piątek, 30 września 2011

PREZENTÓW CZAS

Mój Brat ma za 7 dni imieniny.

Z tej okazji mam do podarowania książkę "Matki, żony, czarownice" Joanny Miszczuk od wydawnictwa Prószyński i S-ka. 

Jeśli ktoś ma ochotę ją dostać - oto zadanie: mój Brat strasznie nie lubi życzeń. Ale skoro ma imieniny to chciałabym, żebyście wymyślili jakieś życzenia, które przyjmie osoba nie lubiąca życzeń dostawać. 6 października komisja w składzie ja i solenizant wybierzemy te, które najbardziej chcielibyśmy usłyszeć między łodyżkami imieninowych kwiatków bądź  odczytać na kartce z imieninową wiązanką.

Póki co książka śpi w oczekiwaniu....

środa, 28 września 2011

PATRZEĆ STOJĄC NA GŁOWIE


HARRY OLIVER
„KOCIE FURTKI I PUŁAPKI NA MYSZY. SKĄD SIĘ WZIĘŁY ZWYCZAJNE (I NIEZWYKŁE!) PRZEDMIOTY W NASZYM ŻYCIU?”
(TŁ. JAKUB GÓRALCZYK)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011

Uwielbiam się dziwić. 
Uwielbiam być zaskakiwana.
Uwielbiam, gdy coś wywołuje we mnie takie emocje, że przecieram w zdumieniu oczy.
I po części tak podziałała na mnie ta książka.
Co chwilę śmiałam się, bo jak tu się nie śmiać, gdy słyszy się, że hula-hoop było zakazane w Japonii ze względu na nieprzyzwoite ruchy biodrami, jakie wykonuje się podczas jego kręcenia. Rozdziawiałam usta, bo jak nie rozdziawiać, gdy dowiaduję się, że pierwotnie folia bąbelkowa miała służyć jako tapeta, a Lizzie Magie, która wymyśliła grę Monopol była antykapitalistką i chciała, żeby jej gra podkreślała negatywne skutki kapitalizmu. Czytałam kawałki komuś, kto akurat znajdował się w pobliżu, bo nie mogłam zatrzymać dla siebie informacji, że Lego pierwotnie było drewniane, a wymyślił je producent drabin, jako sposób na wykorzystanie resztek drewna. A jeśli byłam akurat sama i znalazłam informację taką jak to, że Adidasy zostały wymyślone przez Adolfa ADIEGO Dasslera, a Pumy przez jego brata i że trzy paski miały służyć wzmocnieniu obuwia, a „waflowe” podeszwy powstały poprzez włożenie kawałka gumy do gofrownicy – to musiałam zadzwonić do Męża i podzielić się z nim taką informacją.
Ta książka pełna jest takich perełek. No bo ja nie przypuszczałam, że pierwszy tusz do rzęs stworzony został przez T.L. Williama dla jego siostry, która obawiała się, że jest zbyt brzydka, by znaleźć męża. Nie wiedziałam też o tym, że soczewki kontaktowe, które w znanej dziś postaci powstały w latach 60. XX w. wymyślił już Leonardo Da Vinci. Nie miałam też pojęcia, skąd wzięła się punktacja w Scrabble – wynikało to z analizy częstotliwości, z jaką dana litera pojawia się na stronach „New York Times’a”.
Oliver podzielił swoją książkę na 13 części, rozróżniając na przykład „produkty spożywcze” – gdzie znajdziemy pizzę, majonez i dowiemy się, że bagietka ma podłużny kształt, ponieważ piecze się szybciej od okrągłego bochenka, a w latach 20. XX wieku prawnie zabroniono piekarzom pracy przed godziną 4 rano; „zabawę i czas wolny” i tu wszelkiego rodzaju gry; „w łazience”, „wewnątrz i na zewnątrz” i „pieniądz rządzi światem”.
Gdy czytałam, że pierwsze mleko w kartonie powstało w 1951 roku to dotarło do mnie z całą mocą, że każdą rzecz, z tych, którymi się otaczam, musiał ktoś wymyślić, zaprojektować, wynaleźć. Gdy czytałam o zmywarce do naczyń i o tym, że wymyśliła ją kobieta, która nienawidziła zmywania, doszłam do wniosku, że wynalazki powstają w ludzkim umyśle po to, by ulepszać życie, pomagać sobie i eliminować z życia to, czego nie znosimy. Gdy czytałam o tym, że kiedyś używanie widelca uchodziło za świętokradztwo myślałam o tym, jak bardzo nasze życie uległo zmianie i jak wiele mamy narzędzi, które kiedyś wzbudziłyby lęk lub oburzenie. Gdy czytałam, że frisbee wymyślili znudzeni studenci, początkowo rzucając pustymi puszkami po ciastkach, żeby umilić sobie czas, myślałam o tym, iż człowiek nudzący się, to człowiek myślący, który chce zabić nudę. A gdy dowiedziałam się, że metalowe nity przy dżinsach zostały wymyślone przez zbieracza minerałów, który chciał w ten sposób wzmocnić kieszenie, nieustannie wypchane nowymi zbiorami, potwierdziło się powiedzenie – potrzeba matką wynalazku.
Lubię takie książki, bo zmuszają mnie do otwarcia oczu, do spojrzenia inaczej, do stanięcia na głowie i sprawdzenia co jest pod blatem stołu, pod który nigdy nie zaglądam.
Niektóre historyjki jednak były zwyczajne, były nudne i zastanawiałam się czym Oliver kierował się wybierając akurat termometr czy minispódniczkę, skoro nie wiążą się z nimi żadne „jabłka Newtona” czy choćby miłość do ukochanego zwierzaka (tak, jak przy kociej furtce, o której mowa a tytule). Ale zaraz się reflektowałam – „skąd się wzięły zwyczajne i niezwyczajne przedmioty…”, a nie „najbardziej spektakularne historie związane z wynalazkami”. Więc czasem ziewałam i dawałam odpocząć swemu zadziwieniu.
Nie mniej jednak od razu przyszła mi do głowy myśl – już widziałam w sklepach pierwsze kalendarze adwentowe – co jeśli zamiast cukierka włożyć do nich historyjki z tej książki i czytać je wieczorem jak mini-bajki? 

(Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego)


czwartek, 22 września 2011

DELIKATNE DUSZY BUJANIE


BRIDGET ASHER
„PROWANSALSKI BALSAM NA ZŁAMANE SERCA”
(TŁ. EWA RUDOLF)
WYDAWNICTW LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Tytuł może odstraszać. Jest dokładnym tłumaczeniem tytułu oryginalnego, ale przywodzi na myśl lukier, historię miłosną oczywistą i czarno-białą, jakieś poznawanie królewicza i ogólnie wodospad cukru.
Asher znałam już z ”Kwiatów od Artiego”, która zaskoczyła mnie fabułą, łzami wzruszenia podczas czytania i świetnymi postaciami; oraz z trochę mniej udanej ”Pożyczonej miłości”, która akurat nie zaskoczyła mnie niczym. Więc miałam nadzieję na loty trochę wyższe niż królewicz na białym koniu, który przybywa do Prowansji. No albo w tej Prowansji już jest i czeka opalony i gotowy, z ramionami rozpostartymi na taką szerokość, że białogłowa po prostu musi w nie wpaść i nie ma wyjścia.
Przede wszystkim cieszę się, że Asher „przejęło” Wydawnictwo Literackie (wcześniej w Polsce wydawało jej twórczość Otwarte). Cieszę się z dwóch powodów. Po pierwsze Literackie promuje powieści „do poduchy”, które oprócz tego, że świetnie się czytają i że można przy nich odpocząć, to do tego są mądre. A ta książka jest dla mnie mądra, choć może nie odkrywcza w swej mądrości i nie filozofująca. A po drugie cieszę się, bo kocham namiętnie ich okładki, które sprawiają, że biorę książkę do ręki i mam ochotę w nią wejść.
I weszłam w tę dżunglę uczuć i zatopiłam się na kilka wieczorów. 
Bo najlepiej czytać ją niespiesznie.
Tak jak się przeżywa żałobę.
Bo ta powieść jest o przepracowywaniu żalu, o oswajaniu strachów, o nazywaniu swoich uczuć, o wymyślaniu dla siebie opiekuńczych duchów, które potem szepczą Twoje imię.
„Każdej kobiecie należy się jedno zagubione lato. Teraz twoja kolej.” [s.100]
Takie słowa usłyszała Heidi od swojej matki. A usłyszała je dwa lata po śmierci swojego męża, ukochanego Henry’ego, który był jej oczami, jej notesem na ważne zapiski, jej kubkami smakowymi i jej podręcznikiem wychowania dzieci. Zginął w wypadku samochodowym i zostawił dwie sieroty – swojego synka Abbota i swoją żonę, która bez niego została ślepa, bez czucia i zupełnie bezradna. Abbot nie może się otrząsnąć po śmierci ojca – obsesyjnie myśli o śmierci, kurczowo trzyma się matki, obawiając się jej przedwczesnego odejścia i obsesyjnie myje ręce, bojąc się przenoszonych przez świat zarazków. I co noc słucha opowieści o Henrym, które snuje matka – o tym, jak grał w bejsbol i o tym, jak kupił sobie fajkę. A matka sama nie może się otrząsnąć. Zaniedbuje swoją ciastkarnię, która kiedyś była jej pasją, radością i spełnionym marzeniem. Notorycznie coś gubi, nieprzytomnie staje na środku drogi nie wiedząc, w którą iść stronę, prawie zapomina o ślubie siostry.
Te słowa, które słyszy od matki, a które we mnie wywołały dreszcz ekscytacji, są magicznym zaklęciem i wyłomem w szklanej tafli, za którą znalazła się księżniczka Heidi. Księżniczka bez księcia i księżniczka, która zupełnie go nie szuka. I zupełnie też nie o tym jest ta książka. Jakaś miłość, jakaś przyjaźń jest obok, dodatkowo. Najważniejsze jest przebudzenie i odzyskiwanie czucia w wargach, w zdrętwiałych stopach i w języku. 
Heidi zabiera walizkę, zabiera Abbota, zabiera pasierbicę swojej siostry, która też, tak jak ona nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, i jadą do domu w Prowansji, od wielu lat należącego do rodziny. Domowi przydałby się remont i przydałby się ktoś, kto tak samo, jak on musi się podnieść. Albo jak ona, bo mam wrażenie, że ten dom jest rodzaju żeńskiego. Bo to też książka o sile kobiet, o rodzinie, w której kobiety nieustannie muszą się podnosić z upadków i być silne, muszą ufać samym sobie i innym kobietom w swojej rodzinie, muszą znać swoją wartość i potrafić oprzeć na niej swoje życie. 
Ale to nie żaden manifest feministyczny, a piękna opowieść o magicznym domu, o smakach ciastek z kremem i zapachu świeżego chleba. O górze, trwającej obok domu, w którą wszystkie kobiety rodu mogą wpatrywać się cały dzień, żeby otrzymać odpowiedzi. I to powieść, która kołysze, delikatnie buja, którą najlepiej czytać powoli i nie poganiać jej zbyt nachalnym i zbyt prędkim przewracaniem stron. Nie chodzi w niej też o to, czy odgadnie się wcześniej fabułę i czy domyśli się zakończenia. Chodzi o położenie się na tej powieściowej trawie i patrzenie w chmury. I o to, żeby dać się porwać bajkom i uwierzyć, ze każda z nich może być prawdziwa. 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

Na końcu książki jest menu wraz z przepisami na rodzinną prowansalską kolację. Asher jest zafascynowania jedzeniem, zafascynowana smakami, a szczególnie słodkim. Prywatnie, oprócz pisania , zajmuje się sklepikiem The Cake Shop, który otworzyła zainspirowana swoją ulubioną cukiernią w mieście o tej samej nazwie. 
I mimo mojej miłości do Literackich okładek muszę zamieścić oryginalną, ponieważ budzi we mnie pozytywne uczucia, budzi wiarę i uśmiech, choć uważam, że polska lepiej oddaje charakter powieści.

poniedziałek, 19 września 2011

OTWIERAM OKŁADKĘ I JEST GORĄCO


OLGA PALUCHOWSKA-ŚWIĘCKA
„PROSEKTORIUM”
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Pierwsze, o czym pomyślałam, zamykając okładkę po przeczytaniu książki: „wcale nie jest o tym, o czym na tej okładce napisano!”. 
„Młoda studentka i modelka Natasza przeżywa trudne chwile. Nie chce więcej spoglądać za siebie. Podejmuje dodatkową pracę w prosektorium, w miejscu gdzie, jak sądzi, można ukryć się przed całym światem. Początki są trudne – szpital jest przepełniony smutkiem. Kontrast między nową codziennością a światem pokazów mody i gal sprawia, że Natasza uczy się odczuwać intensywniej, doceniać wartość życia i jego prawdziwe piękno.” (ze strony wydawnictwa)
A Natasza na ogłoszenie w gazecie odpowiada całkiem przypadkiem. Sama właściwie nie wie, co ją skłoniło do posłania CV do prosektorium. Pewnie ciekawość. Niezdrowa i zdrowa zarazem. Bo ludzka. Bo każdy z nas się zastanawia, co się tam dzieje i jak wygląda człowiek osiem godzin po śmierci i co tak naprawdę robi się, gdy ktoś musi przeprowadzić sekcję. To takie zaglądanie śmierci w oczy. Bezpieczne, bo za parawanem pracy. Ja czytając opis miałam wrażenie, że Natasza jest dziewczyną z problemem, jakim jest jej wygląd. Przeczuwałam anoreksję, albo bulimię, albo jakąś fobię, która sprawiła, że na pokazie mody przestała oddychać i musiała uciec ze sceny. Ale nic takiego w tej powieści nie ma. Żadnych dramatycznych gestów i żadnego zażywania kokainy w toalecie. No może trochę, gdzieś obok. Ale Natasza to dziewczyna świadoma swojego piękna, a jednocześnie z dystansem do siebie i do całego świata, jakim jest moda i show biznes, do wielkich gal, które w telewizji wyglądają przepięknie, a w rzeczywistości cechują się porwanymi zasłonami i dziurami w siedzeniach dla gości, a czasem spiętą z tyłu na agrafki sukienką głównej prowadzącej. 
Drugie o czym pomyślałam, to był natłok pojedynczych słów, które zalały mi oczy – mocna, kipiąca, parząca książka, wysoka temperatura, uczucia, emocje, przekonania, filozofia… Gdybym miała powiedzieć, jaki kolor ma ta powieść, to byłby na pewno bardzo, bardzo mocno czerwony.
To książka niebanalna, choć czasami kuleje i jednak razi banalnością w rozważaniach i filozofowaniu bohaterów. Ale nie ma na pewno banalniej fabuły i to mnie w niej ujęło.
Natasza żyje w wielu światach – w świecie mody, w świecie szpitala i prosektorium, w świecie mieszkania ze współlokatorką Anną, z którą poznała się na studiach, z którą uprawia jogę i czasem zasypiają razem dotykając się nagimi piersiami, w świecie swojej ulubionej herbaciarni, która otworzyła się niedawno i której Anna byłą pierwszą klientką i w świecie jej właściciela, tajemniczego Gruzina i jego rytuałów oczyszczających, w świecie wsi, na którą wyjeżdża z Anną, by oczyścić umysł. Mam wrażenie, że to takie wielki kocioł, tygiel, do którego autorka wrzuciła wiele swoich miłości – herbata, joga, domowe spa, fotografia, fascynacja naturą, książki… Jest tu wiele nitek, posplatanych w supełki. Z jednej strony ta książka jest przez to chaotyczna i nierówna. Ale z drugiej dzięki temu organiczna i mięsista. Tak jak w życiu spotykamy na swojej drodze wiele osób, robimy wiele rzeczy, nigdy nie wiemy, co czeka nas krok dalej. Jeśli więc literatura tego rodzaju ma odzwierciedlać życie, to nie możemy z góry wiedzieć co się wydarzy i nie możemy ograniczać akcji do jednego wątku. Podobało mi się, że Natasza jest samotna, wokół niej przewija się mnóstwo mężczyzn – o jednych mówi, że są piękni, inni wywołują szybsze bicie jej serca, o wielu mówi dobrze, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy z którymś z nich będzie – nie ma tej fantastycznej, sztucznej i lukrowanej książkowej miłości i czytelnikowi nikt nie pokazuje wielką czarną strzałką „To ten!”. Właściwie miłość nie jest w tej książce najważniejsza. Najważniejsze jest szukanie siebie. A miłość, przyjaźń, nienawiść są częściami składowymi docierania do swojego wnętrza. 
Zamysł całej konstrukcji jest dosyć jasny – prosektorium kontra świat mody. Okazał się jednak trochę bardziej skomplikowany niż przypuszczałam i to mi się podobało. Ważnym słowem jest ciało, które ma znaczenie symboliczne – jest powłoką prawdziwego ja. I prosektorium i wybieg dla modelek świetnie to pokazuje, a łącznikiem tych dwóch światów jest właśnie Natasza. Samo ciało jest opakowaniem, które trzeba rozciąć, żeby wydobyć prawdę o człowieku. W prosektorium wychodzi cała prawda ciała, które stoi w opozycji do zafałszowania na wybiegach, makijażu, jaki robi się modelkom, strojów, jakie wkłada się im, ukrywając ich tożsamość. I cicha spokojna, wierna żona, pozuje z pejczem w magazynach dla panów, a oni wierzą w mit drapieżnej dominy, która tak naprawdę w zaciszu domowego „prosektorium” gotuje mężowi rosół i w tym się spełnia najlepiej. Ale póki żyjesz, musisz udawać – pogrzeb, to ostatni przejaw życia, dlatego na twoją twarz nakładają makijaż. Ktoś ubiera nam twarz w złudzenia.
Czasami ta powieść kuleje, czasem jest zbyt egzaltowana i ckliwa, ale mnie osobiście podarowała wiele wątków do przemyśleń, do badań, do poszukiwań. Zagotowała mi krew. Urzekła opowiadając o chwytaniu chwili i szukaniu dobrych ziaren w każdym dniu. I nabrałam ochoty na herbatę w magicznej herbaciarni u Gruzina.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

środa, 14 września 2011

W GŁOWIE HITMANA


HALLGRIMUR HELGASON
„PORADNIK DOMOWY KILERA”
(TŁ. JUSTYNA BURZYŃSKA)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2010

Przed „Poradnikiem domowym kilera” broniłam się długo. Piękna, turkusowa okładka i prześmiewcza dłoń w gumowej rękawicy ułożona na kształt pistoletu nie kusiła. Raczej broniła wstępu. Bałam się, że Toxic, główny bohater, mnie postrzeli. Że nie uszanuje ram książki, wedrze się w mój świat i nie będzie przyjemnie. Że krew będzie kapać i wsączać się w strony, a ja już nigdy więcej nie przeczytam żadnego kryminału.
Dałam się jednak porwać całej reszcie Książek do czytania z wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria, więc nieśmiało otworzyłam też „Poradnik..” .
Toxic jest Chorwatem. Jest mężczyzną. Jest hitmanem czyli płatnym mordercą. Do szału doprowadzają go Taliańcy, którzy kradną wszystkie piękne kobiety i „Rodzina Soprano”, która fałszuje obraz prawdziwego kryminalisty. Ma dziewczynę – cycatą, zaokrągloną Munitę, piękne mieszkanie w Nowym Jorku, gdzie aktualnie mieszka i na co dzień pracuje w restauracji. A poza tym osiągnął swoisty rekord – potrójny sześciopak, co oznacza, że każda z sześciu wystrzelonych kul to czyjaś śmierć – bez żadnego pudła – dba o ekologię, więc stara się nie przysparzać ziemi dodatkowych, niepotrzebnych 130 decybeli, które niesie za sobą każdy strzał.
W wyniku dziwnych komplikacji i zabicia agenta FBI, musi uciekać ze Stanów – początkowo jego cel to rodzinne strony i Chorwacja, ale służby mundurowe na lotnisku zmuszają go niejako do zabicia w toalecie księdza, wskoczenia w jego sutannę i udania się w miejsce, które zapowiada wydrukowany bilet ojca Friendly’ego. 
Islandia.
Długie białe noce, zimno, przyjaźni ludzie, brak rozrywek, brak przemocy i absolutny brak płatnych morderców.
Przymusowy odwyk od zabijania to dla Tomislava szansa na nawrócenie i porzucenia ognia piekielnego, który już liże jego stopy. I to typowa komedia pomyłek z pomylonymi imionami i z trochę prymitywnym, a trochę inteligentnym humorem.
No i opis Islandii podany przez rodowitego Islandczyka (Helgason) ukrytego w skórze hitmana w stanie przemiany – już samo to wywołuje delikatny uśmieszek na twarzy (tak zwane „pod wąsem”) i krztuszenie się pitą do książki herbatą (w tej powieści jest ciągle tak zimno, że musiałam się dogrzewać).
Uwiódł mnie język. Mieszanka wulgaryzmów, prostactw i „potoku” (czytaj języka rynsztokowego pomieszanego z potokiem słów) z wzniosłymi, filozoficznymi rozważaniami i ironią. Poza tym Helgason bawi się imionami, przestawia głoski, naśmiewa się ze swojego języka ojczystego, każe Tomislavowi słyszeć wszystko inaczej, niż jest w rzeczywistości i tym samym dorabia podwójne dno. Piękna Islandka, która zaparła dech Tomislava to „Gunholder”, a małżeństwo, które przyjmuje Toxica w roli ojca Friendly’ego (!) u siebie w domu, ludzie rozkochani w Bogu i w piśmie świętym, mający swój program telewizyjny na temat wiary program nosi nazwę Amen) to w wykonaniu Toma „Goodmoondoor” i „Sickreader”.
A opis Gunholder to sama śmietanka toxicowego sposobu wysławiania się:
„Jej włosy to nie zwykły blond. Mają kolor świeżo wyjętego z lodówki masła, zanim zrobi się miękkie i żółte. Skóra wygląda na wyjątkowo miękką i białą, jak lukrowa polewa na idealnym, nietkniętym ciasteczku. Jej nos jest mały i lekko zadarty do góry, co przywodzi na myśl czubek włoskiego loda – tę część, która jako ostatnia wychodzi z maszyny i jako pierwsza trafia do ust. Jej oczy są lodowato błękitne, niczym niebieski powerade, usta pełne i mięsiste, czerwone i błyszczące jak sorbet truskawkowy.” [s.41]
Tyle tylko, że ja pod tym całym płaszczykiem widzę coś jeszcze.
Toxic brał udział w wojnie domowej w Chorwacji - na wojnie stracił rodzinę. I ciągle tę wojnę widzi, ciągle ją przywołuje. 
„Spędzam całe dnie na dokopywaniu się do mojej przeszłości, na szukaniu i czytaniu wojennych opowieści spisanych przez towarzyszy broni. (…) Nasza brygada straciła pięć żyć, sześć nóg, trzy ręce i kilka palców. To smutne, ale moi jednonożni bracia ciągle walczą o życie. Kuśtykają o kulach ulicami Zagrzebia czy Splitu, prosząc przechodniów o kunę lub dwie. Nasz rząd zupełnie o nich zapomniał, chociaż jego siła wciąż opiera się na ich martwych kończynach.” [s.100] 
I ja tu widzę Rambo – może i odległe skojarzenie, ale zawsze oglądając ten film (książki nie czytałam) myślę o tym, że najgorzej jest z wojny wrócić, nie na nią iść. I mam nieodparte wrażenie, że Toxic ma maskę, że pod płaszczykiem absurdu, ironii i obrazków z Islandii jest jeszcze ta druga warstwa, grzebanie w głowie i rozdarte bebechy. Tylko trochę schowane.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

czwartek, 1 września 2011

76 KONTRA


PATRICIA WOOD
„LOTERIA”
(TŁ. ANDRZEJ APPEL)
PROMIC, WARSZAWA 2011 

Banalne pytanie: co bym zrobił, gdybym wygrał w totka? 
To i tamto.
Milion rzeczy.
Kupiłbym dom. Pojechał… do Afryki… dookoła świata… do Toskanii.
Rzuciłbym znienawidzoną pracę.
Kupiłbym auto.
Odpowiedzi jest tyle, ile ludzi na świecie. Każdy ma w głowie inny milion, inny portfel i inne wydawanie.
Perry, jego babcia i najlepszy przyjaciel Keith bawili się w taką grę – wydawanie niewidzialnych pieniędzy, które wygrali na loterii. Co tydzień kupienie jednego, dwóch losów, a potem rytualne odczytywanie liczb i rytualna litania pragnień i obowiązków do spełnienia. Zwiedzenie fabryki ukochanych czekoladek, albo naprawa łodzi i kupno telewizora. Jedno życzenie babci, drugie Keitha, a trzecie Perrego. I tylko jedno z nich ma iloraz inteligencji na poziomie 76. Jeden punkt różnicy między niedorozwinięty/normalny. Per ma ten jeden punkt, ale ma też inne postrzeganie świata. Babcia nie pozwala nikomu mówić, że jest opóźniony, uczy Perrego życia, w swój pokrętny i niecodzienny sposób. Piszą listy – na przykład lista osób, których Perry powinien słuchać. Jest też słownik, którego Perry się uczy – obliczyli ile słów musi poznawać dziennie, żeby skończyć słownik przed pięćdziesiątką. Perry poznaje alfabet i poznaje słowa asymetryczny, binarny, przyjaciel… Perry ma tylko babcię, bo matka zostawiła go jej w prezencie, gdy nie wiadomo było jeszcze, czy poziom jego inteligencji przekroczy 76. Dziadek, ukochany wzór do naśladowania, już nie żyje. Dwaj bracia zaś każą nazywać siebie kuzynami i nie wiedzą, co Perry jada na śniadanie i że pracuje na pełen etat w sklepie z częściami do motorówek. Nie wiedzą też, że Per ma przyjaciela Keitha, alkoholika, który pije od kiedy wrócił z wojny w Wietnamie i mieszka na łodzi. Perry lubi czekoladki, dziewczynę z supermarketu, ma ustalony plan dnia, nie pije alkoholu i nie używa brzydkich słów, bo to nieładnie.
I to Perry, tuż po śmierci babci wygrywa na loterii 12 milionów.
To niesamowita książka! Dla mnie genialna w swojej przewrotności – to jak satyra na konsumpcjonizm, na dyskryminację wszelkiego rodzaju i na ocenianie ludzi po pozorach.
Perry wydaje się najmniej odpowiednią osobą do wygrania 12 milionów. To takie „oczko”, które puścił los, zanosząc się od śmiechu. Co dorosły facet o umyśle dziecka zrobi z taką fortuną, na co mu miliony, skoro nawet nie umie prowadzić samochodu i nie będzie mógł kupić sobie mercedesa. Paznokcie wielu osób wbijają mu się w kark, szramy i blizny po tych pazurach szybko znikają – Perry jest zbyt dobry i zbyt naiwny, żeby wierzyć pieniądzom - woli wierzyć ludziom, nawet, gdy ci ludzie mówią nieprawdę. Z góry zakłada dobro i co najwspanialsze - nigdy nie przegrywa. To najwłaściwsza osoba do wygrania loterii i zrobi z pieniędzmi dokładnie to, co powinno się zrobić wygraną.
Oczywiście jest trochę cukierkowo – jest nieszczęśliwa dziewczyna i trochę szczęśliwej miłości, jest kilka zbiegów okoliczności i kilka łzawych scen. Jest ta wiara w człowieka, na którą mogą pozwolić sobie tylko osoby z ilorazem inteligencji 76. Ale są też emocje, których ja nie mogłam zatrzymać czytając tę książkę i z którymi nie potrafiłam walczyć – dałam się ponieść i wpadłam w tę loterię jak w wielkie koło zamachowe. Tak, jest cukierkowo, ale to cukierek o smaku cytrynowym – nie do końca słodki i na pewno nie bolą po nim zęby. 

Amalia Rodrigues - Alfama