środa, 31 sierpnia 2011

TA KSIĄŻKA NIE ŚPIEWA


IWONA SŁABUSZEWSKA-KRAUZE
„OSTATNIE FADO”
OTWARTE, KRAKÓW 2011 

Fado(oznacza los, przeznaczenie) – gatunek muzyczny powstały w XIX wieku w biednych dzielnicach portowych miast Portugalii, głównie w lizbońskich kwartałach Alfama i Mouraria. Fado to melancholijna pieśń[1], wykonywana przez jednego wokalistę przy akompaniamencie dwóch gitar. Nazywane jest czasami portugalskim bluesem.

„Ostatnie fado” – trzy historie, zszyte w jeden tom: kolorowa, egzaltowana okładka z dziewczyną o czerwonych wargach. Patrzy w okno, może z niego wychyla się starsza kobieta, która kiedyś śpiewała fado, albo tajemniczy poeta, maszerujący ulicami Lizbony? Tylko, że po okładce widać, jak bardzo to nie jest Lizbona, tylko jakieś miejsce na Lizbonę przerobione. Podrabiana, tania historyjka. I to „ostatnie fado” też trochę takie jest.
Alicja ma kuzyna Dominika. Gdy była mała Dominik był jej bohaterem – starszy, trochę o nadprzyrodzonych mocach, bo jeździł po świecie, znikał i pojawiał się, kiedy chciał, a ona oczami szeroko otwartymi chłonęła każdą nową zmarszczkę na jego czole i każdy włos, który rósł, gdy jego nie było. Był takim trochę duchem, który gdy się pojawia nie musi już nic – wystarczy, że jest, że weźmie na rower, że pokaże parę zdjęć i że można pochwalić się nim przed koleżankami. Znam to – miałam dwóch kuzynów bliźniaków, w których patrzyłam jak w obrazek – spełniałam wszystkie życzenia, byleby tylko mnie lubili. To była bardzo podobna więź. Teraz Dominik ma 50 lat, siedzi w domu i nie rusza się za jego próg. Nie wyjeżdża już, zgubił gdzieś podróżowanie i wszystkie bilety na pociągi i na statki. Podróżuje tylko po mapie, przyczepionej do ściany kolorowymi pinezkami. Dziwnym trafem w ręce Alicji wpada list Dominika, który napisał do tajemniczej Rosy - to ona zaśpiewała dla niego tytułowe ostatnie fado. Dominik prosi, żeby Alicja wysłała ten list z Dublina. Alicja zaś wiedziona jakimś mistycznym uczuciem do kuzyna z przeszłości, jakimś zaczadzeniem i chyba trochę chęcią przygody, wyrusza do Lizbony tylko po to, by poznać Rosę, by spojrzeć w oczy dziewczynie, która kiedyś kochała Dominika i wypytać ją, dlaczego to fado, o którym pisze w liście, jest ostatnie. 
Łzawe to, bajkowe, mało prawdopodobne i chwiejące się niebezpiecznie jako motyw przewodni i iskierka całej akcji. 
Ale książka ma jeszcze dwie inne warstwy.
Jedna to życie i twórczość wielkiego poety Fernando Pessoi, który to pojawia się tutaj chyba tylko dlatego, że mieszkał w Lizbonie, którego wątek nudził mnie śmiertelnie i który nijak się ma do fado, poza faktem, że bohaterka śpiewała jego teksty, a już naprawdę nijak ma się do ostatniego fado, które w ogóle jest o czym innym, a nie o rewolucji kulturalno-oświatowo-literackiej…
Najlepiej wyszedł chyba wątek sklepikarza i jego przyjaciółki, która prowadzi piekarnię. Trochę baśniowy, trochę współczesny – jedna piecze ciastka z miłości, która to miłość ciastek nie chce jeść, a drugie łapie w dłonie nowo narodzoną córkę sąsiada i opowiada o swojej własnej córce, dorosłej już i niesfornej.
Ale też nijak ma się to do fado, i powtarzam – do fado ostatniego, to już w ogóle ni przypiął ni przyłatał…
Niby te wątki wszystkie na końcu jakoś się połączyły, ale szef widać – bardziej to taka fastryga niż piękne wykończenie. Cały czas czytając tę książkę niepokoiłam się tym przeskakiwaniem z bohatera na bohatera – czułam się jak na diabelskim młynie – raz góra, raz dół, raz góra, raz dół, aż zrobiło mi się mdło od tej jazdy. To było rwane czytanie, rwana narracja i rwana historia.
Zupełnie nie przekonały mnie wewnętrzne rozterki Alicji, która sama nie wie, czy jest zakochana, czy nie, czy powinna oddać komuś swój talizman, jakim jest słonik z opuszczoną trąbą. Nie przekonały mnie też wynurzenia Pessoi, który chciał wstrząsnąć światem literackim i zrobić rewolucję językową.
Najpiękniejsze wydały mi się obrazki z Lizbony, targi z owocami i warzywami, tramwaje, które jadą tylko pół ulicy, zapach smażonych sardynek, dziecko bawiące się kamieniem znalezionym na ziemi…
I dwie dobre rzeczy wynikły z tej lektury: raz – znów obejrzałam sobie ”Lisbon story”, mój ukochany film Wendersa i dwa – posłuchałam Amalii Rodriguez i dopiero to wywołało we mnie dreszcz i wzruszenie związane z ostatnim fado.

sobota, 13 sierpnia 2011

ŻÓŁTKO, SŁOŃCE, CYTRYNY, ŻONKILE


KAJSA INGEMARSSON
„ŻÓŁTE CYTRYNKI”
(TŁ. NATALIA JANUSZEWSKA)
SŁOWO/ OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2009

Dwa lata temu, gdy książka dopiero wyszła, miałam ją już w ręku. Zajrzałam do środka, przeczytałam kilka pierwszych stron i odłożyłam. Pomyślałam, że to będzie przewidywalna lektura i że nic mnie w niej nie czeka.
A trzeba było po prostu dać się tej historii opowiedzieć.
Wszystko zaczyna się od różnicy między melonami a cytrynami. 
Agnes ma wymarzoną pracę – jest szefową sali w wykwintnej restauracji na modłę francuską. Spełnia się i płacą jej dobre pieniądze. Ma ukochanego mężczyznę, który już jakiś czas temu wprowadził się do niej. Ma najlepszą przyjaciółkę, z którą od czasu do czasu idą na drinka. 
I ma cytrynki w miejsce piersi. A jej szef widzi w nich melony i bardzo chce skosztować jej owoców. Gdy Agnes idzie do piwnicy po wino, zakrada się i wkłada jej ręce pod spódniczkę – a ona dziwnym trafem rozbija najdroższe wino w całej piwniczce. I tak kończy się jej świetnie zapowiadająca się kariera szefowej sali. Do tego mężczyzna jej życia okazał się mężczyzną życia jeszcze jednej kobiety – albo PRZYNAJMNIEJ jeszcze jednej i świat się powoli wali. Na głowę Agnes. Pieniądze się kończą, pośredniak wzywa. Kolejny dziwny traf sprawia, że Agnes angażuje się w otwarcie nowej restauracji. A nazwa jej będzie Żółte Cytrynki. 
Do tej książki wpada się, jak do żółtego koloru. Jest przyjemnie. 
To nie historia pełna fajerwerków. To nie historia, która zaskakuje. To historia, którą świetnie się czyta. Która sobie płynie i nagle dochodzi druga w nocy. Której kolejne strony trzeba zagryzać opiekaną bruschettą, maczaną w oliwie. Jest świeża. Prosta, ale smakowita. Jak gadanie z przyjaciółką w letni dzień, popijając herbatę. To nie takie gorące, upalne przedpołudnie. Jest nawet trochę zimno i zarzucamy na ramiona kolorowe chusty. Ale jest w tym dniu dużo historii i wspomina się go z uśmiechem, z nostalgią. Taka jest ta książka. Żółta kolorem przygaszonego słońca. To najbardziej rozświetlona książka, jaką czytałam ostatnio. Jest zupełnie i dokładnie tym, co zapowiada seria – książką do czytania gatunek komedia romantyczna. Książka bez zadęcia i nie taką, która ma zmieniać świat. Nawet nie ma na celu zmiany czytelnika. Chce mu zapewnić chwilkę rozrywki, ale rozrywki niegłupiej. Pełnej smaków – jest tam zupa rybna, makaron z krewetkami i grillowany tuńczyk. I uśmiechnięta, kompetentna szefowa kuchni, co serwuje żółte cytrynki.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

czwartek, 11 sierpnia 2011

RURY,ZLEPY,CIĄGI


PATRICIA ATKINSON
„W DOJRZEWAJĄCYM SŁOŃCU. O KOBIECIE, KTÓRA STWORZYŁA WINNICĘ”
(TŁ. HANNA PASIERSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Liczyłam na taką książkę, jakie sugeruje lato – ciepłą, pełną lekko musującego wina i upału. I taka, od jakich jestem w pewnym sensie uzależniona – gdy widzę w zapowiedziach wydawniczych zlepek słów przeprowadzka/winnica/jedzenie/Toskania – względnie Prowansja/nowe życie – spisuję tytuł i potem szukam na półkach księgarni. Czytałam ich mnóstwo i czasem myślę, że zbyt opalona jestem tym fikcyjnym słońcem Toskanii. Ale wciąż sięgam po nowe, gromadzę i zastawiam nimi specjalną półeczkę na moim regale z książkami. Nie mogę przejść obok takiej książki obojętnie, bo poruszają we mnie czułą strunę, bo opowiadają moje marzenia i uśmiecham się do ich przyjemnych okładek z zachodem słońca i cyprysami.
Tym razem dałam się podejść Patricii Atkinson, która porzuciła swoje miejskie życie na rzecz winnicy w Prowansji. Porzuciła trochę wbrew sobie. A może nie tyle wbrew co przez przypadek. Bardziej pragnęła uczestniczyć w marzeniu swojego męża, niż się z nim rozstać. A on właśnie takie miał marzenie. Francja. Winnica. Wino. Dom. Może niekoniecznie w takiej kolejności, bo winnica z winem były najważniejsze. W Polsce mówi się „słomiany zapał” – nie wiem, jakby to było po francusku, ale to bardzo pasuje do Jamesa. Usiadł w cieniu drzewa i patrzył, jak Patricia pracuje. Był chory, a potem pewnie udawał chorego. Tyle tylko, że odwrotu już nie było, bo wszystkie pieniądze były już wydane i pozostało tylko czerpać zyski z wina. Tyle tylko, że to wino nie rośnie na drzewach. Na drzewach rosną owoce, które trzeba podciąć, podwiązać, opryskać, podlać, zebrać, wycisnąć… ale przede wszystkim kochać. I choć to nie była w przypadku Patricii miłość od pierwszego wejrzenia, okazała się miłością na zawsze. Mąż się z nią rozwiódł, ale zostało żonie po mężu jego marzenie i żona zaślubiła się winogronom zamiast męża. Też dobrze, a w tym konkretnym przypadku nawet lepiej. Patricia jest bowiem kobietą sukcesu, o której kręcą filmy dokumentalne, która wyrobiła własną winną markę i która tuz przy końcu książki zamiast jednej winnicy miała już dwie. 
A zaczyna się od tego, że po francusku umie powiedzieć jakieś pięć słów i jedno zdanie, a o winie wie tyle – „Jakie to fantastyczne, że wytwarzamy podobne wspaniałości tak niewielkim nakładem pracy. Parę oprysków, trochę koszenia…” [s.50]
W mgnieniu oka okazuje się, że musi być silna, mądra, biegle władać francuskim i to francuskim dość fachowym, musi być szefem, musi być dyplomatą… Świat zaczyna jej się walić na głowę, a może tylko sama winnica i Francja? Podoba mi się w tej książce, że Atkinson nie ukrywa swojego strachu, ze nie ukrywa swojej naiwności, ze nie ukrywa swojej niewiedzy, swoich łez. Że nie boi się powiedzieć, jak bardzo czuje się osamotniona i zdana na innych. Nie koloruje swojej historii różowymi kredkami, nie twierdzi, że było łatwo. Docenia też pomoc wielu osób, bez których nie było by teraz wina Patricii Atkinson. Ja z punktu widzenia obserwatora, doceniam za nią, że była to mądra pomoc – nikt nie robił niczego za nią – gdy trzeba było wsiąść na podkaszarkę nikt nie wsiadał na podkaszarkę Patricii – sąsiad pokazywał jej jak to zrobić, którędy jechać i na co zwrócić uwagę, ale to ona musiała naciskać pedał gazu lub hamulec. Od samego początku była sama, choć nie sama. Dlatego wino smakowało lepiej – było w całości pracą jej własnych rąk i jej głowy – wieczorami czytała książki o enologii na przemian ze słonikiem języka francuskiego. 

Ale mimo iż podziwiam Patricię, mimo, że czytając jej historię widziałam prawdziwą kobietę, nie przerysowaną, kościstą i krwistą, to ta książka nie wywołała we mnie natłoku emocji. To zlepek scenek rodzajowych, zlepek potu, lejącego się z czół zbieraczy i zlepek fachowego słownictwa. „Dodałam enzymy pektolityczne, by wspomóc proces ekstrakcji i maceracji.” [s.329] Czytam to zdanie kilka razy i wciąż nie wiem, o czym ona mówi… Patricia jest zakochana w samym procesie powstawania wina. I ogromnie dumna z tego, że opanowała go od A do Z, chce być (jest!) doceniana w zamkniętym, hermetycznym kręgu enologów, chce pokazać, że wie, czym jest ta maceracja, zaimponować czytelnikom. Ale ja nigdy nie widziałam procesu zamiany owocu w wino, nie potrafię sobie go wyobrazić, wiec uciekałam wzrokiem za okno i powracałam do lektury, gdy butelki wina stały już na stole. 

I przychodzi mi do głowy pewna szalona myśl:
„Dzień mija wśród chaosu rur, pomp i remontages. Chai jest zastawiona drożdżami rosnącymi w licznych wiadrach. Rury krzyżują się na podłodze, pracują wszystkie trzy pompy. Kubły z wodą przygotowaną do spłukiwania jeszcze powiększają bałagan, potykamy się o kable i węże.” [s.162]
- czy to nie wspaniały pomysł na komiks????

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]