miller „przyrządza niebieską rybę na cześć Miro i jego obrazów, płucze szpinak w pralce(…).” [s.123] Albo, że w domu Tashy Tudor „organizowane są amatorskie teatrzyki, jada się domowe wypieki, doręcza listy adresowane do lalek, zażywa kąpieli w ogrodzie, zapala naftowe lampiony. Nie istnieje ani radio, ani telewizja(…).” [s.200] 
Dziś mój Mąż zapytał, czy moim zdaniem można kogoś podziwiać, doceniać za to, że ma pasję. Oczywiście! A te 20 sylwetek kościstych i krągłych, kołyszących biodrami i ukrywających biodra w zbyt szerokich spódnicach jest tego dowodem. Gdyby nie ich zainteresowania świat zmieniłby się trochę inaczej, albo boleśnie by się nie zmienił (tu przychodzi mi na myśl Margaret Sanger, która walczyła o rozpropagowanie antykoncepcji wśród kobiet).
Każda z tych kobiet czymś mi zaimponowała, każda wywołała emocje. Największe Tasha Tudor – swoim bajkowym domem, bajkowym światem, bajkowym wyglądem dobrej wróżki, bosymi stopami, hodowlą kóz i wyrabianiem własnoręcznie świec z wosku. Urzekły mnie zdjęcia Berenice Abbott, których wcześniej nie znałam, zdruzgotały doszczętnie zdjęcia Dorothei Lang. Zaciekawiła mnie najbardziej Mary Frances Kennedy Fisher – pionierka food writingu (chciałabym przeczytać jakąś książkę jej autorstwa, ale mimo, że napisała ich chyba 27 żadna nie jest przetłumaczona na polski). Swoim stylem zachwyciła mnie Dorothy Draper. Bezgraniczne współczucie wzbudziła Lee Miller, o której ciągle w kółko myślę. 
Bardzo dużo wzięłam dla siebie z tej książki, przede wszystkim te kiełki, które mogę zasiać w swojej głowie, które są zaczątkami roślin – wielopędowych, wielolistnych poszukiwań (już przekopałam kilkadziesiąt stron szukając zdjęć, wierszy, książek…).
Piękna książka, która mnie odnalazła (nie zamawiałam jej, a któregoś dnia pojawiła się w mojej skrzynce pocztowej).

Berenice Abbott (fotograf), Ruth Benedict (antropolog), Rachel Carson (biolog, kobieta, która jako pierwsza zwróciła uwagę na szkodliwość pestycydów), Caresse Crosby (żona i współpracownik Harry’ego Crosby’ego) , Dorothy Dandridge (aktorka), Hilda Doolittle (poetka, pisarka) , Dorothy Draper (projektantka wnętrz), Amelia Earhart (pilot), Mary Frances Kennedy Fisher (prekursorka food writingu), Slim Keith (ikona mody), Dorothea Lange (fotograf), Lee Miller (modelka, fotograf), Josephine Nivinson (malarka), Sister Parish (dekoratorka wnętrz), Dorothy Parker (poetka, satyryk), Margaret Sanger (lekarz, pionierka współczesnych metod antykoncepcji), Anne Sexton (poetka), Kay Swift (muzyk, jako pierwsza w historii kobieta skomponowała musical), Tasha Tudor (ilustratorka), Mae West (aktorka, reżyser, scenarzystka)

Moja ocena: 6/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]