niedziela, 31 stycznia 2010

JAKI PIĘKNY WIDOK


E.M. FORSTER
„POKÓJ Z WIDOKIEM”
(TŁ. HALINA NAJDER)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2009

W ramach mojego poznawania klasyki, nadrabiania zaległości w tej dziedzinie, oraz, nie ukrywam, w ramach poszukiwania książek/filmów/blogów/itp. Na temat Włoch sięgnęłam po „Pokój z widokiem”. Włoch tam trochę mało, właściwie stanowią tylko tło, ale wcale się nie dziwię, że książka jest zaliczana do klasyki.
Wsiąkłam.
Lucy wyjeżdża do Włoch. To taka konwencjonalna wycieczka, podczas której panienka ma poznać trochę świata, zdobyć doświadczenie, wyciszyć się i w podtekście przygotować do małżeństwa i do osiadłego trybu życia – już do końca życia w jednym miejscu, przy boku męża. Jako, że jest rok 1907, Lucy nie może oczywiście podróżować sama, więc jako przyzwoitka zostaje jej przydzielona kuzynka Charlotte, stara panna, irytująca, zachowawcza, trochę przebiegła, przestrzegająca ściśle konwenansów. Panny przyjeżdżają do pensjonatu i okazuje się, że niestety nie dostały pokojów z widokiem na Włochy, jakie obiecywała im właścicielka. To stawia pod znakiem zapytania powodzenie całej wyprawy. Jednakże w jadalni poznają Emersonów – ojca i syna, którzy proponują zamianę. Kobiety wahają się, ponieważ przyjęcie propozycji, oznaczałoby zaciągnięcie długu wobec mężczyzn. Poza tym panowie nie mają dobrej opinii w towarzystwie – uchodzą za takich, którzy mówią to, co myślą, a to wyklucza ich z kręgu przyzwoitych ludzi!!! Lucy i Charlotte, poparte przez księdza odpoczywającego również w pensjonacie, przyjmują propozycję. Pokój z widokiem należy do nich. No i mają teraz dług….
To powieść o łamaniu konwenansów, o tym, że trzeba żyć swoim życiem, że do szczęścia trzeba dążyć nawet kosztem poparcia społecznego, co brzmi może śmiesznie w tych czasach, ale w roku 1907 było rzeczą niezwykle ważną.
Forster pisze w specyficzny sposób. Ma się wrażenie, iż stoi obok, że jest jednym z gości włoskiego pensjonatu, który obserwuje towarzystwo i komentuje jego poczynania, a także nieco naśmiewa się z Lucy, niedoświadczonej i śmiesznej w tym, że „przywykła, że jej myśli są potwierdzane, albo przynajmniej odrzucane przez innych. To było okropne: nie wiedzieć, czy myśli prawidłowo, czy nie.” (s.56)
Pięknie się czytająca historia na zimowe wieczory, która zachwyca zdaniami perełkami i rytmem słów.
Zaczęłam się zastanawiać dlaczego wciąż, niezmiennie sięgamy po klasykę, dlaczego wciąż na nowo wydaje się „Pokój z widokiem”, Jane Austen i „Wichrowe wzgórza”… Po pierwsze dlatego, że dzisiaj takie historie już się nie zdarzają, albo zdarzają się zupełnie inaczej. Dlatego, że w inny sposób traktuje się tam kobiety – owszem, konwencjonalnie, ale z szacunkiem! No i myślę, że najważniejszy powód, to język właśnie… To zdania wycyzelowane, okrągłe, piękne i poprawne, bez wulgaryzmów, bez przekleństw, po prostu takie, jakie chciałoby się słyszeć na co dzień. Taka ojczyzna – polszczyzna, angielszczyzna, francuszczyzna…

Moja ocena: 5,5/6

SAMÓBJCY TEŻ LUDZIE


„TAMTEN ŚWIAT SAMOBÓJCÓW”
USA, WIELKA BRYTANIA 2006
SC. Goran Dukić (na podstawie opowiadania Etaga Kereta „Kolonie Knellera”)
REŻ. Goran Dukić
ZDJ. Vanja Cernjul
MUZ. Bobby Johnston
WYST. Patrick Fugit (Zia), Shannyn Sossamon (Mikal), Shea Whigham (Eugene)

Film powstał na podstawie noweli „Kolonie Knellera” Edgara Kereta. Zbiór opowiadań z tym właśnie tytułem był moim pierwszym zetknięciem z izraelskim pisarzem. Z miejsca się zakochałam! Świat, który kreuje jest niesamowity, fantastyczny i bardzo bardzo wciągający.
Niedawno się dowiedziałam, że na podstawie tytułowego opowiadania jest film. Rafał, kolega z pracy, który ma podobny gust filmowy do mojego, pożyczył mi „Tamten świat samobójców” i przedwczoraj w nocy obejrzałam.
Wiadomo, jak to jest z ekranizacjami… Dlatego trochę się obawiałam. Tym bardziej się obawiałam, że mój zachwyt jeśli chodzi o książkę, nie miał końca. Ale moją złotą zasadą jest odczekać przynajmniej pół roku, zanim ekranizację obejrzę. Kereta czytałam na początku 2009, więc na szczęście nie miałam świeżo w pamięci opowiadania.
Ale film nie rozczarowuje. Dosyć wiernie oddaje historię przedstawioną w książce.
Zia ( w książce nazywał się Chaim) popełnia samobójstwo. Nie jest wyjaśnione, co mu w życiu tak bardzo dało w kość, że postanowił się z nim rozstać. A co się dzieje po śmierci? Dokładnie to samo… Zia pracuje w pizzerii, mieszka w wynajętym pokoju ze współlokatorem, wspomina swoją ziemską miłość Desiree, chadza do baru, gdzie zajmuje się podrywaniem dziewczyn i zabawą w przepowiadanie kto w jaki sposób opuścił świat żywych. Poznaje tam Eugene’a, który staje się jego najlepszym przyjacielem. Przez przypadek dowiaduje się, że Desiree również popełniła samobójstwo i że jest gdzieś blisko, tuż tuż… Zia namawia Eugene’a, żeby wziął swój zdezelowany samochód i pojechał z nim w nieznane po to, by szukać ukochanej. Po drodze przyłącza się do nich Mikal, która twierdzi, ze trafiła do świat samobójców przez pomyłkę i że szuka Kierownictwa, aby się z tego świata wydostać…

To film drogi.
Za filmy drogi uznaję takie, gdzie droga i to, co dzieje się „po drodze” jest ważniejsze niż to, do czego bohater dąży. I tak moim zdaniem jest tutaj. Najpiękniejsze sceny dzieją się właśnie w samochodzie i w namiocie, w przydrożnych barach i warsztacie samochodowym. Każda scena jest niezwykłą, a film ogląda się z zachwytem dla jego zdjęć, klimatu i muzyki. Zdaję sobie sprawę, że dlatego, iż jest to film surrealistyczny nie każdemu się spodoba. Tak jak nie każdemu spodoba się świat i proza Kereta. Ale na mnie zrobił wrażenie. Mimo, iż fabuła była bardzo podobna do książkowej, potrafiłam oglądać film jako samodzielny twór, zachwycać się i uśmiechać. No i Shannyn Sossamon – przepiękna po prostu!!!! Świetna rola, cudna postać, nonkonformistka i buntowniczka o wielkich oczach, które fantastycznie odbijają niebo.

Moja ocena: 5,5/6

PS Czepiać się czy nie??? No ale nie mogę sobie odmówić: „WRISTCUTTERS – A LOVE STORY” – taki jest tytuł oryginału… Wspomniany Rafał stwierdził, że słowo „wristcutters” jest nieprzetłumaczalne… Być może, ale „Tamten świat samobójców”? No nie… Tłumacze! Trochę więcej inwencji….

piątek, 29 stycznia 2010

ŁZAWNICA= PUDEŁKO NA ŁZY


REBECCA WELLS
„BOSKIE SEKRETY SIOSTRZANEGO STOWARZYSZENIA YA-YA”
(TŁ.ALDONA MOŻDŻYŃSKA)
ZYSK I S-KA, POZNAŃ 2000

„Uroczyście przysięgam być lojalną wobec mych sióstr Ya-Ya, kochać je, opiekować się nimi i być nimi na dobre i na złe, dopóki nie wydam z siebie ostatniego tchnienia…”
(s.88)
Sióstr Ya-Ya jest cztery – Vivi, Necie, Caro i Teensy. Ta przysięga, zabarwiona na czerwono braterstwem (a właściwie chyba siostrzanością) krwi, miała miejsce, kiedy miały po kilka lat. Ciemną nocą w lesie nad jeziorem w Luizjanie.
Trzeba przyznać, ze siostry Ya-Ya słowa dotrzymały…
Ta książka jest przesiąknięta kobiecością, taką dobrą i taką złą.
Opowiada tak naprawdę o trzech pokoleniach kobiet. O Buggy i Genevieve – matkach sióstr Ya-Ya, o czterech kobietach, które jako dziewczynki stały się jednym i o Siddzie, córce Vivi. To zaklęty krąg, w którym jedna kobieta oddziałuje na drugą, poprzez krew śle jej swoje sukcesy i uśmiechy, ale także poprzez krew oddaje jej swoje wady, swoje błędy i swoje strachy. Wszystko boją się aligatorów. A aligatorem może być wszystko – zazdrość matki o własną córkę wobec ojca, metalowa klamra paska, która pozostawia bliznę na plecach do końca życia, alkohol, samotność, śmierć, woja, która tez gdzieś w tle jest obecna i niemożność kochania najwspanialszego mężczyzny, jakiego się spotkało…
Historia zaczyna się od Siddy. Odniosła sukces jako reżyser brodwayowskiej sztuki teatralnej. W wywiadzie dla „New York Timesa”, omamiona przez dziennikarkę, opowiada jej o swoim trudnym dzieciństwie, o tym, ze matka ją biła. Sprowadza tym na siebie gniew matki i pozostałych trzech przyjaciółek – lojalnych wobec Vivi. Życie Siddy zaczyna się sypać, wstrzymuje ślub ze swoim ukochanym i ucieka do domku nad jeziorem, by tam pomyśleć o swoim życiu. Matka pożycza jej album, w którym skrywane są boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya… Wycinki z gazet, bilety, pocztówki, zdjęcia, nawet skorupki orzechów. Sidda jest sama z tym ogromem przeszłości, nie umie czytać znaków, nie wie, na co patrzeć, będzie musiała poprosić matkę o pomoc, po raz pierwszy życiu…
Na tę książkę trafiłam dzięki wyzwaniu południowemu. To książka przesiąknięta duchem południa. Jest poruszony problem rasizmu, ale akurat Ya-Ya występują w obronie czarnoskórych. Widzą w nich ludzi, a nie kolory skóry.
Występuje patriotyzm lokalny, który mam wrażenie bardzo cechuje małe miasteczka amerykańskiego południa.

No i silnie zaakcentowany wątek religijny.
I to co już w trzeciej książce o Południu uderza mnie jak obuchem w głowę – Czarna Madonna. Czarna Matka Boska była już w „Zabić drozda” i w „Sekretnym życiu pszczół” (które też chcę sobie przypomnieć). I muszę tu powiedzieć o swoim skojarzeniu. Jakiś czas temu, może z pół roku, czytała „Chatę” Williama P. Younga. Jest to książka o widzeniu Boga, o tym skąd na ziemi cierpienie i o tym jak mamy wierzyć. I tam Bóg Ojciec był przedstawiony jako jako gruba czarna! służąca. I od razu pomyślałam sobie o dwóch rzeczach – po pierwsze, że wymyka się wyobrażeniom ludzkim, że nie jest wcale siwym starcem z brodą, że Bóg to POJĘCIE… ale jeśli to ma w jakiś sposób pomóc człowiekowi, to może przybrać każdą postać… I myślę, że w tych południowych wizerunkach Maryi chodzi o to samo, o poczucie przynależności.

A kwintesencją „południowości” dla mnie jest ustęp o werandach:

"Leniwe popołudnie z mrożoną herbatą. Ya-Ya nigdzie się nie wybierają. Leżą sobie na bocznej werandzie w cieniu dębów. Niemcy lada chwila dotrą do Stalingradu, komory gazowe SA już prawie gotowe, a Ya-Ya jeszcze chodzą do szkoły średniej, ich światem jest ich życie na werandzie. Są rozleniwione. To odpoczynek. To radość. (…) Te dziewczynki z werandy nie mają pojęcia, że będą tak się rozkładać na tej kanapie, aż ciężar ich dojrzewających ciał zrobi zagłębienia w poduszkach. Nie mają pojęcia, kiedy się z niej podniosą. Nie planują, co wydarzy się potem. Znają tylko swe ciała, które usiłują ochładzać. Wiedzą tylko, ze najchłodniejsze miejsce, jakie mogą znaleźć, jest pod wiatrakiem.


Wtedy werandy i czas spędzony n nich były dla ludzi czyś oczywistym. Każdy miał werandę; nie było w tym nic szczególnego. To pomieszczenie na zewnątrz znajduje się w połowie drogi pomiędzy światem ulicy i światem domu. Jeżeli weranda otaczała dom ze wszystkich stron, jak u Abbotów, wówczas istniały różne światy od frontu, z boku i z tyłu. Jeżeli położyłeś się na werandzie z boku domu(…) to znajdowałeś się w prywatnym, wygodnym odosobnieniu. To na bocznej werandzie Ya-Ya siedziały w papilotach na włosach, kiedy nie chciały machać do wszystkich przechodniów i gawędzić z nimi. Tam wzdychały, tam marzyły. Tam wylegiwały się godzinami, kontemplując swoje pępki, pocąc się, drzemiąc, odganiając muchy, dzieląc się sekretami – tam, w tej gorącej, mokrej dziewczęcej zupie. A wieczorem, kiedy słońce zachodziło, a przy kameliach zapalały się robaczki świętojańskie, nimb światłą wywoływał u Ya-Ya jeszcze głębszą zadumę. Zadumę, która została w ich ciałach nawet, gdy już dorosły.
Kiedy po latach ludzie spotykali je z dziećmi wspartymi na biodrach(…) wyczuwało się, że te kobiety łączy sekretna laguna wiedzy. Tajemne szyfry, doświadczenia i język, biorące początek z tych płynnych czasów, zanim klimatyzacja wysuszyła bogatą, ciężką wilgoć, jaka wisiała nad werandami Luizjany, nasączającą bawełniane bluzki, kiedy kropelki potu spływały po skórze, każąc ludziom zwolnić tempo, a świat wtapiał się w nich nieśpiesznie. Gęsty gulasz z życia sączący się w samą krew, ekscentryczne, rozmarzone myśli drzemiące w środku. Myśli, które nie pojawiły się już nigdy więcej po zamknięciu werand, po wprowadzeniu kontroli klimatu, po szczelnym zasłonięciu wszystkich okien i po zagłuszeniu odgłosów okolicy przez zgiełk telewizorów.”
(s.95)

Urzekł mnie ten fragment, zaczarował i dlatego przytoczyłam go tutaj, choć jest dość długi.

Podsumowując - to piękna książka o sile kobiet, ale i o tym, że by być silną, kobieta zawsze potrzebuje drugiej kobiety.

Moja ocena: 5/6

wtorek, 26 stycznia 2010

MAŁA DOROSŁA


RAYMOND QUENEAU
„ZAZI W METRZE”
(TŁ. MARYNA OCHAB)
PIW, WARSZAWA 2005

(s.18-19)
- Ja będę chodzić do szkoły do sześćdziesiątki – oświadcza zdecydowanie Zazi.
- Jak to do sześćdziesiątki? – pyta Gabriel cokolwiek zdziwiony.
- A tak. Chcę być nauczycielką.
- To nie jest zły zawód – mówi łagodnie Marcelina. – I dostaje się emeryturę. (…)
- Mam gdzieś emeryturę – mówi Zazi. – Nie po to chce być nauczycielką, żeby dostać emeryturę.
- No oczywiście, że nie po to, domyślamy się – mówi Gabriel.(…) - No to dlaczego chcesz zostać nauczycielką?
- Żeby dopieprzyć gnojkom – odpowiada Zazi. – Tym, którzy będą w moim wieku za dziesięć lat, za dwadzieścia, za pięćdziesiąt, za sto i za tysiąc. A niech się zesrają!
- No, no – mówi Gabriel.
- Będę się nad nimi pastwić. Każę im lizać podłogę. Każe im zeżreć gąbkę do tablicy. Wpakuje im ekierkę w tyłek. Będę ich kopać w dupę. Bo będę nosić botki. W zimie. O, takie długie (gest). Z ostrogami, żeby ich dźgać w zadek.
- Wiesz co – mówi spokojnie Gabriel – sądząc po tym, co piszą w gazetach, dzisiejsza oświata zmierza w zupełnie innym kierunku. Wręcz w przeciwnym: łagodność, wyrozumiałość i życzliwość, ot co. (…)
- Zresztą – podejmuje Gabriel – za dwadzieścia lat nie będzie nauczycielek. Zastąpi je kino, telewizja, elektronika, te rzeczy. (…)
Zazi przez chwilę wyobraża sobie te przyszłość.
-W takim razie zostanę astronautą – oświadcza.
- No właśnie – Gabriel kiwa głową z aprobatą. – Trzeba kroczyć z postępem.
- Tak, będę astronautą, żeby dopieprzyć Marsjanom.

To właśnie mała Zazi… Mała, chociaż tak naprawdę w książce nie określono ile ma lat. A zachowuje się czasami jak dziecko, niesforne, niegrzeczne i zdecydowanie nadużywające zwrotu „Mam to gdzieś”, a czasami jak dorosła, w pełni świadoma życia kobieta.
Niemniej jednak wymaga opieki – jej matka, chcąc spędzić romantyczny weekend w Paryżu ze swoim nowym mężczyzną, podrzuca Zazi na dwa dni swojemu bratu Gabrielowi. Gabriel jest tancerzem w gejowskim klubie, gdzie odtwarza jednoosobowo „Jezioro łabędzie”. Odbiera siostrzenicę z dworca, przywozi ją do domu i idzie spać (prowadzi raczej nocny tryb życia), a znudzona mała Zazi wybiera się na podbój Paryża. Spotyka coraz to nowe osoby, które są dziwnymi przewodnikami w świecie absurdów. Wdowa, zakochująca się w każdym napotkanym mężczyźnie, policjant udający stręczyciela, barman z papugą Zieleniną, powtarzając w kółko zdanie: „Gadasz, gadasz, tylko to potrafisz”, wycieczka zagranicznych turystów… i kilku innych osobników.

Queneau to jeden z prekursorów francuskiego modernizmu, zafascynowany potoczną francuszczyzną (argotem), co bardzo mocno w książce się uwidacznia. Bawi się stylami i konwencjami, bawi się słowem i jego głębią, widać, ze kocha język. Są tam zdania , które mnie ubawiły i zachwyciły typu:
(s.22)
Nie wolno być aż tak nieinteligentnym!
albo
(s.29)
Turandot nie odpowiada. Włącza mała tiwi, którą ma pod czaszką, żeby w swoich prywatnych wiadomościach raz jeszcze obejrzeć przeżytą scenę: o włos nie wszedł przez nią jeśli nie do historii, to do kroniki wypadków.
Ale najwięcej chyba w „Zazi…” jest surrealizmu. Najpierw zachwycającego, a potem coraz bardziej duszącego. Początkowo książkę czytało mi się świetnie, bawiłam się dobrze razem z Zazi, ale potem styl, absurd i nierealistyczne postacie zaczęły mnie męczyć. Przestałam się uśmiechać i zaczęłam nerwowo liczyć strony, jakie pozostały mi do końca. Zazi zresztą też na koniec książki zasypia – jest zmęczona i znużona całym dniem.
Ciekawa jestem ekranizacji. Plakat filmu jest rewelacyjny.

Może obejrzę, ale dopiero za jakiś czas. Jeśli tak - powiem, która Zazi wywołała więcej uśmiechów.

Moja ocena:3,5/6

poniedziałek, 25 stycznia 2010

ODKRYŁAM SEKRET


JODI PICOULT
„PRZEMIANA”
(TŁ.KATARZYNA KASTERKA)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2010


No więc zgadzam się z Aerien , która wczoraj recenzowała „Przemianę” – w stu procentach.
Z tym, że mi akurat przy czytaniu najnowszej książki Picoult od razu na myśl przyszła książka „Zielona mila”. Czytałam Kinga, zachwycona byłam, zryczałam się i dech mi zapierało. A film nie zrobił na mnie wrażenia, ponieważ obejrzałam go tuż po przeczytaniu książki. Być może to był właśnie ten błąd. Postacie żyły i tańczyły jeszcze we mnie, a zostały brutalnie stłamszone choćby przez Toma Hanks’a, który nijak mi nie chodził po głowie podczas lektury.
W każdym razie zgadzam się z Aerien, że cały wątek więzienny u Picoult jest wtórny i King mógłby się pokusić o proces za łamanie praw autorskich.
Bo rzecz cała jest o tym, że Shaw, osadzony z celi śmierci, zabił Kurta i Elizabeth - męża i córeczkę June. Z premedytacją. Kurt stanął w obronie molestowanej przez Shaya pasierbicy (Elizabeth nie była jego córką – Kurt jest już drugim tragicznie zmarłym mężem June). I obydwoje zginęli. Książka zaczyna się od sprawy sądowej, na której zapada wyrok śmierci dla Shaya. A Shaw osadzony w celi śmierci czyni cuda i wieszczy gnostycznymi tekstami.
June ma też drugą córeczkę, która nie poznała siostry i ojca, ponieważ zostali pozbawieni życia jeszcze przed jej narodzeniem. A Claire z kolei jest chora na serce i potrzebuje przeszczepu…
I tu znów pewna ukryta wtórność. Jeśli ktoś ogląda serial „Chirurdzy” i widział odcinki 12 i 13 sezonu 5, to już będzie wiedział, o czym książka Picoult jest. W polskiej telewizji emitowane były stosunkowo niedawno, a że zrobiły na mnie wtedy ogromne wrażenie, miałam je mocno osadzone w pamięci. I czytając „Przemianę” pomyślałam – oj, Jodi chyba też ogląda ten serial…
A poza tym już od początku dokładnie wiedziałam co się stanie. Jeśli ktoś jeszcze nie zna książek Picoult ma szansę, że zakończenie go zaskoczy. Mnie w ogóle. Dokonałam odkrycia, że chyba już nie mogę czytać jej książek. Chyba zaczęłam doskonale poruszać się w jej misternych sieciach i wiem, jakim tropem pójdzie. I dokonałam odkrycia, że jej książki przestały mnie zachwycać odkąd Prószyński zaczął je wydawać w małych formatach – czyżby mniejsze duchem były?
Owszem książkę czyta się jak zawsze dobrze, jak zawsze jest zajmująca. To trochę traktat religijny, trochę głos w sprawie kary śmierci. Jak zwykle dużo szczegółów i parę naprawdę rewelacyjnych fragmentów dotyczących religijności, wiary, kościoła – momentami bardzo kontrowersyjne, ale mnie przypadły do gustu.
Zakończenie kiczowate strasznie!
No i coś, do czego trochę się przyczepię się znów – tytuł. Po polsku „Przemiana”, a po angielsku „Change of heart”, który w tym wypadku jest tak wieloznaczny – odnosi się do płaszczyzny medycznej, religijnej oraz do losów bohaterów, do ich zmian, decyzji, dojrzewania… Słowo przemiana nie oddaje tego, co niesie za sobą oryginalny tytuł.

Moja ocena: 4/6
(przede wszystkim za te wątki religijne no i mimo wszystko jest to tytuł dobry i jeśli ktoś nie zna Picoult uważam, że może się mu spodobać jej pisanie. Ale jeśli ktoś zna – Jodi uważam, że stać Cię na dużo więcej!!!)

niedziela, 24 stycznia 2010

W OKU AGLAJI


AGLAJA VETERANYI
„DLACZEGO DZIECKO GOTUJE SIĘ W MAMAŁYDZE”
(TŁ. ALICJA ROSENAU)
WYDAWNICTWO CZARNE, WOŁOWIEC 2003

O tej książce dużo czytałam i bardzo chciałam ją samą przeczytać, ale to nie takie proste, bowiem nakład już jakiś czas temu się wyczerpał, w bibliotekach jest rozchwytywana, więc ciężko ją dostać. Ale ja znalazłam ją na Allegro na aukcji Outlet Wydawnictwa Czarne, gdzie idzie jak przysłowiowe świeże bułeczki.

To książka niezwykła…
To trochę zapis myśli, trochę pamiętnik, trochę wołanie o pomoc, trochę poezja, trochę brutalna dosadna proza, trochę makabreska, groteska, a trochę dramat.
Aglaja Veteranyi urodziła się w Bukareszcie w rodzinie cyrkowców. Jej ojciec była klaunem, a matka akrobatką. Rodzina uciekła z Rumunii i otrzymała status uchodźców. Aglaja razem z siostrą żyły w cyrku. Już jako trzylatka dziewczynka występowała przed publicznością, popisując się sztuką żonglerską. Ale nie umiała czytać i pisać, nauczyła się tego dopiero jako kilkunastoletnia dziewczyna w szkole z internatem.
I o tym właśnie jest „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”. O małej, zagubionej dziewczynce, która rozumie lepiej cyrk, niż całą resztę świata, o dziewczynce, która obsesyjnie myśli o śmierci swojej matki, bojąc się tego i słuchając opowieści siostry o tym, jak dziecko gotuje się w mamałydze, po to, by bać się czegoś jeszcze mocniej i by przepędzić strach o matkę.
Ale to nie jest zwykła autobiografia.
To poemat o samej sobie, o lękach i potworach.
Czasami na jednej stronie pojawia się tylko jedno zdanie, ale może to być zdanie w rodzaju: „ŚNI MI SIĘ, ŻE MOJA MAMA UMIERA. ZOSTAWIA MI PUDEŁKO Z BICIEM SWEGO SERCA.” (s.93)

Tę książkę trzeba czytać z ulubionym brązowym długopisem w ręku, albo z niebieską kredką. I podkreślać zdania-perły, a potem połykać je i niech nam zostają w duszy na zawsze. Tym bardziej, ze puste przestrzenie, które pozostawia Aglaja, pisząc czasem jedna zdanie na stronę, są jakby zaproszeniem do tworzenia tej książki razem z nią, do dopisania własnych przemyśleń, analizy, albo zachwytu.
Zgadzam się z Dorotą Masłowską, która powiedziała o twórczości Veteranyi w „Wysokich obcasach”: „Ja jestem wrażliwa i podatna na tego typu dziwne książki, które zmieniają sposób myślenia. Potem myśli się takimi rzadkimi rozstrzelonymi zdaniami. Albo dużymi literami. Jak w zeszytach z podstawówki.” (z okładki książki)

Ukazały się jeszcze dwie książki autorstwa Aglaji: Regał ostatnich tchnień, Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło, a także książka złożona ze zdjęć, notatek, pocztówek, wywiadów zebranych przez Katarzynę Leszczyńską Kto znajduje, źle szukał.
[Na pewno będę chciała przeżyć wszystkie – przeczytać to za małe słowo.]

Niestety Aglaja nic już nie napisze. Nocą z 2 na 3 lutego 2002 popełniła samobójstwo. Chorowała na depresję, miała obsesję swojego ciała – bała się luster, bo wydawało jej się, że starzeje się niemal z minuty na minutę.
I pewnie to wszystko gdzieś się łączy, pewnie cyrkowe sztuki wyssały z niej życie. A co by było gdyby nie zastanawiała się „JAK PACHNIE BÓG?” (s.11), ale może gdyby była zdrowa, nie pisałaby w ten fantastyczny, metaforyczny, zjawiskowy sposób.

Moja ocena: 6/6

sobota, 23 stycznia 2010

BUT W JASKINI


CAMILLA WAY
„OFIARY LATA”
(TŁ. BEATA MISIEK)
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE, WROCŁAW 2008

- Wiesz o tym – powiedział ni stąd, ni zowąd Kyle – że gdyby dwoje ludzi trzymało się za ręce przez wiele lat, nigdy nie puszczając (nie musieliby jeść, chodzić do szkoły i tak dalej, tylko trzymaliby się przez cały czas za ręce) – ich skóra w końcu by się zrosła i połączyliby się na zawsze?
(s.41)

„Przed końcem tego lata troje z nas nie żyło” (s.9)
Tak zaczyna się ta niepozorna powieść. To zdanie przykuwa uwagę i nie pozwala odłożyć książki aż do samiutkiego końca. Kolejna noc, gdy do 2 nad ranem zgłębiałam losy bohaterów, bo nie mogłam nie poznać zakończenia. Nie mogłabym zasnąć.
Historia trzynastoletniej Anity nie jest prosta, łatwa i przyjemna. Anita straciła matkę, istotę, którą kochała najbardziej na świecie. Po jej śmierci cała rodzina przeprowadza się do ubogiej dzielnicy Londynu, żeby tam rozpocząć nowe życie. Jest końcówka roku szkolnego. W szkole są już zacieśnione kręgi znajomych, a do tego Anita jest pochodzenie arabskiego, więc nie łatwo jej znaleźć przyjaciół. Jedyne wolne miejsce w klasie jest obok Denisa – zostaje przydzielone Anicie. Denis jest trochę opóźniony w rozwoju, ma problemy z nauką, co oczywiście również nie przysparza mu wielu znajomości. Ale Denis ma jednego przyjaciela Kyle’a.
Kyle również jest nieakceptowany. Jest wybuchowy, małomówny, cechują go niepohamowane wybuchy agresji. Otoczenie tłumaczy sobie jednak jego zachowanie faktem, iż kilka lat wcześniej zaginęła jego młodsza siostra, a cała rodzina posypała się bez niej jak przysłowiowy domek z kart.
Cała trójka, właściwie chcąc nie chcąc, zaprzyjaźnia się ze sobą. Całe lato przed nimi. Włóczą się po ulicach Londynu, chodzą nad rzekę i wciąż próbują odnaleźć jaskinie piaskowe, które są wielką pasją Kyle’a. (Wciąż myślałam o symbolice jaskiń, kiedy czytałam tę książkę, o schodzeniu pod ziemię, o tym, że Denis bardzo bał się wszelkich przejść podziemnych i dlaczego mogło się tak dziać.)
No ale już wiemy, że troje z nich…
Historia jest opowiedziana przez Anitę, jest to zapis sesji terapeutycznych z doktorem (prawdopodobnie z psychologiem). Anita z perspektywy czasu (minęło siedem lat) opowiada o tym lepkim, gorącym lecie, próbując dociec co się tak naprawdę stało i dlaczego. My dowiadujemy się o tym dość szybko. Ale lektura nie staje się przez to ani trochę mniej atrakcyjna. (ja nie powiem, bo warto samemu zajrzeć na strony tej książki).
To książka psychologiczna. Czytając ją wciąż miałam w pamięci „Musimy porozmawiać o Kevinie”, którą czytałam jakiś rok temu.
Ale jest to też kryminał z bardzo dobrym, mocnym zakończeniem.
Język mnie po prostu uwiódł. To połączenie pospolitego, momentami wręcz rynsztokowego słownictwa, z pięknymi poetyckimi zdaniami, jakby wyciągniętymi z tomu z bajkami. To pewnie dlatego, że w głowie trzynastolatki faktycznie może znajdować się taki zlepek poezji z prozą.
Polecam, jako dobry kawałek literatury z elementem zaskoczenia.

Moja ocena: 5/6

[Jedno małe ale: Ostatnie zdanie książki agent Kamilli Way powinien wykreślić (może po prostu zapomniał a potem było już za późno?). Ociera się o kicz – nie pasuje i dla mnie jest jak dodane na siłę, żeby złagodzić wydźwięk całej książki.]

OSŁY SIĘ SPRZYSIĘGŁY


JOHN KENNEDY TOOLE
„SPRZYSIĘŻENIE OSŁÓW”
(TŁ. BARBARA HOWARD, DOROTA GŁOWACKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2007

Kupiłam tę książkę na wyprzedaży za 13 złotych (i ta trzynastka akurat okazała się pechowa!). Leżała na półce i czekała na swoją kolej. Doczekała się w związku z wyzwaniem południowym.
To pozycja, która jest na liście BBC stu książek, które każdy powinien przeczytać, jest w komiksie Henryka Lange „90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać”, jest w kilku innych zestawieniach książkowych, dotyczących książek genialnych, dzieł wiekopomnych i takich, bez których znajomości nie ma się co pokazywać na mieście. Nie rozumiem dlaczego…
Akurat tak się złożyło, że sięgnęłam po tę pozycję zaraz po przeczytaniu „Rogalika” – no więc drugi obibok do pary… „Sprzysiężenie osłów” opowiada bowiem historię Ignacego, dorosłego osobnika po studiach, który wciąż mieszka z matką, jest prawiczkiem z wyboru, tworzy wiekopomne dzieło o kondycji świata współczesnego (może to dzieło trafi na listę BBC, gdy już zostanie ukończone…), pożera wszystko, co zostanie mu podstawione pod nos i nic nie robi.
W wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności, matka Ignacego popada w ogromny dług, który musi spłacić i na który jej nie stać. Żyją bowiem z Ignacym z renty po jej mężu i ojcu Ignasia. Przyjaciółka namawia Glorię, by w końcu posłała syna do pracy. I tak zaczyna się męka i udręka tłustego, obleśnego, leniwego Ignacego w świecie zewnętrznym (zewnętrznym do jego pokoju). Ignacy podejmuje i porzuca (lub jest wyrzucany) kolejne posady, tworząc niepowtarzalny dziennik swojej ciernistej drogi do sukcesu.
Tytuł książki nawiązuje zapewne do całego świata zewnętrznego (zewnętrznego względem Ignacego – czytaj wszyscy ludzie poza nim), który sprzysiągł się przeciwko geniuszowi i nie pozwala mu być tym, kim chce być, nie pozwala mu pisać i wyłącznie wyrażać siebie. Kompletna bzdura! Ignacy jest po prostu leniwym, wykorzystującym wszystkich łotrem. Nie przeczę, ze inteligentnym (na swój sposób) i nie przeczę, że nieprzystosowanym do społeczeństwa.
Biorę również poprawkę na to, że książka jest klasyfikowana jako ostra satyra i slapstick i że postacie w niej są przerysowane:
jest Murzyn, który wciąż mówi o tym, że jest Murzynem i dlatego życie daje mu w kość;
jest właściciel fabryki Levy-Portki, który do niej nie zagląda, bo mu się od tego robi niedobrze;
jest jego żona owładnięta ideą pomocy starszym, chorym i biednym oraz kultem ciała;
jest panna Trixie, która mając 80 lat wciąż pracuje, bo jest projektem pani Levy na szczęśliwą, czynną zawodowo i zadowoloną z siebie starszą osobę;
jest właścicielka lokalu Lana Lee, która wykorzystuje głupią Darleene do naciągania klientów na drinki
oraz policjant nieudacznik
i inni…). Ani jednej z postaci w tej książce nie polubiłam, ani jedna nie wzbudziła mojego podziwu, współczucia, miłości, przyjaźni.
Wiem, że wszystko co się tam dzieje, dzieje się po to, by zdemaskować i wyśmiać amerykańskie stereotypy – kult ciała, pieniądza, piękna, władzy, rasizm, głupotę, żeby pokazać w ostrym świetle poszczególne grupy społeczne i je zdemistyfikować. Także głupawy momentami język to parodia.
Jednak czytało mi się tę powieść okropnie zaledwie dwa razy naprawdę się uśmiechnęłam.

Raz:
„ (…)musisz natychmiast rozpocząć program lektur, aby zrozumieć dylematy naszej epoki – rzekł uroczyście Ignacy. – Zacznij od późnych Rzymian, w tym oczywiście Boecjusza. Później powinieneś zgłębić dość gruntownie wczesne Średniowiecze. Możesz pominąć Renesans i Oświecenie. To przeważnie niebezpieczna propaganda. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, myślę, że lepiej będzie opuścić tez romantyków i epokę wiktoriańską. Jeśli chodzi o okres współczesny, powinieneś przestudiować pewne wybrane komiksy.(…) Polecałbym zwłaszcza Batmana, gdyż zazwyczaj przerasta on to denne społeczeństwo, w którym się znalazł. Kieruje się nadto surową moralnością. Żywię swoisty szacunek do Batmana.”
(s.283)

Drugi:
„- Santa, skarbie, ale słodka ta twoja Święta Panienka na telewizorze – powiedziała pani Reilly(…).
- Prawda, że śliczna? To Matka Boska Telewizyjna. Ma na dole gumową przyssawkę, żeby nie zleciała, jak się tłukę po kuchni.”
(s.209)

I powiem szczerze, że gdyby to nie było wyzwanie literackie (a było wyzwanie niesamowite!) to na pewno nie przeczytałabym tej książki do końca.

Moja ocena: 2,5/6

czwartek, 21 stycznia 2010

ROGALIK NIE MA Z TYM NIC WSPÓLNEGO


PABLO TUSSET
„NAJLEPSZE, CO MOŻE SIĘ PRZYDARZYĆ ROGALIKOWI”
(TŁ.TOMASZ PINDEL)
AMBER, WARSZAWA 2004

O tej książce przeczytałam kiedyś na blogu Skafandry. Pisała, że szukała tej książki długo i intensywnie. Zaciekawiła mnie i zapisałam sobie tytuł. Znalazłam ją w bibliotece i od razu wypożyczyłam.
No i muszę powiedzieć, że trochę się zawiodłam.
To opowieść o leniwym Pablu, który pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny, miał widoki na przyszłość, ale zaprzepaścił szansę na bogactwo i zabezpieczony byt. Zaprzepaścił, bo mu się nie chce chodzić do pracy. Bo woli chodzić do baru, zaciągać tam długi, od czasu do czasu wpaść do rodzinnej firmy i ponaciągać brata, bo woli pić, palić i chodzić na dziwki, bo woli jeść, a jeść bardzo lubi. Jest niesamowicie inteligentnym człowiekiem, ale nie czyta, ponieważ książki go nudzą. W Internecie założył wraz z przyjacielem forum, na którym prowadzą filozoficzne dysputy i tworzą swoje własne systemy filozoficzne.
Pewnego dnia, który zaczyna się od najlepszego, co może przydarzyć się rogalikowi – czyli od posmarowania rogalika masłem, Pablo dostaje telefon od swojego brata, który wynajmuje go do pewnego zadania. Ma się dowiedzieć kto mieszka w pewnym starym domu w Les Corts (rzecz dzieje się w Barcelonie). Pablo przyjmuje zlecenie, ale okazuje się, że dnia następnego jego brat znika… Pablo rozpoczyna pościg za znikającym punktem, jakim staje się jego brat… Dużo ciemnych sprawek, dużo dziwnych miejsc, podziemi i poddaszy Barcelony, wciąż kolejne skręty, śledzenie i detektywi, a między tym wszystkim kobiety – te, które pragną Pabla i te, których pragnie Pablo… To trochę powieść detektywistyczna, bardzo mało, ale jednak, miłosna, trochę satyra (zwłaszcza w partiach, w których Pablo w jakimkolwiek sposób kontaktuje się ze swoimi Rodzicami – bogatymi, sytuowanymi, aczkolwiek wywodzącymi się z tzw. klas niższych… ).
Podobał mi się język, styl, uszczypliwe i inteligentne wypowiedzi Pabla (nazywa swojego starszego brata The First, a jego żonę Lady First!); do pewnego momentu bardzo podobała mi się intryga. Ale całą książkę zepsuło, jak dla mnie, zakończenie całej historii. Nie będę tego zakończenia zdradzać, ale liczyłam na taką samą błyskotliwość, jak na początku książki.
I tu się zawiodłam.
Aczkolwiek polecam książkę dla kilkudziesięciu fantastycznych tekstów.
Mała próbka:
s.38
Nie żebym był rasistą, ale trzeba przyznać, ze ludzkie młode mocno pośmierdują, zwłaszcza we wczesnych fazach (…)

s.143
(…) o ile wiem, jestem jedynym facetem z mojego pokolenia, któremu podobają się zwykłe kobiety, wszyscy pozostali marzą o Julii Roberts i z rezygnacją bzykają się z substytutem, z którym się ożenili. Przykro mi ze względu na nie, ale dobrze im tak, tym facetom, za głupotę.

I mój hit:
s.168
Szkoda, że jestem z zasady samotny, bo życie w parze ma swoje dobre strony, tak jak u szympansów - iskanie się i takie tam.

Moja ocena: 4/6

wtorek, 19 stycznia 2010

POEZJA OBRAZU


„TLEN”
ROSJA, 2008
SC. IVAN VYRYPAYEV
REŻ. IVAN VYRYPAJEV (NA PODSTAWIE WŁASNEJ SZTUKI)
ZDJ. ANDREI NAIDENOV
MUZ. AIDAR GAINULLIN, ANDREI SAMSONOV, ALEKSANR LUSHIN
WYST. Karolina Gruszka (Sańka), Aleksei Filimonov (Saniok)

Miałam dziś napisać o „Najlepsze, co może się przydarzyć rogalikowi”, którą to książkę wczoraj skończyłam czytać. Ale najlepsze, co przydarzyło się mnie to Era Nowe Horyzonty Tournée, które zawitało do Gdańska.
No i zobaczyłam „Tlen”…
Nie można tego, co ujrzałam nazwać filmem. W głowie powstał mi zlepek słów {poemat wizualny}. Nie wiem, czy istnieje coś takiego w słowniku terminów literackich, bądź w słowniku terminów filmowych. Ale to jedyne, co tak naprawdę pasuje do tego dzieła.
Jest niesamowite! Magiczne, piękne, zmysłowe, oryginalne, niepowtarzalne.
Jest mężczyzna Sasza. I jest kobieta o męskim imieniu Sasza. Sasza kocha Saszę. I zabija swoją żonę. Bo jego czarnowłosa żona owszem, oddycha tlenem, ale sama nie jest tlenem. A rudowłosa Sasza jest tlenem. I gdy mężczyzna zobaczył rudowłosą kobietę pod pomnikiem w wielkim mieście po raz pierwszy poczuł, że oddycha pełną piersią. I podszedł i pocałowała ją, a ona przyznała, że to najwspanialsze przeżycie, jakiego doznała….
I potem jest o tym, jak czarnowłosa żona nieżywa, co jest najważniejsze w życiu i dlaczego nie można zabijać.
A wszystko podane w niezwykłej formie. Zaczyna się od obrazu tylnej okładki płyty, na której jest zdjęcie dwójki muzyków – Ona i On – oraz 10 tytułów piosenek. Potem okładka ożywa i zaczynamy odtwarzać piosenki po kolei.
To teledysk, melorecytacja, śpiew i szept. To milion obrazów przewijających się przez ekran, które pozostają na siatkówce, pozostaną chyba już na zawsze.
To coś, co naprawdę warto zobaczyć.
No i Karolina Gruszka jest w tym Dziele przepiękna, gra ciałem, gestem, spojrzeniem i jest przekonująca tak, że aż zabrakło mi tchu.
Potrzebuję Tlenu na wyciągnięcie ręki!

(Próbki można znaleźć choćby na Youtubie, tylko trzeba wpisać Kislorod :-) Ja zamieszczam tylko trailer, żeby przypominał mi i był łącznikiem, między tym, co w głowie, a tym co na siatkówce)

Moja ocena: 6/6


poniedziałek, 18 stycznia 2010

CZARNO - BIAŁO, KOLOROWO…


HARPER LEE
„ZABIĆ DROZDA”
(TŁ. MACIEJ SZYMAŃSKI)
TOM XX KOLEKCJI „CAŁA POLSKA CZYTA DZIECIOM”
WYDAWCA KOLEKCJI: POLITYKA SPÓŁDZILENIA PRACY, WARSZAWA 2008

Przepadłam na całą niedzielę!
Nie mogłam się oderwać. To cudna książka, która wprowadziła mnie w całkiem inny świat.
Jest Skaut czyli Jean Finch, która ma siedem lat. Jest jej o cztery lata starszy brat Jem. Jest ich ojciec Atticus Finch, adwokat, pięćdziesięcioletni, szanowany obywatel Maycombe. Nie ma matki, która umarła dwa lata po narodzinach Skauta. Jest za to czarna niania Calpurnia, która pomaga Atticusowi w wychowaniu dzieci.
Skaut nie nosi sukienek, biega z bratem nad rzekę, łowi ryby i skacze po drzewach. Pojawia się też Dill, przyjaciel, który co lato odwiedza ciocię, mieszkająca parę domów od Finchów. Jest sielsko, anielsko. Jest też co prawda szkoła, która przeszkadza w rozwoju Skauta, nad wiek inteligentnej, rezolutnej dziewczynki, ale Atticus pomaga małej przetrwać trudne dni szkoły – od lata do lata. Rodzina jest kochająca, całe miasteczko żyje w zgodzie. Wszyscy się znają, szanują siebie nawzajem, pieką dla siebie ciasta i odwiedzają się na ploteczki. Klimat amerykańskiego południa, można by rzec.
Ale są też lata 30te…
I to akurat już nie jest dobre.
W Maycombe mieszkają Murzyni, którzy nie są uważani za pełnoprawnych obywateli. Czarnuchy są źli, brudni, leniwi… I jeden taki znalazł się nieopatrznie tam, gdzie nie powinien. Pobił i zgwałcił białą kobietę. Czeka go wyrok śmierci. Jeszcze tylko jedna mała drobnostka – proces, który niestety prawnie mu się należy i o którego wyniku z góry przesądza kolor skóry oskarżonego… Obrona Toma Robinsona zostaje powierzona Atticusowi Finchowi.
Wszystkie wydarzenia oglądamy oczami małej Skaut, która nie wszystko rozumie, przekłada rzeczywistość na swój własny język i na swój własny użytek. Jej oczami śledzimy to, jak z miłego społeczeństwa wyłania się nagle „choroba Maycombe”, jak zaczynają się prześladowania jej ojca, który nazwany zostaje „kochasiem czarnuchów” .
„- Ale ty nie jesteś żadnym kochasiem czarnuchów, prawda?
-Oczywiście, że jestem. Staram się jak mogę kochać wszystkich ludzi…” (s.144)
Nigdy nie rozumiałam rasizmu… Jest to dla mnie po prostu niepojęte, nie ogarniam tego swoimi myślami… Czytając tę książkę niejednokrotnie miałam łzy w oczach. Chciałam rzucić nią i rwać włosy z głowy.
I tak niesamowicie poruszyła mnie scena z mała Skaut, która jest przyjaźnie nastawiona do ludzi, która kocha swoją nianię, idzie z nią z radością do jej kościoła, czerpie wiedzę z otaczającego ją świata, także z tej „czarnej” części… I ta mała Skaut w rozmowie z Dillem stwierdza „Przecież to tylko czarnuch…” Nie ma na myśli nic złego, nie znaczy to, że mniej szanuje tego człowieka i nie znaczy to, że na sali sądowej nie kibicuje Tomowi Robinsonowie, który oczywiście nie jest winny i oczywiście nie zostanie uniewinniony. Znaczy to, że wielką, straszną krzywdę zrobiono jej, wpojono jej. A ona jest zbyt mała, zbyt niedoświadczona, by to pojąć, by to zweryfikować.
Atticus po procesie rozmawia ze swoją siostrą. Alexandra jest niezadowolona, iż dzieci poszły na rozprawę. A Finch stwierdza :”To jest ich dom, siostro, ich kraj(…). Tak go dla nich urządziliśmy, więc niech się uczą, jak w nim żyć.(…)” (s.277) i dalej o niesprawiedliwym wyniku procesu, o tym, że skazali Robinsona na śmierć: „Robili to już wcześniej, zrobili dziś i zrobią ponownie. I wydaje mi się, że kiedy to robią, tylko dzieci płaczą.” (s.277)
I jest niesamowita postać Dolphusa Raymonda. Dolphus miał żonę, która umarła. Po jej śmierci związał się z czarną kobietą, jest z nią szczęśliwy, mają dzieci. Ale cały czas się upija, wszędzie chodzi w butelką whisky, zapakowaną w papierową torbę i nigdy nie trzeźwieje. Biali mówią, że to dlatego, iż nigdy nie przestał kochać swojej żony. Dolphus żyje na marginesie obu społeczeństw – jest szary, bo trochę czarny i trochę biały.
W trakcie procesu Dill nie wytrzymuje napięcia, tego, w jaki sposób odnoszą się do oskarżonego Murzyna, „przecież to też człowiek” – wyrywa mu się. Skaut wyprowadza go na świeże powietrze, a Raymond daje mu się napić ze swojej butelki na uspokojenie żołądka. Okazuje się, ze w butelce jest coca-cola.
„- Ale nie zdradzicie mnie młodziaki? (…)
- Czy to znaczy, że zawsze pije pan z tego worka coca-colę? (…) Dlaczego pan to robi? (…)
- To bardzo proste. Niektórym ludziom nie podoba się to, jak żyję. Mógłbym powiedzieć: do diabła z nimi, nic mnie nie obchodzi ich zdanie. I w zasadzie mówię: nic mnie nie obchodzi ich zdanie, ale wolę nie mówić: do diabła z nimi.” (s260-261)

Nie napisałam jeszcze o równie ważnej dla całej książki postaci Boo Radleya – tajemniczego sąsiada z naprzeciwka. Odegrał niepoślednią rolę w dramacie, której nie chcę tu zdradzać, bo wiem, że wiele osób chciało „Zabić drozda” przeczytać w ramach wyzwania południowego. Powiem tylko, że znamienna jest jego postawa – od parudziesięciu lat nie wychodzi z domu, żyje zamknięty w czterech ścianach, jest rodzajem ducha, którego legenda krąży nad miasteczkiem. W pewnym momencie, już po procesie, Skaut stwierdza, iż nareszcie rozumie, czemu Boo Radley nie wychodzi z domu – bo nie chce! Chce się ukryć przed światem, przed Maycombe i przed tym, co w tym „sielskim” miasteczku dzieje się naprawdę.

T a książka została wydana w kolekcji Cała Polska Czyta Dzieciom. I jestem bardzo wdzięczna komuś, kto wybierał tytuły, że umieścił tam właśnie tę pozycję. Żałuję tylko, że nie przeczytałam jej jako dziecko, bo na pewno mój odbiór byłby inny. Teraz było to dla mnie pomieszanie słodyczy dzieciństwa, wspomnienia letnich dni i poobdzieranych kolan, z podziwem dla postaci Atticusa, prawdziwym podziwem dla jednej z najważniejszych postaci w literaturze, jednej z najodważniejszych i takich, które mogą chodzić z podniesionym czołem oraz dzikiej wściekłości i żalu.

Moja ocena: 5,5/6

O BIBLIOTECE

Kiedyś często korzystałam. Byłam zapisana do kilku, wychodziłam z każdej z naręczem książek. A po przeprowadzce do Naszego Domu przestałam jeździć. Nie chciało mi się. Ksiązki zdobywałam w inny sposób. Kupowałam, zamawiałam przez Internet, pożyczałam od znajomych… Ostatnio przechodziłam obok biblioteki tuż obok mojego Domu. Wstąpiłam. Zostałam. Zapisałam się na nowo.
Dziś znów byłam, popatrzeć, co wyszperam z „amerykańskiego południa”. Tego co chciałam, akurat nie było. Wypożyczone. Ale wyszłam z trzema innymi książkami. Takimi, które już jakiś czas są na mojej Liście Książek do Przeczytania. (to lista, którą tworzę opierając się na opisach w Biblionetce; na opiniach znajomych o podobnych gustach czytelniczych; na opisach w zapowiedziach Empiku, Merlina, Świata Książki; na liście dokonań moich ulubionych autorów; bądź na liście książek, które są uznawane, za podobne klimatem do tych, które mnie uwiodły).
Biblioteka mnie uspokaja.
Chodzę niespiesznie wśród półek. To zupełnie inny rodzaj obcowania z książką, niż w księgarni. Lubię oczywiście iść do sklepu, gdzie całe regały są od stóp do głów ubrane w książki. Wdychać zapach nowego papieru i farby drukarskiej. Przeczytać parę zdań tu i parę tam, czasem na coś się zdecydować, a czasem tylko uzupełnić moją Listę…
Ale w księgarniach czuję niepokój. Jest tyle książek, które chciałabym przeczytać. Tyle mieć, a nie mogę. Z Biblioteki mogę wyjść ze wszystkim, co widzę. Oczywiście, muszę za jakiś czas rozstać się z daną książką, ale to nie boli. Najwyżej dopiszę ją do Listy Książek, które Chcę Mieć. I będę na nią polować na allegro, w taniej książce, bądź w antykwariacie. Biblioteka nie wyzwala we mnie żądzy posiadania. Oczywiście kupowanie książek to u mnie rodzaj uzależnienia.
Wiele razy dyskutowałam z ludźmi na temat posiadania książek. Ja lubię mieć na półce to, co mnie wzruszyło, poruszyło, rozśmieszyło, bądź zachwyciło – fabułą, językiem, stylem… czymkolwiek. Są tacy, co tego nie rozumieją, Mam koleżankę, która się ze mnie śmieje i pyta, po co dokupuje kolejną półkę na książki… A ja chcę mieć „Grę w klasy” na wyciągnięcie ręki, gdy o 2 nad ranem zapragnę znów przeczytać mój ukochany fragment o rybach, albo Murakamiego, nawet, jeśli przez jakiś czas, przez 2 lata na przykład, do niego nie zajrzę. Ale wiem, że tam jest i czeka, I mogę wyciągnąć Tokarczuk z półki i spojrzeć na okładkę „Domu dziennego, domu nocnego”. Albo zajrzeć do Eggersa i sprawdzić, czy w środku ksiżzki nadal są te puste kartki, symbolizujące jego upadek, czy może ktoś przyszedł i coś dopisał. Koleżanka przekonuje, ze jest Internet, że w każdej chwili mogę wyświetlić dowolny tekst na ekranie komputera. A ja nie umiem czytać na komputerze. Nie rozumiem zdań. Poza tym lubię stawiać wykrzykniki przy zdaniach, które dla mnie wiele znaczą. Ołówkiem, ale jednak…
Jedna pani, z którą miałam kiedyś okazje dyskutować o posiadaniu książek na własność, wyznała ze wstydem, że nienawidzi pożyczać swoich książek. Było jej głupio, ale opowiadała, jak swoje ukochane książki chowa głęboko z tyłu regałów i mówi znajomym, że są pożyczone, albo wymyśla coś innego. Boi się, że książki do niej nie wrócą, albo ktoś nie potraktuje ich należytym szacunkiem i miłością. Zniszczy je, albo zapomni o nich, a ona będzie czekała na nie z utęsknieniem i będzie się martwić. Rozumiem ją. Co prawda ja swoje ksiązki pożyczam, ale tez jest mi przykro, gdy ktoś ich nie uszanuje. I pożyczam tylko osobom, które na to „zasługują”. I zapisuję, co kto wynosi z moich półek, żeby wiedzieć u kogo teraz dzieje się „Pokolenie X”, albo „Tobi”. I żeby móc później „Kafkę nad morzem” wziąć za rękę i odprowadzić na półkę, gdzie czeka jego wolne miejsce.
No a Biblioteka?
Daje mi pewność siebie. Idę, szukam czegoś, dotykam, czytam parę pierwszych zdań i zabieram ze sobą. I nie czuje tej gorączki, która pojawia się przy wizycie w księgarni. Że coś woła, że muszę koniecznie wziąć tę książkę, bo ktoś ją kupi przede mną i już nigdy, nigdy jej nie odnajdę… Książki w mojej filii mogą spokojnie czekać, przyjdę po następne kolejnym razem, nie muszę się spieszyć.

Dobrze jest móc wrócić do Biblioteki.

niedziela, 17 stycznia 2010

POŚRODKU NICZEGO


„BAGDAD CAFE”
USA, RFN, 1987
SC. PERCY ADLON, CHRISTOPHER DOHERTY, ELEONORE ADLON
REŻ. PERCY ADLON
ZDJ. BERND HEINL
MUZ. BOB TELSON (+JAN SEBASTIAN BACH)
WYST. Marianne Sägebrecht (Jasmine), CCH Pounder (Brenda), Jack Palance (Rudi Cox)

Właśnie obejrzałam „Bagdad Cafe”. To piękna, ciepła opowieść w stylu „Czekolady” (tej filmowej i tej książkowej). Trochę mnie uwiodła, trochę odpłynęłam.
Opowiada o tym, jak na pustyni, pośrodku niczego, pojawia się niemal z chmur przysadzista, skrępowana gorsetem Jasmine. Zagląda w oczy zbuntowanej, przepracowanej i porzuconej przez męża Brendzie. Brenda ją odrzuca. Odrzuca jej pomoc, jej wyciągniętą rękę, jej uśmiech i jej ciepło. Wszyscy dookoła powoli poddają się czarowi nieznajomej. Wchodzą z nią w inny, magiczny świat, gdzie najbardziej liczy się drugi człowiek. Każdy z nich – Rudi, oczarowany Jasmine od samego początku, później dzieci Brendy, dają się jej ukochać, ugłaskać i przytulić. Brenda opiera się najdłużej. Boi się odrzucenia i boi się, że znów zostanie sama. Buduje wokół siebie mur, z twardych słów, z nieprzyjemnych gestów, z braku zaufania i ze strachu. Mówi: „Wszyscy inni są jak rodzina, tylko Ty tu jesteś gościem, gościem, który nie może dać mi szczęścia, który nie ma do mnie prawa”. A Jasmine drąży podkop pod tym murem, chce Brendę uleczyć, ale chce uleczyć też siebie. Zrzuca gorset, zajmuje się magią i sprowadza na pustynię uśmiech. Do zapomnianego Bagdad Cafe zaczynają zjeżdżać się goście. Wszyscy zaczynają śpiewać i wraca nawet mąż Brendy, który po prostu chciał, żeby ona choć trochę zmieniła siebie, żeby choć raz spojrzała na niego naprawdę, żeby się do niego uśmiechnęła. I uśmiecha się… I też śpiewa.
I tylko tatuażystka Debby, która mieszkała w Bagdad Cafe od zawsze, wyjeżdża.
„-Dlaczego wyjeżdżasz? – Brenda
-Zbyt dużo harmonii. – odpowiada Debby.”

Moja ocena 4,5/6

A dla harmonii w tę zimową noc cudna, magiczna piosenka z „Bagdad Cafe”
Jevetta Steele śpiewa „Calling you”

sobota, 16 stycznia 2010

OBRAZKI W KOPERTACH


DENNIS BOCK
„CÓRKA KOMUNISTY”
(TŁ. ELŻBIETA KOWALEWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

„Jest w tym trochę przyjemności, owszem, ale gdy ktoś analizuje swoje życie, czekają go głównie niewiadome i ciężka praca. Teraz to odkrywam. A to, co mogę powiedzieć na tych stronach, to mniej niż połowa, a Mozę ćwiartka całej prawdy jaką wtedy znałem. Mam tu na myśli konkretne doświadczenia życiowe. Granie świerszczy latem; spokój i zachwyt jaki ogarnia twoje serce, gdy zatrzymasz się w biegu i zaakceptujesz ogrom świata ukazujący się twym oczom w sierpniowy dzień, wzywający cię wraz z całą potęgą natury. Pełnię chwały tej rzeczywistości potrafią uchwycić tylko najwięksi artyści, Zawsze będzie mi się zdawało, ze widziałem na własne oczy chłopów zbierających pszenicę z pól w Rosji, ponieważ czytałem Annę Kareninę, ale wiem, ze Tołstoj był artystą jednym na całe stulecie. Chodzi mi o to, że pisząc o swoim życiu, człowiek zaczyna widzieć, jakie wyjątkowe było to wszystko wówczas dla niego.” (s.106/107)

Tę niewielką w sumie książkę (317 stron) czytałam cały tydzień. Nie umiem nawet powiedzieć dlaczego tak długo. To nie dlatego, że nie miałam czasu, ale coś w niej nie pozwalało mi jej pochłonąć.
Powieść jest napisana w formie listów. Siedem kopert, w których są listy ojca do córki. Może stąd wynika niespójność tej książki, którą czułam cały czas czytając. Autor chciał zachować efekt potoku myśli, jaki mógłby cechować autentyczne listy. Te nie są prawdziwe, ale po części opierają się na życiu postaci historycznej. Norman Bethune żył na początku XX wieku. Był uznanym lekarzem, który zrewolucjonizował system opieki zdrowotnej na polu walki. Wprowadził wiele udogodnień, między innymi przenośny sprzęt do transfuzji krwi. Brał udział w I wojnie światowej, później w wojnie domowej w Hiszpanii, skąd przeniósł się w kolejny wir dziejów – w sam środek wojny chińsko – japońskiej, gdzie wspierał komunistów. Sam był bowiem zagorzałym komunistą. I w książce bardzo mocno widać jego przekonania. „Ludzie nie interesują mnie tak bardzo, jak cele, dla których walczą” (s.129) - mówi. I sam całkowicie poddaje się tej idei.
Podczas wojny w Hiszpanii poznaje Kajsę, piękną Szwedkę, z którą nawiązuje romans. Gdy jednak odczuwa, że w Hiszpanii zrobił już wszystko, co do niego należało, co mogło pomóc idei, zostawia Kajsę bez mrugnięcia okiem i wyjeżdża do Chin. Później okazuje się, ze kobieta była w ciąży, że nie powiedziała Bethun’owi o dziecku. Nie powiedziała dlaczego? Moim zdaniem bała się, że pojechałby nawet, gdyby wiedział. Wolała pozostawić go w nieświadomości i dzięki temu cieszyć się, że opuścił jedną osobę, a nie dwie. Krew z krwi i ciało z ciała.
Bethune dowiaduje się, że ma córkę i zaczyna pisać do niej listy. Chce uzyskać rozgrzeszenie, przebaczenie. Dla mnie nie zasługuje na nie ani trochę. W momencie, gdy już wie o córce, gdy wie również o tym, że matka dziecka nie żyje, że jego mała córeczka jest w sierocińcu, wcale nie jedzie jej odszukać. Wciąż tylko o tym pisze, o tym, jacy będą szczęśliwi, gdy już ją odnajdzie. Ale pierwszeństwo daje wyjazdowi do Ameryki, by tam pozyskać środki na dalszą walkę komunistów z Japończykami. Gdy wrócę, pojadę po Ciebie, obiecuje w swoich listach. Jak można być tak zaślepionym jakąkolwiek ideą?
Z tych listów wynurza się obraz człowieka chorego na komunizm, obraz tyrana, który dla idei może zabijać, może kraść, może upadlać. Jest kilka przykładów na to w książce (między innymi, gdy zniesmaczona i zawiedziona jego osobą, postawą asystentka ucieka i nie chce wrócić na pole walki, by u jego boku leczyć rannych żołnierzy. „Gdyby się teraz pokazała, zastrzeliłbym ją jako dezerterkę.” (s.203) – mówi).
Dla mnie książka miała wartość jedynie w pojedynczych obrazach. To są na pewno obrazy wojny, jej koszmaru. Bardzo wryła mi się pamięć scena, gdy w jednym z miasteczek Bethune zastał zawalone po bombardowaniu budynki. W jednym z nich, wysoko nad ziemią była unieruchomiona dziewczynka. Nie dało się jej wyciągnąć. Od dwunastu dni leżała i czekała na śmierć. A obok niej, przez dwanaście dni siedziała jej matka. Nie płakała, nie krzyczała, tylko spokojnie gładziła głowę córeczki i trzymała ja za rękę… Bethune wspiął się do niej na górę i dał jej strzykawkę z jakimś lekiem, który mógłby skrócić męki dziewczynki.
Zaraz potem zszedł na dół. Nie wiedział, co kobieta zrobiła ze strzykawką.
Albo obraz, gdy Bethune poznał Kajsę w Hiszpanii. Siedzieli przy stoliku w knajpie i nagle rozległy się syreny przeciwalarmowe. Wszyscy goście restauracji zeszli do schronu, który jest przepełniony. Kasja złapała Normana za rękę i prowadziła go przez kolejne sale podziemia. Na ścianach oglądali obrazy corridy. W każdej sali jeden – wyjście na arenę, walkę, a potem w końcu torreadora na noszach – widocznie byk wygrał… Kajsa prowadzi Bethune’a coraz głębiej w sieć podziemi, wychodzą już na pewno poza restaurację. Idą bardzo długo, aż w końcu wychodzą na powierzchnię w parku, już po bombardowaniu. Piękna scena, mistyczna…
Takich obrazków jest kilka w tej książce, odstają zupełnie od reszty narracji, są perełkami, które wyłuskałam z muszli tekstu dla siebie. Za mało jest ich jednak, aby mnie zachwycił.
Książka kończy się wyraźnie niedokończonym siódmym listem i fikcyjnym sprawozdaniem przewodniczącego propagandy, skierowanym do Mao Zedonga. W sprawozdaniu czytamy, iż Bethune nie był ideałem, że parę razy, popierając ideę, postąpił wbrew regulaminowi i że należy jego listy utajnić, dopóki idei nic już nie będzie zagrażać. Ewentualnie można zapiski zredagować w taki sposób, by idei służyły… Nie sposób o lepsze podsumowanie…

Moja ocena 3,5/6

czwartek, 14 stycznia 2010

MY SISTER’S KEEPER


„BEZ MOJEJ ZGODY”
USA, 2009
SC. NICK CASSAVETES, JEREMY LEVEN (na podstawie powieści Jodi Picoult o tym samym tytule)
REŻ. NICK CASSAVETES
ZDJ. CALEB DESCHANEL
MUZ. AARON ZIGMAN
WYST. Cameron Diaz (Sara Fitzgerald), Jason Patric (Brian Fitzgerald), Abigail Breslin (Andromeda 'Anna' Fitzgerald), Sofia Vassilieva (Kate Fitzgerald), Evan Ellingson (Jessie Fitzgerald), Alec Baldwin (Campbell Alexander), Thomas Dekker (Taylor Ambrose)

Bardzo lubię większość książek Picoult za trudne tematy z typowym konfliktem antycznym (dla przypomnienia to Polega na zderzeniu się przeciwstawnych, równorzędnych racji, pomiędzy którymi nie sposób dokonać wyboru) I za to, że przedstawia każdą ze stron tego konfliktu i każdej daje głos. Ale też za to, że zawsze potrafi mnie zaskoczyć.
„Bez mojej zgody” jest moją ulubioną książką tej autorki. Dlatego sięgnęłam po film. Chciałam zobaczyć jak bardzo pokryją się moje wyobrażenia z wyobrażeniami twórców filmu.
Fabuła w zasadzie pozostaje niezmieniona. I film i książka opowiadają o rodzinie, która ma Bardzo Wielki Problem. Kate jako dziecko zachorowała na białaczkę. Żadne z rodziców nie mogło być dawcą szpiku. Jej starszy brat Jessie również nie miał zgodności. Lekarz nieoficjalnie zaproponował rodzicom inne wyjście – „zaprojektować” dziecko, poddać się zapłodnieniu In vitro, projektując geny kolejnego dziecka tak, by noworodek mógł być później dawcą. Mała Anna od urodzenia jest tym dawcą dla swojej siostry – najpierw krew pępowinowa, później szpik. Teraz ma 11 lat i pozywa swoich rodziców do sądu. Oni chcą, by oddała siostrze nerkę. Anna nie chce się na to zgodzić. Mówi dość…
Niesamowicie działa na mnie ta fabuła. Walcząca matka, chora Kate, wahający się, kochający ojciec, Jessie, którego problemy pozostają właściwie niezauważone, no i zaprojektowane dziecko – Anna. Picoult stworzyła bardzo sugestywny obraz. Tak jak wspominałam mówi głosem każdej z postaci – poszczególne rozdziały są nazwane imionami bohaterów, które w danej chwili prowadzą narrację. Twórcy filmu również posłużyli się tym narzędziem przy wprowadzeniu do fabuły. W miarę rozwoju akcji rezygnują z tego na rzecz tylko i wyłącznie retrospekcji.
Oczywiście jak zawsze (no prawie zawsze) książka jest lepsza od filmu. Aczkolwiek film nie jest zły. Podobają mi się szczególnie zdjęcia, które nadają takiej lekkości i ulotności pięknym chwilom w życiu Fitzgeraldów. Takich pięknych chwil jest dużo. Oczywiście dużo jest również chwil złych, choroba upadla człowieka, całą rodzinę, sprawia, że wszyscy spotykają się przed sądem, ale w filmie widać wyraźnie, że złe chwile wcale nie przeważają. Mam wrażenie, że Cassavetes i Leven bardzo chcieli pokazać, że choroba mimo wszystko nie musi odbierać radości życia, że do ostatka trzeba się nim cieszyć i z niego korzystać. Te partie filmu podobają mi się najbardziej. Na przykład scena, gdy Kate ma depresję, nie chce wyjść z domu, straciła włosy po chemioterapii i czuje się brzydka, krzyczy „Jestem odmieńcem!” Jej matka goli sobie głowę, po czym całą rodziną idą do wesołego miasteczka i pstrykają sobie mnóstwo fotek w automacie.
Kate przez cały film tworzy album ze zdjęć, wycinków z gazet, swoich własnych rysunków. Daje go w prezencie matce mówiąc „Miałam dobre życie”. I to chcieli pokazać scenarzyści tego filmu.
Jeden wielki, ogromny minus, jaki widzę w tym filmie, to zmiana zakończenia.
Czasem mam wrażenie, ze hollywoodzcy filmowcy boją się straszyć Amerykanów, boją się pokazać im śmierć, nienawiść, umieranie… W filmie wszystko pięknie się kończy – Kate odchodzi, po prostu przestaje oddychać w ramionach matki, a cała reszta rodziny jeździ w każde jej urodziny nad jej ulubione jezioro. I scena, gdy wszyscy razem stoją nad jeziorem, a zza chmur wychodzi słońce. Typowo hollywoodzka. Pocieszenie dla mas. Umarła, ale jest jej dobrze i przekazuje to z zaświatów.
Koniec ksiązki Picoult była drapieżny, zaskakujący, zostawiał nas z przeświadczeniem, iż życie jest nieprzewidywalne i czasem boli do szpiku kości. (Nie będę go zdradzać, bo ktoś może nie czytał). Tu zawiodłam się straszliwie.
I jeszcze mała uwaga – w oryginale książka ma tytuł „My sister’s keeper”. Keeper oznacza stróża, dozorcę, opiekuna… Uważam, że ten tytuł dużo więcej mówi niż „Bez mojej zgody”. Oczywiście nie jestem tłumaczem i nie podejmuję się znalezienia zamiennika tego znaczącego tytułu po polsku, ale tłumacz książki (ewentualnie filmu) mógł się bardziej wysilić.

Moja ocena: 4/6

środa, 13 stycznia 2010

I TYLKO MIŁOŚCI BRAK


„GALERIANKI”
POLSKA, 2009
SC. KATARZYNA ROSŁANIEC
REŻ. KATARZYNA ROSŁANIEC
ZDJ. WITOLD STOK
MUZ. O.S.T.R
WYST. Anna Karczmarczyk (Ala), Dagmara Krasowska (Milena), Dominika Gwit (Kaja), Magdalena Ciurzyńska (Julia)

Wczoraj w nocy obejrzałam „Galerianki”. Właściwie nie chciałam, ale nominacje do Złotych Kaczek i Złotych Lwów mówią same za siebie – musiałam sprawdzić i przekonać się na własnej skórze, czy słuszne…
Film opowiada historię Ali, uczennicy ostatniej klasy gimnazjum, która wraz z rodzicami przeprowadza się do Warszawy z mniejszego miasta. Nie, nie przeprowadza się, spada z wielkiej wysokości w sam środek wielkiego centrum handlowego… Inaczej ubrana, inaczej wygląda, mówi i ma stary, rozklekotany telefon komórkowy bez żadnych bajerów… Poznaje cztery koleżanki w białych kozaczkach za kolana, które przemierzają tzw. Galerie Handlowe (swoją drogą, czy jeszcze ktoś pamięta, że w Galerii kiedyś oglądało się obrazy, a nie wystawy sklepowe i „galerianki”?) w poszukiwaniu bogatego, napalonego samca, który za szybki numerek kupi im spodnie, perfumy, albo chociaż opaskę do włosów… No albo telefon…
W skrócie to cała fabuła. Właściwie to naprawdę cała fabuła.
Dla mnie film był przeciętny, postacie przewidywalne. Od razu wiadomo, że Ala ulegnie Milenie, przywódczyni grupy, że pójdzie wraz z nimi szukać mężczyzny gotowego zapłacić za wymarzoną Motorolę, która przecież „tak bardzo do niej pasuje”. Wiadomo, że ktoś będzie przez nią cierpiał i wiadomo, że będzie to zakochany w niej chłopak z tej samej klasy. Który dostrzega jej wewnętrzne piękno i to jaka jest naprawdę. To wszystko wiadomo już na początku filmu.
Myślę, że odbił się tak szerokim echem ze względu na temat. Nikt wcześniej nie pokazał nastoletnich dziewczyn, które uprawiają prostytucję w centrach handlowych za dżinsy albo szminkę. Owszem, mówiło się o tym, ale w programach publicystycznych, które emitowane były późną nocą, albo, gdy na innym programie akurat wyświetlano dobrą (lub gorszą) sensację. Rosłaniec pokazała to szerokiej publiczności. A co ważniejsze, pokazała powody, dla których tak się dzieje. W gruncie rzeczy nie chodzi przecież o rzeczy… Przynajmniej tak wynika z „Galerianek”.
Chodzi o akceptację. Każdy chce być lubiany i akceptowany. Nie tylko dzieci, dorośli również, ale dorośli lepiej sobie z brakiem akceptacji radzą. Nie egzekwują jej za wszelką cenę. Dzieci owszem. Nie podoba im się mój telefon, to oddam swoje dziewictwo po to, by mieć lepszy. Wyśmiewają się z tego, że mój „pierwszy raz” nie był idealny, to skoczę z dachu. Inaczej nie potrafią. Bo nikt ich tego nie nauczył.
Bo chodzi o edukację. Nie tylko o geografię, czy matematykę, choć mam wrażenie, że osoba nauczycielki w tym filmie, to nie pedagog, a sfrustrowana baba, która nie ma sił i pomysłu!, by czegoś jeszcze nauczać. Chodzi o podstawową wiedzę o świecie, o własnym ciele chociażby. Jest taka scena w tym filmie, gdy dziewczyny idą na badania okresowe do szkolnej higienistki. Jedna z nich, Julia, nie zdaje sobie sprawy, z tego, że jest w ciąży. Pielęgniarka zauważa jej zmienione piersi i pyta, czy to możliwe, że tak się satło. „Nie, przecież wszystko wypłukałam!” – odpowiada. „A kiedy miałaś ostatni okres?” „Nie wiem, w tym miesiącu, albo w tamtym” – te dialogi z pozoru brzmią śmiesznie, ale to, co mówi ta dziewczyna jest przerażające – przynajmniej mnie przeraża…
I wreszcie CHODZI O MIŁOŚĆ…..
O miłość, której żadna z tych dziewczyn nie dostaje w domu – jedna mieszka sama, porzucona przez rodziców i Brata, którego uważała za ideał, druga mieszka w wielodzietnej rodzinie, gdzie nie starcza pieniędzy i czasu dla dzieci, trzecia z pozoru ma normalny dom, ale okazuje się, że dla matki najważniejszy jest jej potajemnie przyjmowany kochanek…
Ala na początku filmu prosi mamę, żeby mogła jej pofarbować włosy, a ta się nie zgadza. Nie chodzi przecież o włosy, ale o czas spędzony razem, o bliskość między matką, a córką. Iza Kuna (zresztą świetna w roli matki) wcale tego nie rozumie… Odrzuca córkę i w ten sposób odrzuca jej miłość. Nie jest dla niej wzorem, a dzieci potrzebują ideałów. Ideałem staje się równolatka, koleżanka z klasy, tak samo porozbijana, jak porozbijana jest Ala. One wszystkie krzyczą o miłość! Krzyczą, gdy biją się o chłopaka, krzyczą, gdy jedna drugą całuje, gdy dotyka jej piersi. To nie jest miłość lesbijska, ale pragnienie dotyku, przytulenia. Michał pyta Alę po co zadaje się z Mileną, „Bo jej na mnie zależy” pada krótka odpowiedź, która jest kwintesencją ich pragnień.
Bardzo mocno widać to w scenie, gdy Ala obiecuje Milenie, że do niej przyjdzie następnego dnia. Dostaje w domu szlaban i nie może wyjść. Ma zepsuty telefon, nie może napisać sms. Następnego dnia Milena rzuca się na nią, wyzywa ją i poniża przed cała szkołą. To zemsta za to, iż ją zawiodła, że obiecała ją kochać, a nią wzgardziła.
Ich pojęcie o mężczyznach bierze się z doświadczenia, ale ze złego doświadczenia. Matka zdradza ojca po kryjomu. Nie ma rodziny. Brat wyprowadza się do swojej dziewczyny i nie zabiera Mileny ze sobą. Nie ma rodziny. Tacy są mężczyźni, Opuszczają, zdradzają, kłamią. „Czy myślisz, że seks może być dobry, przyjemny?” – pyta Ala Milenę. „Nie wiem, Może, nie pamiętam.” – odpowiada Ali Milena. Dziewictwo przestaje być darem dla mężczyzny. „No wiesz, faceci wolą jak już ktoś przeora grunt” – poucza Milena Alę. To całkowite odwrócenie wartości, wypaczenie, zwyrodnienie miłości….
Film kończy się sceną, gdy Ala zmywa z twarzy dorosły, pełny makijaż, który wykrzywia ją, wykoślawia, czyni z jej twarzy maskę. To taki gest Rosłaniec w stronę nadziei, podpowiedź, że Ala coś zrozumiała, że nie jest jeszcze tak źle, że może się zmienić, naprawić błędy. Chciałabym w to wierzyć. Ja, gdy patrzę na Alę widzę dziewczynę naznaczoną do końca życia. Nawet, gdy zmywa makijaż, jakieś resztki pozostają na ustach, oczach, skórze…

Moja ocena: 3,5/6

Aha, jeszcze jedno moje skojarzenie… Galerianki – galernicy…. Więźniowie…. Ci, którzy bez ustanku wiosłowali, aż do śmierci. Żeby żyć, musieli wiosłować, ale jak marne było ich życie…

WYZWANIE CZAS ZACZĄĆ

Padma miała dobry pomysł i ja postanowiłam spróbować. Tym bardziej, że według jej postanowień noworocznych - które bardzo mi się podobają i które chciałabym sobie trochę przywłaszczyć – każdy powinien spróbować. A przy okazji spełniłabym nie tylko postanowienie 13, ale też 5, 9 i 10.
Więc próbuję i….

Niniejszym podejmuję się pierwszego wyzwania czytelniczego (i mam nadzieję nie ostatniego!)
Mam nadzieję, iż to, że składam deklarację 13 nie wpłynie na wyniki wyzwania :-)

Chciałabym na pewno przeczytać:

Zabić drozda – bo wciąż stoi na półce, a coś go wyprzedza. Tym razem dam mu pierwszeństwo!

Harfę traw i Sekretne życie pszczół – po raz drugi obydwie, czytałam dawno i nie pamiętam ich dokładnie, więc z radością sobie przypomnę.

Sprzysiężenie głupców (ja mam pod tytułem Sprzysiężenie osłów)

Przygody Hucka Finna – nawet nie pamiętam, czy przeczytałam je w dzieciństwie…

Z całej listy upatrzyłam sobie jeszcze kilka pozycji, ale nie wiem, czy je zdobędę, więc mierzę siły na zamiary i umieszczam póki co tylko 5 pozycji, które już stoją u mnie na półkach.

niedziela, 10 stycznia 2010

KSIĘGA WSZYSTKIEGO


PASCAL MERCIER
„NOCNY POCIĄG DO LIZBONY”
(TŁ.MAGDALENA JATOWSKA)
NOIR SUR BLANC, WARSZAWA 2009

Za kwadrans ósma Raimund Gregorius idzie do pracy. Pracuje w szkole, wykłada łacinę i hebrajski. Dzień, jak co dzień. Monotonia wyliczonych kroków, deszcz, skapujący mu po twarzy… Na moście zauważa samobójczynię. Jej stopy wysuwają się powoli z pantofli, ulotna chwila między życiem a śmiercią. Gregorius podbiega, zeszyty, które niesie pod pachą, upadają na ziemię, zabłocone leżą i wciąż mokną… Chwila mija, stopy z powrotem głęboko osadzone w butach. Kobieta wyrwana z transu chwyta pisak i na czole mężczyzny wypisuje szereg cyfr – numer telefonu… Nie tłumaczy dlaczego, idzie po prostu z Gregoriusem do jego pracy i w trakcie zamieniają parę słow. Mówi, że jej ojczysty język to portugalski. Siedzi kilka chwil na lekcji, prowadzonej przez Gregoriusa, a potem znika na zawsze z jego życia.
Chwila…
Tylko to…
Gregorius kończy lekcję i wychodzi ze szkoły. Wychodzi na zawsze. Pozostawia za sobą całe swoje dotychczasowe życie. Spaceruje po Bernie, zachodzi do księgarni, w której można dostać książki w języku portugalskim. Przy stoliku siedzi młoda kobieta i z zapartym tchem czyta książkę. Po paru minutach odstawia ją na półkę, gładzi jeszcze jej grzbiet i wychodzi ze sklepu. Gregorius chwyta tę właśnie książkę. To „Złotnik słów” Amadeu Prado, wydany w Lizbonie kilkanaście lat wcześniej. Książka zabiera Gregoriusa w podróż. Duchową, ale także niezwykle realną. Mężczyzna pisze list do swojego rektora. Pisze w nim, że musi pozostawić dotychczasowe życie, że być może nigdy nie wróci. I jedzie do Lizbony. Podąża śladami złotnika słów. Autor już nie żyje, ale żyje wiele osób, które kochały go, znały, nienawidziły, rozumiały, ubóstwiały. Gregorius dzięki nim poznaje jego i siebie przy okazji. Mam jakieś przeświadczenie, że traktuje Prado, jak swoje alter ego. Jak jedną z możliwości swojego istnienia. Spotyka się w Lizbonie z tymi samymi ludźmi, z którymi żył tam Amadeu, ale nawiązuje z nimi zupełnie odmienne stosunki, zmienia bieg historii, dopowiada to, czego być może za życia Prado nie wiedzieli. Jest łącznikiem, a jednocześnie sprawdza siebie. „Chciałbym wiedzieć, jak to było być nim” (s.192) mówi jego dawnemu przyjacielowi.
Ale nie chodzi tylko o to. Są do siebie bardzo podobni.
Amadeu był postacią tragiczną. „Nauczył się czytać już jako czterolatek i od tamtej pory przeczytał niemal każdą książkę, w podstawówce nudził się śmiertelnie, a w liceum dwukrotnie przeskoczył klasę. W wieku dwudziestu lat w zasadzie wiedział już wszystko i zastanawiał się czasami, co jeszcze mógłby poznać. Zapomniał jednak o graniu w piłkę”(s.127) - wspomina jego młodsza siostra.
Tak samo Gregorius - odnajduje sens swego życia w książkach.
Mają nieco inną motywację – Amadeu jest zdeterminowany, by podołać wygórowanym oczekiwaniom rodziców wobec jego osoby. W liście do matki pisze : „Dałaś mi mianowicie odczuć(…), że ode mnie – Twojego syna(…) oczekujesz nie mniej, niż tego, by był najlepszy. Nieważne w czym najlepszy, lecz moje dokonania musiały przewyższać wszystko inne, i to nie przewyższać jakkolwiek, lecz niebotycznie.” (s.272)
Gregorius zaś chce się uwolnić od biedy swoich rodziców, od tego, że matka ma jedno marzenie – zobaczyć morze – którego nie mogą spełnić z braku środków. Chce pokazać na co go stać nie rodzicom, ale światu. I obydwaj uciekają w słowa. Amadeu w swoje własne, gdyż uważa, iż język jest tak bardzo kaleczony, że przestał wyrażać to, co powinien. Chce wynaleźć mówienie od nowa. Gregorius zaś ucieka w łacinę. Moim zdaniem dlatego, iż jest to język martwy, a więc pełny i zamknięty, w którym nie da się nic zepsuć, ani zmienić. To jego stałość, jego pewność. Amadeu robi karierę, jako lekarz, mimo, że nie jest do końca pewien o swoim powołaniu. W czasach dyktatury Salazara ratuje życie człowieka, nazwanego katem z Lizbony. Jest za to potępiony przez lud, postanawia odkupić swoje winy, działając w ruchu oporu. Ratuje kolejne życia, między inny i życie własnej siostry. Żyje życiem, jakie zostało mu narzucone. A nie takim, jakie chciałby mieć. W końcu umiera na tętniaka mózgu. Gregorius podążając jego śladem, coraz bardziej uświadamia sobie samego siebie, swoje miejsce na świecie i to, że podróż do Lizbony pozwoliła mu zastanowić się, czy faktycznie jest w swoim życiu spełniony.
Opowieść o życiu Amadeu i Gregoriusa towarzyszą teksty Prado, rodzaj swoistego pamiętnika, który jest jedną niekończąca się złotą myślą, stworzoną przez genialnego złotnika słów. I to mnie w tej powieści męczyło.
Dwutorowość tej powieści pozwala na spojrzenie na każdy problem z wielu stron. Obejrzenie każdej strony medalu. I to też mnie męczyło.
Książka jest naprawdę dobra, żeby nie rzec genialna, ale mam wrażenie, że autor chciał powiedzieć w niej wszystko, co najważniejsze. Jakby nie chciał zostawić nic na potem. Jakby się spieszył. Jakby starał się postawić nas w położeniu Amadeu, który musiał mieć odpowiedź na WSZYSTKIE pytania. I choć pewnie właśnie to świadczy o genialności tej powieści, ja daję jej niższą ocenę. Lubię, gdy czasem autor zostawia nam furtkę, przez którą swobodnie mogą przechodzić nasze własne myśli.

Moja ocena: 4,5/6

sobota, 9 stycznia 2010

LALKA


„MIŁOŚĆ LARSA”
USA,2007
SC. NANCY OLIVER
REŻ. CRAIG GILLESPIE
ZDJ.ADAM KIMMEL
MUZ.DAVID TORN
WYST. Ryan Gosling(Lars), Emily Mortimer (Karin), Paul Schneider (Gus), Kelli Garner (Margo), Patricia Clarkson (dr Dagmar)

Niesamowity film, niebanalny temat! Lars jest samotnikiem. Mieszka w garażu. Dom zajął bowiem jego brat z ciężarną żoną. Dowiadujemy się, że matka Larsa umarła przy jego narodzinach, a ojciec niezbyt dobrze radził sobie z wychowaniem dwóch braci. Starszy, Gus, uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji. Lars został z ojcem do jego śmierci. Potem oddał dom młodemu małżeństwu. Bracia mieszkają okno w okno, jednak Gus nie interesuje się Larsem. Jest dobrze, jak jest. Ma dom, spokój, brata, który nie wchodzi mu w drogę. Osobą, która jako pierwsza zauważa, ze z Larsem dzieje się coś niedobrego jest Karin, żona Gusa. Próbuje wciągnąć go w życie rodzinne, zainteresować światem, nieustannie zaprasza go na śniadania i kolacje. Lars nieustannie odmawia….
Po 6 miesiącach Lars puka do drzwi brata i oznajmia, że ma dziewczynę, że jest przyjezdna, że poznali się przez Internet, że jeździ na wózku inwalidzkim, że jest bardzo religijna i głupio mu mieszkać z nią pod jednym dachem, więc prosi, aby Bianka mogła przez jakiś czas zamieszkać w dawnej sypialni ich matki. Karin podniecona i szczęśliwa zmianą, jaka zaszła w Larsie od razu udaje się na górę, trochę posprzątać i przygotować świeże ręczniki… Za pół godziny w drzwiach staje Lars, trzymając na rękach swoją nową dziewczynę – naturalnych rozmiarów silikonową „seks - lalkę”… I co gorsza, wierzy, że to prawdziwa kobieta…
Lars zaczyna „ukrytą” terapię – pod pretekstem tajemniczej choroby Bianki, zostaje zaprowadzony do psycholog, która powoli wydobywa na światło dzienne to, co faktycznie dzieje się z Larsem. To skąd Bianka powstała. Znamienne, że już w pierwszej scenie przy udziale Bianki Lars mówi: „została stworzona przez Boga po to, żeby pomagać ludziom”. I tak jest naprawdę. Bianka odmienia całe miasto. Bianka chodzi na bankiety, udziela się jako wolontariusz, pracuje w salonie fryzjerskim, jeździ z Larsem na romantyczne wycieczki. Lars otwiera się na świat, uśmiecha się i podśpiewuje… W tle przewija się postać Margo – nowo zatrudnionej koleżanki z pracy Larsa. Dziewczyny, która od pierwszej chwili czuje do Larsa coś więcej. Zdaje się go doskonale rozumieć. Jest sama, nowa w mieście, nie ma znajomych. Czuje się samotna i szuka kogoś, kto ją pokocha, oswoi, obejmie. Lars znalazł to u Bianki. Ona go słucha, ona obejmuje. Pewnego wieczoru czyta jej „Don Kichota” i jest to fragment, który mówi: „martwił się tylko tym, że nie ma obok drugiego pustelnika, któremu mógłby opowiedzieć swoje uczucia” (parafrazując).
Ale Bianka nie służy tylko jemu. Jest jedna ważna scena w tym filmie, kiedy Karin i Gus przychodzą do kościoła porozmawiać z pastorem i wiernymi, co mają robić w tej sytuacji. Początkowo wszyscy są oburzeni, zabraniają wpuszczać silikonowej lalki do kościoła, do momentu, aż jedna z nich mówi, iż każdy z nich ma w rodzinie kogoś takiego jak Lars. Że ktoś ma syna przebierającego koty w sukienki, ktoś żonę kleptomanię… A pastor podsumowuje: „Zastanówmy się, co Jezus zrobiłby w takiej sytuacji…”
To film o tym, jak akceptować. O tym, że każdemu trzeba dać szansę. I o tym, żeby na każdego bliskiego zwracać szczególną uwagę. Gus bowiem wstydzi się brata, chce go zamknąć w szpitalu, pyta „Co ludzie powiedzą?”, a potem myje lakę, ubiera, przypina pasami bezpieczeństwa w samochodzie. Dojrzewa, w momencie, gdy lalka zaczyna być Bianką. Dojrzewa, bo poświęca siebie dla Brata. Chce mu wynagrodzić to, że kiedyś od niego uciekł. Dojrzewa, gdy zdaje sobie sprawę, że Lars stworzył Biankę ze swoich strachów, lęków i niepokojów. Że boi się śmierci, że dotyk drugiego człowieka przeraża go na tyle, że odczuwa go jako palenie, że boi się, iż wszyscy opuszczą go tak, jak zrobiła to jego mama umierając… Czy Bianka odejdzie? Nie chce zdradzać. Ale naprawdę warto się przekonać.

Moja ocena: 5/6

czwartek, 7 stycznia 2010

POEZJA JAK CIASTKO Z KREMEM

Inez zamieszczając swojego posta zmusiła mnie do „przypomnienia” sobie o poezji.
Kiedyś (na przykład jeszcze w liceum) żyłam poezją, była mi chlebem i wodą, nie umiałam dnia bez niej wytrzymać. Szperałam, szukałam, powtarzałam, chłonęłam… A teraz, parę zaledwie lat po LO, trzeba mi o poezji przypominać… Jest trochę jak ciastko z kremem – nie jesz go codziennie, czasem ktoś cię poczęstuje, albo na niedzielę upieczesz coś pysznego we własnym piekarniku… Jakiś czas temu już o tym myślałam. Że chyba teraz inaczej też poezję odczuwam. Kiedyś ją całą sobą wchłaniałam, na skrawkach serwetek zapisywałam wersy zasłyszane, przeczytane, a potem były mi mottem w życiu, a potem wracałam do nich i nocami, przed zaśnięciem, grały mi w głowie. Teraz podchodzę do poezji spokojniej, zdystansowana trochę, jak do przyjaciółki, której kiedyś powierzyłam całą siebie, a potem nie widziałam parę lat. Zainspirowana przez Inez sięgnęłam na półeczkę, gdzie stoi kilka tomików (jest tam Leśmian – „W malinowym chruśniaku”, szczególnie pierwszy wiersz, to wciąż dla mnie arcydzieło zmysłowości, Szymborska, Ferenc, Hillar, Achmatowa, Pawlikowska-Jasnorzewska, Gałczyński, Poświatowska, Wojaczek, Kościeński - słupski, chyba mało znany, poeta - jego tomik „W Twoich udach jest wulkan” to jedne z najpiękniejszych erotyków, jakie kiedykolwiek czytałam!, Lipska). I zaczytałam się. I znalazłam 3 wiersze, które wciąż działają na mnie w identyczny sposób, jak kiedyś.


Halina Poświatowska ***


bo właśnie chcę najprościej
na srebrnej tacy księżyca
podać ci kolację
i patrzeć — jak zgryzasz
śpiący złoty
pomarańcz obcisłą skórę

potem
palcem
przeciągnąć po twoich ustach
całych w pomarańczowej krwi
i ustom moim ponieść
pachnącą wieść o tobie

najzwyklej
na złotej tacy słońca
przynieść pogodny świt
ponad twym łóżkiem wzejść
gdy wstajesz
i przeciągając senne ramiona
mówisz — dzień

Zastanawiałam się nad umieszczeniem tego wiersza na Naszych zaproszeniach ślubnych. Bo mówi o miłości, jakiej chcę doświadczać. Bo mówi o codzienności we dwoje, z której można czerpać radość. Która jest dobra (najlepsza!), przez to, że jest zwykła. Bo można położyć pomarańczę na srebrnym talerzu i powiedzieć ukochanemu, że to księżyc się zdjęło z nieba… A On wtedy może się uśmiechnąć i przyjąć dar i uwierzyć, że to księżyc. Być razem, budzić się i zasypiać. Opowiadać sobie sny i opowiadać sobie dnie. Taka jest moja miłość, taka mi się spełnia…


Wisława Szymborska - Jestem za blisko


Jestem za blisko, żeby mu się śnić.
Nie fruwam nad nim, nie uciekam mu
pod korzeniami drzew. Jestem za blisko.
Nie moim głosem śpiewa ryba w sieci.
Nie z mego palca toczy się pierścionek.
Jestem za blisko. Wielki dom się pali
beze mnie wołającej ratunku. Za blisko,
żeby na moim włosie dzwonił dzwon.
Za blisko, żebym mogła wejść jak gość,
przed którym rozsuwają się ściany.
Już nigdy po raz drugi nie umrę tak lekko,
tak bardzo poza ciałem, tak bezwiednie,
jak niegdyś w jego śnie. Jestem za blisko,
za blisko. Słyszę syk
i widzę połyskliwą łuskę tego słowa,
znieruchomiała w objęciu. On śpi,
w tej chwili dostępniejszy widzianej raz w życiu
kasjerce wędrownego cyrku z jednym lwem
niż mnie leżącej obok.
Teraz to dla niej rośnie w nim dolina
rudolistna, zamknięta ośnieżona górą
w lazurowym powietrzu. Ja jestem za blisko,
żeby mu z nieba spaść. Mój krzyk
mógłby go tylko zbudzić. Biedna,
ograniczona do własnej postaci,
a byłam brzozą, a byłam jaszczurką,
a wychodziłam z czasów i atłasów
mieniąc się kolorami skór. A miałam
łaskę znikania sprzed zdumionych oczu,
co jest bogactwem bogactw. Jestem blisko,
za blisko, żeby mu się śnić.
Wysuwam ramię spod głowy śpiącego,
zdrętwiałe, pełne wyrojonych szpilek.
Na czubku każdej z nich, do przeliczenia,
strąceni siedli anieli.

A to wiersz, który od zawsze działał na moje wszystkie zmysły. Szczególnie na zmysł smutku. I to jest świadectwo takiej miłości, która nie cieszy się codziennością, która zawsze pragnęła tylko uniesień i werbli, która bębny całego świata wzywała dla siebie, by biły i grały, która każdy owoc chciała sobie zagarnąć, każdy skrawek nieba… Taka miłość jest niemożliwa, jest przesytem, od którego zrobi się mdło… W takiej miłości człowiek zapomina o wodzie, na rzecz szampana, upija się, upaja, a potem czuje zimno i dreszcze, ból głowy… I zawsze w końcu przychodzi tęsknota za wodą. I mimo, że ten wiersz jest jak jeden wielki lęk, jak rana, którą się rozdrapuje czytając, jest to jeden z moich ulubionych wierszy. Piękny po prostu, mimo, że to kwintesencja Smutku… (pozwala mi pamiętać o przesłaniu wiersza Poświatowskiej).


Rafał Wojaczek – Prośba


Zrób coś, abym rozebrać się mogła jeszcze bardziej
Ostatni listek wstydu już dawno odrzuciłam
I najcieńsze wspomnienie sukienki także zmyłam
I choć kogoś nagiego bardziej ode mnie nagiej
Na pewno mieć nie mogłeś, zrób coś, bym uwierzyła

Zrób coś, abym otworzyć się mogła jeszcze bardziej
Już w ostatni por skóry tak dawno mi wniknąłeś
Że nie wierzę, iż kiedyś jeszcze nie być tam mogłeś
I choć nie wierzę by mógł być ktoś bardziej otwarty
Dla ciebie niż ja jestem, zrób coś, otwórz mnie, rozbierz.

Wojaczka poznałam przez przypadek. Był ZAKAZANY. Nikt nic o Nim nie mówił w szkole. A koleżanka dostała od starszej koleżanki wyświechtany, wielokrotnie wertowany tomik. Podzieliła się po cichu i ku mojej wielkiej radości. Objawienie… Przeczytałam „Prośbę” i się zakochałam… To majstersztyk… Wojaczek ubrał się w ciało Kobiety i tak dobrze wiedział, co czuje, co ja czuję! To wiersz o miłości bez granic… o tym, jak mocno, mocno można pragnąć drugiej osoby, jak bardzo można jej się oddać. Ale dla mnie „zrób coś, otwórz mnie, rozbierz” to nie tylko fraza erotyczna. To także krzyk – poznaj mnie i weź dla siebie całe moje wnętrze, weź każdą Tajemnicę, każdy zmysł, wszystko. To zaproszenie do miłości bezinteresownej: „Zrób coś, abym rozebrać się mogła jeszcze bardziej” – to tylko od Ciebie zależy, czy będziesz chciał przejść przez moje drzwi, ja jestem gotowa, zapraszam… Ten wiersz mnie unosi pod chmury, napełnia, chodzę po ścianach za każdym razem, gdy go czytam, bo jest tak zmysłowy. Nie wszystkie wiersze Wojaczka tak do mnie mówią, ale ten, z wyjątkową mocą.

Po raz kolejny czytam je, wszytkie trzy, od nowa i tyle obrazów przywołują w mojej głowie, tyle wspomnień, tyle uczuć. Nie twierdzę, że poezja znów stanie się chlebem powszednim, pewnie już nigdy nie, ale warto czasem zjeść parę ciastek, posłodzić sobie, osłodzić sobie, słodzić sobie….

A na zakończenie „poetyczny”, spóźniony prezent gwiazdkowy od Bardzo Ważnej Osoby. Przyjaciółko – dziękuję!

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Żółw kontra Ślimak


Eugene Ionesco
"Szaleństwo we dwoje"
przekład: Jan Kott
Reżyseria: Marek Brand
Scenografia i kostiumy: Elwira Twardowska
Muzyka: Paweł Nowicki
Choreografia: Dorota Hołownia
Produkcja muzyczna: Grzegorz Nawrocki

Obsada:
Ona: Iwona Fijałkowska
On: Maciej Szemiel


Bo zaczyna się od ślimaka i żółwia… Ona twierdzi, że ślimak i żółw, to przecież bez różnicy, że to jedno i to samo zwierzątko… No przecież i jedno ma skorupkę i drugie…
„Ale czy żółw ma różki?” – pyta On.
„Nie wiem, nigdy się nie przyglądałam, ale przecież ślimak ma różki tylko jak je wystawi, więc może żółw to takie ślimak co różków nie wystawił!” (parafrazując) – odpowiada, nie zastanawiając się ani chwili, ona. (Ponoć kobieta ma zawsze na wszystko gotową odpowiedź.)
„I tak od 17 lat, kłócimy się o żółwia i ślimaka”- podsumowuje On.
I kłócą się przez całą sztukę.
Kłócą się zabawnie, kłócą się strasznie.
Za oknami dzieję się wojna, a u nich ta mała wojna domowa. Ale mam dziwne wrażenie, że ta walka pomiędzy nimi, walka na słowa, to jakaś obrona przed tym, co dzieje się na zewnątrz. Dzieje się niby mimochodem, ale co rusz Ona przypomina, że nie można wychodzić na zewnątrz. Że mogą ich złapać, zabić, wsadzić do więzienia, mimo, iż się nie mieszali , że nie braki udziału, że są niewinni. I to, że kłócą się od 17 lat o ślimaka i żółwia daje im poczucie bezpieczeństwa. Mogą udawać, że nic się nie zmieniło. Mogą mieć pewność, że nic im się nie stanie. Przecież śmierć (więzienie… nicość… ból…) nie przyjdzie tak nagle i nie przerwie kłótni, która trwa od tylu lat. Przecież jeszcze nie ma końca. Przecież jeszcze On jej nie przestawił przekonujących dowodów, że żółw różni się od ślimaka na tyle, by uznać go za inny gatunek.
No a oprócz tego wiele z tej sztuki mogłoby się dziać tu i teraz oraz tam i wtedy. Wszędzie. Gdyby tylko wziąć jakąkolwiek Kobietę i któregokolwiek Mężczyznę, będących już jakiś czas w związku. Każda para ma bowiem swoje płazy, gady i mięczaki. Każda potrafi wydobyć z kieszeni tę wielką, ostrą szpilkę i wbić ją w duży palec u lewej nogi temu drugiemu… Albo gdzie indziej, gdzie najbardziej boli. To trochę dobrze i trochę niedobrze. Dobrze, bo to znaczy, że znamy się, że wiemy o sobie dużo (nigdy nie mów wszystko!), że jesteśmy wyczuleni na lęki, na bolączki, na szczęścia i uśmiechy drugiego Człowieka. Że sobie ufamy. Ale niedobrze z tych samych powodów. Jesteśmy odkryci. Cali na wierzchu. Fantastycznie, gdy skończy się to tak, jak u Niej i u Niego. Że mimo tych szpilek, tych pełznących ślimaków, wciąż są Razem, przetrwają wojnę i znów schowają się w szafie na dobry seks. Oby tylko takie zakończenia były… [I że Cię nie opuszczę aż do śmierci…]

Nie czytałam dramatu Eugene Ionesco wcześniej, więc nie wiedziałam, czego się spodziewać. Ale to dobrze, bo bawiłam się podwójnie, nie wiedząc co będzie dalej.
Zaczarowała mnie Iwona Fijałkowska. Bardzo piękny głos, piękna dykcja i zaangażowanie. Brawo dla tej Pani!

Poza tym po raz pierwszy byłam w Teatrze w Blokowisku na gdańskiej Zaspie. Miłe, kameralne miejsce. Między salami przemyka Elwira Twardowska, która „robi” moją ukochaną gdańską FETĘ. A jako, że był to pierwszy spektakl w tym roku, zaproszono widzów na lampkę szampana – różowego, musującego i słodkiego…
Czekam na nową premierę.
A Eugene Ionesco jeszcze raz w wersji papierowej za kilka miesięcy. Dla przypomnienia. Dla porównania.

PS. Parafraza fragmentu, który mi się bardzo podobał:
On: „Gdybym poszedł do Technikum, to zostałbym inżynierem. I robiłbym skomplikowane rzeczy. Bardzo skomplikowane rzeczy. Naprawdę bardzo skomplikowane. One ułatwiałyby życie”.

niedziela, 3 stycznia 2010

Zima przezokienna



Zima znów zawitała... Odchodzi i wraca, odchodzi i wraca.. Nie może się zdecydować, czy zostać i czerwienić nam nosy, czy iść i wrócić za rok… Ja mam zimę przezokienną. Nie wychodzę dziś z domu. Zakopuję się pod mój czerwony koc z ulubioną herbatą After Eight i zaczynam czytanie „Nocnego pociągu do Lizbony” Pascala Merciera. Kupiłam ją na wyprzedaży w jednym ze sklepów internetowych i cieszę się, bo już dawno, dawno chciałam ją przeczytać. Zaintrygował mnie „okładkowy” opis tej książki, teraz powoli otwieram środek i zabieram się do wyjadania… I jest mi dobrze w tę zimową niedzielę i zerkam trochę na słońce, które uwodzi zza chmur. Pewnie ma dziś smak lodów waniliowych…

"Podróż do źródeł czasu"



Musiałam się podzielić...Przed 15 minutami dostałam linka do tego teledysku od Brata. Odsłuchałam i obejrzałam już 3 razy... Mam tak, że jak się do mnie jakaś piosenka przyczepi, to mnie zniewala i potrafię słuchać po kilkanaście razy, w kółko, kręcąc się i nucąc, a tu jeszcze oczy ciesząc. Na powitanie nowego dnia... W jutro weszłam z hip-hopowym poematem i majstersztykiem w dziedzinie teledysku (choć pewnie to dlatego, że promuje film "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta). Hip-hopu słucham rzadko. Ale to tak do końca nawet nie jest ten rodzaj muzyki. Dzięki Brat i dobrych snów. Odsłucham jeszcze raz i idę spać. No może jeszcze 2 razy...