środa, 27 kwietnia 2011

BARDZO ZIMNO


ALDONA URBANKIEWICZ
„Z MIŚKIEM W NORWEGII”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Od jakiegoś czasu Norwegia mnie pociąga. Chciałabym tam pojechać, poznać ludzi, zobaczyć renifera. Sprawdzić, czy można naprawdę zostawić na noc otwarty samochód, zobaczyć, czy można przejść kilkadziesiąt kilometrów nie spotykając żadnego człowieka. 
Namiastką miała być dla mnie podróż z Aldoną, Marcinem i Miśkiem. A Misiek to czternastomiesięczny syn Aldony i Marcina. To ważne, bo autorka mówi, że bała się, iż po urodzeniu syna długo, długo nie zobaczy swojej ukochanej Norwegii (byli tam już z mężem wcześniej). Wiadomo – długa podróż, obce miejsce, mały człowiek, który wymaga dużo więcej, niż dorosły. Ale spełniła marzenie powrotu do prywatnego raju dużo szybciej, niż jej się wydawało. 
I tu pierwszy minus, który mnie drażnił i męczył. Urbankiewicz wciąż wspomina o tym, że urodzenie dziecka nie musi oznaczać rezygnacji z marzeń. Że jest to możliwe. Że sposobność nadarzyła się sama. Że trzeba tylko wierzyć. Że liczy się wiara. Że carpe diem. Że nie wyrzekaj się siebie… I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…
Mantra powtarzana w kółko. To samo zdanie, które toczyło się od początku książki, jak mała śnieżka – zbierając po drodze wszystkie podobne słowa, stało się na końcu przygniatającą wielką kulą wprost na brzuch bałwana.
Miałam wrażenie, że autorka sama siebie chce przekonać, iż to był dobry pomysł. Że chce się usprawiedliwić i z góry odeprzeć wszystkie zarzuty. A ja bym zarzutów nie miała, bo wolę, żeby dwoje kochających rodziców zabrało ze sobą Dziecko w wielką podróż, niż żeby zostawili je w domu. Wolę, żeby czasem go nie wykąpali, zamiast narażać na norweskie wiatry. I wolę, żeby dali mu gołąbka ze słoika, niż żeby dziecko miało świeżo ugotowany obiad i nieszczęśliwych rodziców, myślących tylko o tym, żeby dorosło i żeby wreszcie mogli wyjechać.
Jednocześnie, niemal na tej samej stronie, czytam, że dziecko nic nie zmienia/że dziecko jest najważniejsze i dla niego trzeba trochę ponaginać plan podróży. Wahanie, niepewność – to wszystko przenosi się na czytelnika. No bo jak to w końcu jest? 
Poza tym, jak dla mnie, za mało jest w tej książce emocji. Za mało jest anegdotek, choć jest mnóstwo informacji. Jest trochę historii, trochę geografii, są informacje o orkach i reniferach, o cenach i norweskim prawie. Ale nie ma za to odczuwania. Tym zapisem może się zachwycić tylko osoba, która tam była. Brak jest malarskości, brak tego garnca emocji, z którego kipi jakiś magiczny wywar zachwytu, brak zarażania Norwegią. Denerwował mnie język, który nie czarował. „Supersprawa – nie do opisania.” [s.82] Tak mogłabym napisać w swoim pamiętniku, dla siebie i dla Męża, który był tam ze mną, ale nie dla osoby, która marzy o wyjeździe do Norwegii – chce poczuć, dotknąć i posmakować, przynajmniej czyimiś oczami. 
A momentami miałam niemal wrażenie, że czytelnik jest intruzem, że autorka czuje do niego niechęć, chce się przed nim odgrodzić zasiekami.
„Ta nasza opowieść, która się pisze, to nie przewodnik, nie musze opowiadać tu o wszystkim, to moje życie, ja je piszę, w taki, a nie inny sposób. To moja droga. Moja historia. Każdy powinien mieć swoją.” [s.182]
Trochę mnie to ubodło. Albo chce się podzielić swoją Norwegią, albo nie…
Ważne były dla mnie zdjęcia. Gdy się czytało o jakimś zakątku, od razu było to zilustrowane obrazem. To daje jakąś namiastkę, trochę więcej wiedzy. 
Ale gdybym miała się zakochać w Norwegii po tej książce – nie byłoby uczucia.

Moja ocena: 3/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

piątek, 22 kwietnia 2011

ZAZDROŚĆ O SŁOWA


MIROSŁAW SOŚNICKI
„MODŻIBURKI DWA”
MTM, JUGOWICE 2011 

Brak mi słów…
Nie umiem pisać o tej książce, bo boję się, że zniszczę to, co ona we mnie wywołała – to drganie każdego mięśnia, to układanie się litera pod powiekami, to czarodziejskie i magiczne odwracanie kartek i wracanie do przeczytanego przed chwilą fragmentu, żeby pocieszyć się nim jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze… Boję się, że nie powiem nic, co będzie miało sens i że nie pokażę tej tajemniczej siły, jaka mnie do tej książki przyciągnęła.
Niełatwo jest pisać o pięknie. W zachwycie popada się w banał. Słowo „kocham” jest przecież tylko jedno. Ale Mirosław Sośnicki powiedział je na tysiąc sposobów. Na tysiąc, których jeszcze nie czytałam do tej pory.
To z cała pewnością jest autobiografia. Bo nie można tak pięknie pisać o miłości, której się nie czuje. To książka o gołąbkach z kaszą gryczaną, o śniegu, o ptakach, o basenie, o stopach Modżiuburka Malutkiego i o dłoniach Modżiburka Większego. O zwyczajności, w której znajduje się największe cuda świata. I o tym, jak się tę zwyczajność zaklinać. Bo ona nie zawsze jest dobra, ale zawsze może być lepsza, jeśli się ją zaklnie, jeśli się ją poprosi, aby dawała szczęście. 
Mam już tyle ulubionych fragmentów, pozahaczanych kolorowymi karteczkami, poznaczonych wykrzyknikami. Tyle scen, przed którymi biję pokłony – najlepszy najwspanialszy jest fragment o róży z księżyca…
I jest jeden fragment, który umiem już prawie na pamięć.

„Palce u nóg nie chcą się już zginać. Nie chcą być już razem ze stopami. Chcą biec do Modżiburka Większego, bo przy Modżiburku większym dobrze się czują. Palce nawet o tym nie wiedzą, że stopy już dawno pobiegły. Stóp już nie ma, bo stopy najlepiej czują się, kiedy są blisko Modżiburka Większego. Ale to łydki pierwsze się wymknęły. A przed łydkami uda. Niepostrzeżenie, po cichu uciekły do Modżiburka Większego.
I nic dziwnego. Bo noc to czas palców u nóg, stóp, łydek, ud. W dzień mają małe szanse, aby chociaż się otrzeć o Modżinurka Większego. 
Dzień jest uprzywilejowany dla rąk, szyi, piersi, policzków, ust, czoła, włosów. To Modżiburek Większy pocałuje Modżiburka Malutkiego, to pogłaszcze, to przytuli, to tak mocno przyciśnie do siebie, że nie tak małe piersi Modżiburka Malutkiego się troszkę spłąszczą.
W dzień stopy, palce u nóg, łydki, a nawet uda są w niełasce. W dzień mogą tylko o Modżinburku Większym pomarzyć. Czekają z utęsknieniem na noc. Bo w nocy chcą sobie tę dzienną poniewierkę powetować. 
Modżiburek Większy nie zdąży się jeszcze dobrze nakryć kołdrą, a już szukają go palce, stopy Modżiburka Malutkiego. I jak się cieszą, kiedy znajdą!” [s.115-116]

I tylko tak wielka zazdrość czai się w moich palcach uderzających o klawisze klawiatury – że nie umieją tak pięknie, tak mądrze, tak zwyczajnie/niezwyczajnie opowiadać. Że nie potrafią tak omamić słów, tak ich oczarować, żeby się same położyły na kartce.
Ta książka to moje odkrycie, moja pozytywna energia i moje uśmiechanie. 
Ta książka przyszła do mnie w Zły Czas, w czas, który mnie przestrasza i sprawiała, że boję się trochę mniej. To prezent od Modżiburków. Ale Modżinurki już po prostu takie są, że wiedzą kiedy przyjść i ratować.

Moja ocena: 6/6

[Ogromne podziękowania dla autora za podarowanie mi książki – zwyczajnie i bezinteresownie, z autografem i miłym słowem]

środa, 13 kwietnia 2011

STOP!


MARGAUX FRAGOSO
„ZABAWA W MIŁOŚĆ”
(TŁ. MAGDALENA MOLTZAN-MAŁKOWSKA)
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011

Ona miała 7 lat. On 51. „Czy chcesz się ze mną pobawić?” Chciał.
To historia, która wydarzyła się gdzieś obok nas. Może klatkę dalej, a może tysiąc kilometrów. Ale ciągle dotyka, każda kolejna przeczytana przeze mnie strona otwierała na nowo wielką ranę, jaką zadają tego typu historie.
Najpierw głaskanie po włosach. Wielki dom, którym mała Margaux jest zafascynowana. Dom pełen zwierząt, zabawek, kolorów, huśtawek, kwiatów. Dom w którym dziecko może się zagubić. Dom, w którym zagubił się też pewien dorosły. Miał na imię Peter i zakochał się w Margaux. Po dotykaniu włosów przyszedł czas na dotykanie dłoni, a później coraz dalej i dalej, lawina nie do zatrzymania. O tym jest ta książka. O tym, jak pewna mała dziewczynka trochę szybciej od innych dorosła. O tym, jak nie dorosła nigdy. O tym, jak pewien 51 mężczyzna zachorował na miłość. O tym, że trwało to 15 kolejnych lat.
Fragso nie ukrywa nic. Nie ukrywa swoje obrzydzenia, ale nie ukrywa też, że wierzyła w miłość. Nie ukrywa demonicznych zabaw za zamkniętymi drzwiami, ale nie ukrywa też medalionu z wróżką, który od niego dostała. Mówi obydwu stronach jego twarzy. O czułości i o tym, jak sama namawia Petera na wiele rzeczy. Psychologicznie wszystko jest do wyjaśnienia – wszystkie te syndromy sztokholmskie, uzależnienie, brak oparcia w ojcu, kompensacja, niskie poczucie własnej wartości…
Ale Fragoso opowiada o związku dwojga ludzi. O mężczyźnie i kobiecie – kobiecie, która dopiero się wykluwa, ale takiej, której wmawia się, że już kobietą jest. Troszkę za szybko i troszkę za mocno. Za dobitnie.
Zastanawiałam się w trakcie lektury czemu czytam tę książkę. Czemu nie odłożę, czemu nie schowam jej głęboko na dno szafy, czemu nie przyłożę poduszką, nie rozerwę na strzępy, nie pogniotę. 
Po pierwsze dlatego, że od uciszania nic się nie zmieni. Że gdy odwrócę wzrok krzywda nie przestanie się dziać.
A po drugie dlatego, że ta książka jest piękna. Jest jak wejście w jakiś równoległy świat. Jak czytanie baśni, jak słuchanie opowieści przy ognisku, albo jak podsłuchiwanie rozmawiających ze sobą koleżanek – siedzących na łące i trzymających się za ręce. Język, którego używa Fragoso to iskry, które wplątują ci się we włosy, palą je żywym ogniem i sprawiają, że na zawsze już wyglądasz inaczej.
Bo ta książka zmienia. Przeraża, zauracza, bije po twarzy i za chwilę całuje zaczerwienione miejsce.
A gdy skończyłam i w ciszy wieczoru słyszałam tylko swój oddech, pomyślałam o jednej ważnej rzeczy, jaką z tej historii powinniśmy wynieść jako dorośli. To książka, po przeczytaniu której, łatwo się oskarża. Ale Peter mylił się w wielu sprawach, w wielu sprawach omamiał też samego siebie, nie tylko Margaux, ale w jednej miał rację – to nasza ignorancja przyczynia się do tego rodzaju przestępstw. Nie uczymy dzieci ich własnego ciała, nie chcemy, żeby wiedziały, jakie są różnice między chłopcem a dziewczynką i co z tego wynika teraz, a co w przyszłości. Zawsze bolało mnie to, że wolimy dziecku zakryć oczy przy scenie pocałunku, a na zabijanie może patrzeć szeroko otwartymi oczami. Czynimy z seksu temat tabu, jakąś zamkniętą na osiemnaście spustów szkatułkę, której zawartość najchętniej pozostawilibyśmy tylko do swojej wiadomości. Może warto uchylić wieka?
Na pewno warto przedrzeć się przez tę książkę – poranić palce o kartki, poranić palce o słowa, pomyśleć.

Moja ocena:5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictw Próśzyński i S-ka]

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

A JAK JUŻ SIĘ CHWALĘ...

To pochwalę też Bibliotekę.
Ostatnimi czasy robią dużo niesamowitych akcji, żeby rozpowszechnić czytelnictwo. Była kolejka SKM oklejona plakatami ze znanymi osobami czytającymi książki. Jest kawa w czytelni w cenie 3 zł. Są spotkania autorskie (ostatnio na przykład BiblioCamp czyli spotkania z blogerami w przestrzeni biblioteki). Jest też Karta do Kultury, która oprócz tego, że umożliwia wypożyczanie książek w większości filii na jedną kartę, daje zniżki w rożnych instytucjach kulturalnych w Gdańsku.
I pochwalę się torbą.

POWITANIE

Do drzwi zapukała książka z Włóczykijki.

Witam się z przesyłką i zapraszam do środka.

Niecierpliwie rozrywam kopertę…

By znaleźć w środku piękne zakładki…

…i książkę ”Kręgi albo kolejność zdarzeń”.

Trochę niepokoju, gdy na okładce odczytuję nazwisko P.Coelho i trochę uspokojenia, gdy znajduję nazwisko Marty Miziuro.

Zaczynam czytać.

Dzięki Włóczykijko :-)