środa, 30 czerwca 2010

NA BARDZO SZYBKO O SPEŁNIENIU MARZEŃ

Żeby jeszcze zdążyć w czerwcu :-) 
Bo zacznę od tego, że tytuł mojej pracy magisterskiej to był:
„ŚNIĄCE BOHATERKI (POSTACIE KOBIET W POWIEŚCIACH OLGI TOKARCZUK)”

A potem dodam, że chyba mogę nazwać ją swoją idolką, a niewiele mam takich osób. I że dokładnie 17.06.2010 spełniło się moje marzenie, bo byłam na pierwszym z życiu spotkaniu z Olgą T. Mówiła głównie o „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, ale też wspomniała moją ukochaną, najukochańszą bohaterkę literacką, jaką jest Marta.

Była nieśmiała, czerwieniła się tak samo, jak ja i piła wodę (lub rum) z limonką i miętą. I miała cudne buty. A na koniec podpisała mi „Dom dzienny, dom nocny”, który od razu pożyczyłam P., która tam ze mną była i która teraz musi „Dom…” przeczytać, żeby zrozumieć, co tak ukochałam sobie.

Pani Olgo – pozdrowienia najserdeczniejsze, z głębi serca.

POD ZIEMIĄ, POD NIEBEM, W CHMURACH


DANIEL KALDER
„DZIKIE TELESKOPY”
(TŁ. MACIEJ IGNACZAK)
CZARNE, WOŁOWIEC 2010

Teleskop (gr. tēle-skópos – daleko widzący) to przyrząd służący do powiększania odległych obrazów. 
Daniel, autor książki, szuka niemożliwego, szuka światów alternatywnych, szuka duchowości, szuka bardzo oddalonego przedmiotu – swojej/cudzej duszy. W swojej wędrówce po Rosji eksploruje różne duchowości odmiany, żeby dotknąć niewidzialnego, nienamacalnego… W „Dziwnych teleskopach” pokazuje spotkania z czterema osobami, o których sądził, że będą jego łącznikami, rozłożą swoje ramiona jak bramy i przepuszczą go przez siebie do tajemnicy, że dzięki nim odnajdzie pierwiastek boskości.
Na pierwszy ogień idzie Wadim – tzw. diggers. To zwierzę podziemne, kanałami schodził już całą Rosję wzdłuż i wszerz, a Daniel chce, żeby Wadim zabrał go pod ziemię – słyszał bowiem o podziemnym mieście, w którym żyje plemię ludzkie a nieludzkie. Według mitów/legend miejskich porzucili oni doczesność i zeszli do kanałów, by odciąć się od cywilizacji i tworzyć nowy świat, nową rzeczywistość. Daniel chce się do nich przyłączyć i pomieszkać trochę pod ziemią. Wadim jest jego przewodnikiem po tej drugiej, niższej Moskwie.
Potem przez przypadek poznaje Eduard, który z kamera przemierza Rosję w poszukiwaniu egzorcystów. Chce nakręcić film o demonach, o ich pogromcach i opętanych, żeby uświadomić ludziom, ze demony naprawdę istnieją i są problemem współczesnego świata. Daniel zaś chce zajrzeć w oczy złu i poznać ludzi, którzy takie zło po swojemu tresują i poświęcają temu całe swoje życie. 
Trzeci jest Wissarion – niegdyś policjant drogówki, dziś mieszkaniec Syberii, mesjasz i kolejne wcielenie Chrystusa, który ma rzeszę wyznawców. Wszyscy porzucili swoje domy i zamieszkali w syberyjskiej wiosce, by służyć ziemi, ekologii i Wissarionowi.
Na koniec jeszcze Kola Sutjagin – tajemnicza postać, biznesmen, który własnym sumptem wybudował w Archangielsku najwyższą na świcie drewnianą wieżę – tylko po to, by móc oglądać horyzont, który do tej pory zasłaniały mu inne domy.
Gdy czytałam tę książkę to cały czas miałam wrażenie, że na końcu przeczytam:
„Wiecie więc, że ja was bawiłem śpiewem swym 
Tylko dla zwykłej draki i w ogóle prawdy nie ma w tym 
To zwykły kawał jest 
Darujcie to już ballady kres.” {Kazik Staszewski „Celina”}

Potem poszperałam w Internecie i nie wierząc własnym oczom znalazłam to:

Potem podobiznę Wissariona i uwierzyłam w to Kalderowskie gawędzenie i złapałam się za głowę, a jednocześnie podziwiałam Daniela, ze tak długo zabawił tam w Rosji, że tak długo tropił takie sensacje, że nie zwariował od tego. Więcej – napisał świetnym językiem zbiór wyjaśnionych i udokumentowanych legend miejskich w lekkim, zabawnym stylu. 
No bo czy nie jest piękny taki fragment:
„W ścieku natknąłem się na rzeczy, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Wyglądały jak połączenie gówna i ślimaka bez skorupy, jak gównoślimony przyssane do ścian. Zdawało się, że unoszące się w ścieku świństwa dzięki chemikaliom i przeróżnym trutkom wytworzyły jakąś formę inteligencji i powoli próbowały wydostać się na zewnątrz. Już wkrótce na powierzchnię wypełzną i ruszą w miasto, znacząc swój przemarsz odrażającym, gównianym śladem. Wędrując w górę ku niebiosom, w nadziei, ze uda im się umorusać anielskie skrzydła, pokryją ściany bloków czarnym śluzem. Kobiety i dzieci będą budzić się w łóżkach pełnych gównoślimonów, gównoślimony będą pełzać leniwie w ich włosach i po ich skórze. Gównoślimony zawładną Moskwą. A to będzie dopiero początek…” [s.73]

Czytałam tę książkę z wypiekami na twarzy, z nutką podziwu i ze szczyptą zazdrości, że widział wieżę na własne oczy i że był w podziemiach Moskwy, choć właściwie w tych podziemiach same gównoślimony. I choć te wyprawy wiały nudą, choć okazywały się często niewypałami to czytało się to jak najlepszy thriller. I zgadzam się z tym, co sam Kalder o swoich bohaterach napisał:

„Nie twierdzę oczywiście, że ludzie, z którymi miałem okazję rozmawiać, są, w konkurencji „geniusz” na poziomie Dostojewskiego. Ale stworzyli wspaniałe dzieła, które są dziwne, fascynujące i znaczące, jeśli tylko spojrzysz na nie z właściwej perspektywy, zamiast automatycznie przyklejać im łatkę rzeczy „zwariowanych”, „obłąkanych” czy „ekscentrycznych”. W końcu chyba zrozumiałem, dlaczego uznałem tych ludzi za tak fascynujących. Kiedy skończę już swoją książkę, będzie to testament wydarzeń rozgrywających się w pewnym wyjątkowym okresie historii – kiedy to niezwykłe postaci wyszły z ruin Związku Radzieckiego i wkroczyły w nowy, wspaniały, chaotyczny świat, i dekle im odpadły z głów, a wizje rzeczywistości możliwych utorowały sobie drogę do naszego świata…” [s.478-479]

Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 28 czerwca 2010

NARYSUJ MI WOLNOŚĆ


„SEKRET KSIĘGI Z KELLS”
FRANCJA, BELGIA, IRLANDIA, 2009
SC. Fabrice Ziolkowski (Tomm Moore - materiały do scenariusza, historia)
REŻ. Tomm Moore
MUZ. Bruno Coulais

Magiczne, piękne, nietuzinkowe dzieło!

Księga z Kells istnieje w rzeczywistości. To średniowieczny manuskrypt, który wykonany został przez mnichów celtyckich. Księga nie została ukończona, według badaczy miała służyć bardziej celom liturgicznym, niż edukacyjnym i na pewno miała olśniewać swym pięknem.


Wariację o powstaniu księgi stworzył Tomm Moore wraz z rysownikiem Rossem Stewartem. Jedna z hipotez o powstaniu księgi jest taka, że zaczęto ją tworzyć w Ionie i w pośpiechu przenoszono ją do Kells. 
Więc my też przenosimy się do Kells, gdzie w opactwie praca wre… Wszyscy mnisi i mieszkańcy wioski budują mur. Pod nadzorem opata wznosi się coraz wyżej i wyżej… Ma sięgnąć nieba i dzięki temu obronić opactwo przed Wikingami.
Wśród mnichów jest dwunastoletni Brendan – bratanek/siostrzeniec (?) opata. Chłopiec nigdy nie wychodził poza ogrodzenie, jest posłuszny wujowi, który mu tego zabronił w obawie przed atakiem nieprzyjaciół. Wiedzę o świcie czerpie z ksiąg i z opowieści współtowarzyszy. A jedna z nich jest taka, że w dalekiej Ionie mieszka niezwykły iluminator, brat Aidan, którego księga zachwyca, oślepia blaskiem i daje nadzieję. 
Brat Aidan jest postacią niemal mityczną, mnisi wyposażają go w niezliczona ilość rąk i dodatkowe oko. Niespodziewanie sam, we własnej osobie staje u wrót opactwa. Prosi o schronienie – Iona została zaatakowana przez Wikingów, zniszczona i splądrowana, ale brat Aidan chce skończyć księgę – to jej poświęcił swoje życie. Opat przyjmuje gościa pod swój dach.
Brendan zaś poznaje swojego mistrza i mentora – to brat Aidan zauważa w nim kogoś niezwykłego…
W filmie jest zło, które trzeba zwyciężyć dobrem, jest przyjaźń, która nigdy nie wygasa, miłość, która czasami rozumie wiele rzeczy za późno, misja, jakiej człowiek podejmuje się w życiu i chęć poznania świata.
I jest Aisling – zgadzam się z Zuzanną, że jest to najwspanialsza postać filmu, najbardziej przemawiająca do wyobraźni – pani lasu, leśny duszek, dziewczynka-albinoska w wilczej skórze, posiadająca magiczną moc… Piękna, silna, ale słaba zarazem, motywująca Brendana do działania, ale jednocześnie krucha, delikatna, czasem kobieca, czasem dziewczęca. Dziecko o dużych, szklanych oczach.
Kapitalna postać. 
Jest też kot.
I muzyka, która mnie osobiście zaczarowała i uwiodła.



Poza tym fenomenalna wręcz kreska Stewarta, który na pewno „przewertował” oryginał Księgi z Kells. Cudna animacja.
Fakt tylko, że koniec nadszedł jakoś zbyt szybko – potoczył się jak z wysokiej góry, w paru scenach nastąpiło rozwiązanie, które mogło zająć trochę więcej obrazów. Tak jakby czas się kończył, a trzeba było rozwiązać wszystkie spętlone wątki. 
Ale mimo to… animacja godna Oscara…

Moja ocena: 5,5/6

DO POPICIA


ELIZABETH FLOCK
„KRZYK CISZY”
(TŁ. ALINA PATKOWSKA)
HARLEQUIN ENTERPRISES, WARSZAWA 2010 

Były dwa wielkie za.
Jedno za: koleżanki dwie przeczytały, zaczęły z przejęciem dyskutować o książce i doszły do wniosku, że „Krzyk ciszy” – oprócz emocji jakie wywołuje – na plus ma to, że kojarzy im się z „Przerwaną lekcją muzyki”. A ja bardzo bardzo tę książkę lubię (no nie wiem właściwie, czy to dobre słowo, no bo jak można lubić książkę o psychiatryku? Może wywoływać poruszenie, może się podobać styl pisania, może wstrząsać, może wyciskać łzy, może nawet śmieszyć, ale, żeby ją lubić??? Ale chyba tak jest właśnie w przypadku „Przerwanej lekcji muzyki”…)
Drugie za: dużo większe zresztą ZA – w zeszłym roku czytałam „Emma i ja” tej samej autorki. Książka niepozorna, początkowo wcale nie chciałam się za nią zabierać (Harlequin Enterprises?!), ale dobrze, że nie ominęłam – dała mi dużo satysfakcji językowej – świetnie imitowany styl dziecka, zakończenie wbiło mnie w fotel i cała książka oddawała klimat leniwego, amerykańskiego południa. Smaczek.
Więc jedno za i drugie ZA, które przeważyło.
Łyknęłam „Krzyk ciszy” – historię Isabel Murphy, młodej, zdolnej dziennikarki, która po zawaleniu programu na żywo (relacji dotyczącej śmierci księżnej Diany!!!) próbuje popełnić samobójstwo. To już druga próba, więc lekarz sugeruje dobrowolny pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Isabel się zgadza i trafia do zakładu zamkniętego. Tam bada siebie, bada innych, bada swoje relacje ze światem zewnętrznym i z rodziną. Docieka, co wpłynęło na jej decyzję – chęć śmierci była chęcią odpoczynku. Odpoczynku od doskonałości. Odpoczynku od popapranych relacji z ojcem i równie popapranych relacji z mężem (psychologia typu – córka wybiera mężczyznę podobnego do ojca, relacje z ojcem mają wpływ na małżeństwo, bla, bla, bla…). To książka o tym, że dzisiejszy świat bardzo szybko pędzi i trzeba za nim nadążać, a kto nie nadążą, to wysiada. I jest zamykany w pokoju bez klamek, a czasem nawet w kaftanie bezpieczeństwa.
Too cheap psychology…
I jeszcze coś, co nasunęło mi się od razu - Isabel Murphy/ Randle Patrick McMurphy… [Nawiązanie do poetyki gatunku????]
Nie przekonała mnie ta książka zupełnie. 
Owszem, czyta się szybko i dobrze, ale bezrozumowo zupełnie, a momentami agresywnie. Bo Mrs. Isabel Murphy doprowadzała mnie momentami do szału – głupie babsko, które ma wyimaginowane problemy, z którymi nie może sobie poradzić, bo jest ślepa na cały świat i nie widzi dalej, niż czubek własnego nosa. Innych pacjentów traktuje z góry, bo wydaje jej się, że jest inna. Nonsens – jest taka sama, tylko, że choruje na coś innego, na bezmierną głupotę, jak dla mnie. Odbija się od dna tratując wszystkich innych pacjentów po kolei. Nie stara się ich zrozumieć – przeciwnie, na samym końcu dobitnie jest podkreślone, że ona jest inna, że w ogóle do tego miejsca nie powinna trafić, że od początku tylko ona była w tym przybytku normalna. Nie była! Była kimś, kto się załamał, kto przestał radzić sobie z życiem, kto wziął od życia wakacje, bo tak mu najlepiej pasowało. Była tchórzem, który śmie stawiać się wyżej od ludzi chorych, ludzi bez wyboru. Zdenerwowałam się… 
I jeszcze nie wiem w jakim celu autorka zastosowała zabieg, polegający na rozpoczynaniu większości rozdziałów fragmentami z relacji telewizyjnych, przygotowywanych przez Isabele. Katastrofy, wywiady ze znanymi ludźmi, szczyty polityczne. Chciała jeszcze powiększyć przepaść między Isabele a całą resztą, czy to wręcz przeciwnie, krok w stronę stwierdzenia, że każdemu (w domyśle: nawet najlepszemu) może się zdarzyć choroba, wpadka, powinięcie nogi? Niejednoznaczne…
Łyknęłam w dwa wieczory i muszę koniecznie popić…

Moja ocena: 2/6

środa, 23 czerwca 2010

OBROŃCA


„DEFENDOR”
USA, WIELKA BRYTANIA, KANADA, 2009 
SC. Peter Stebbings
REŻ. Peter Stebbings
MUZ. John Crowley
ZDJ. David Greene 
WYST. Woody Harrelson (Arthur / Defendor), Kat Dennings (Kat), Elias Koteas (Chuck Dooney)

Niesamowity film! Czysty, dobry, prawdziwy.
Arthur to młody mężczyzna, który wręcz fizycznie odczuwa cały ból świata. Boli go narkomania, boli go prostytucja, boli go przemoc fizyczna i psychiczna. Postanawia działać. Ubiera własnoręcznie zrobiony strój – ciemne spodnie, ciemną bluzę, z wielkim ‘D’ ze srebrnej taśmy klejącej, hełm, na którym mocuje kamerę, na plecy wkłada odtwarzacz VHS i idzie walczyć ze złem, filmując swoje poczynania na trudno dostępnych kasetach magnetowidowych… 
‘D’ to symbol Defendora – superbohatera, którym jest Arthur. Arthur wierzy bowiem, że ma moc komiksowych postaci – wie, że nie umie latać, że nie umie chodzić po ścianach i suficie, ale wierzy, że jest na ziemi po to, by niszczyć zło. Używa do tego rozmaitych broni – pszczół, kija, bądź szklanych, dziecięcych kulek… To mężczyzna z misją, a tą najważniejszą jest zniszczenie Kapitana Industry. 
Pewnego razu ratuje Kat, nastolatkę, uzależnioną od narkotyków, bezdomną. Kat zamieszkuje z Arthurem (tutaj widzę zbieżność z „Leonem Zawodowcem”), który płaci jej za informacje. Dziewczyna bowiem twierdzi, że zna Kapitana Industry – wroga którego poszukuje Defendor.
To film przepełniony uczuciami. Tymi dobrymi, jak miłość – choćby miłość Arthura do Kat; przyjaźń – stosunki Arthura i jego przyjaciela, który dałby się za niego pokroić, ale faktem jest, że go nie rozumie, chce wtłoczyć Defendora w ramy społeczne, w których żaden superbohater się nie mieści (no bo czy ktoś rozlicza na przykład Batmana z ilości zabitych? Ważne jest przecież tylko to, czy byli źli i czy zasłużyli swoim zachowaniem na śmierć z jego ręki); uwielbienie, podziw – fantastyczna jest scena, gdy Arthur siedzi na huśtawce, a syn jego przyjaciela w tle bawi się w Defendora (!). Są też złe uczucia – przemoc, agresja, brak szacunku, drwina – właściwie wszyscy drwią z Defendora, nikt nie stara się dociec, co ta postać ma sobą wyrażać, co symbolizować. A symbolizuje trochę bezsilność, bezsilność wszystkich dobrych ludzi wobec zła.
Uważam ten film za arcydzieło przewrotności, ale również (i to ogromny paradoks!!!) na wskroś realistyczny obraz. Arthur to ewidentnie mężczyzna chory psychicznie, po jednym z ataków zostaje mu nawet przydzielona lekarz psychiatra, która próbuje (jako pierwsza i jedyna w całym filmie) dociec skąd wziął się Defendor, jakie ma cele, próbuje w końcu pokazać Arthurowi, że jest tylko Arthurem. Ale czy to rzeczywiście prawda? Sądzę, że nie i że koniec filmu czyni to aż nazbyt oczywistym.. 
I jedno wciąż nie daje mi spokoju – jak dziwny, jak pokręcony, jak kiepski musi być świat, w którym odwagę, by przeciwstawić się złu, mają tylko u chorzy psychicznie?

Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 21 czerwca 2010

BARDZO KRÓTKO


„ŻYCIE ZA ŻYCIE”
NIEMCY, USA, 2003
SC. Charles Randolph
REŻ. Alan Parker
MUZ. Alex Parker, Jake Parker, Mark Wallace
ZDJ. Michael Seresin
WYST. Kate Winslet (Bitsey Bloom), Kevin Spacey (Dr David Gale), Laura Linney (Constance Harraway)

Nigdy nie zrozumiem dlaczego Polacy tak usilnie zmieniają oryginalne tytuły na swoje własne… Uważam, ze oryginalny tytuł dużo lepiej mówi o tym filmie, dużo więcej głębi zawiera. Ale do rzeczy. 
Film dostałam, wraz z polecanką, od Brata i bardzo mu za to dziękuję.
Dużo emocji, dużo myślenia, dużo, dużo, długo w noc, po tym, jak odtwarzacz DVD dawno wyłączony.
Właściwie mocno się zastanawiam co napisać, żeby nie zdradzić najważniejszego.
Mamy dwójkę przyjaciół – Davida i Constance. Obydwoje są pracownikami naukowymi, obydwoje też działają w organizacji Death Watch, zajmującej się walką z karą śmierci. Chodzą na wiece, pikietują, debatują z gubernatorem przed kamerami telewizyjnymi… I nagle to David siedzi w celi śmierci, a Konstance nie żyje. David ją zabił.
Co się zdarzyło? Dlaczego to zrobił? I jak to się stało, ze ceniony obywatel, rewelacyjny doktor filozofii stoczył się na przysłowiowe dno? Reporterka Bitsey, znana z bezkompromisowych poglądów, dostaje wyłączność na wywiad z celi śmierci. Ma na to 3 dni, za 3 dni bowiem David zostanie stracony. 
Film poruszający, dający po głowie i w pewien sposób zmuszający do rewizji własnych poglądów. Nie będę tu pisać, czy jestem za karą śmierci czy nie, bo to nie czas i miejsce na takie deklaracje, ale po tym filmie myślę od paru dni na ten temat. 
Krótko, bo boję się, że powiem za dużo. Krótko, bo po prostu warto obejrzeć. Krótko, bo czasem brak mi słów.

Moja ocena: 5/6

wtorek, 15 czerwca 2010

DOBRY CZAS NA LEKKOŚĆ


SOFIA BRANDON
„PODRÓŻUJ, GOTUJ, BĄDŹ GOTOWA”
(TŁ.BARBARA WROŃSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 

Tę książkę zabrałam ze sobą do tramwaju, gdy w słoneczną, piękną sobotę jechałam (między innymi) na targ po warzywa. Miałam szarawary, sandałki i koraliki na kostce. Miałam nowe różowe korale. Czułam się fajnie i chłonęłam słońce. A książkę połknęłam właściwie w drodze w tę i z powrotem. Bo trafiła na dobry dla mnie czas. Na czas, kiedy było gorąco i myślałam tylko i wyłącznie o chłodniku w Green Wayu – tam jest naprawdę najpyszniejszy!!! i o koktajlu z truskawek i mleka, który zamierzałam zrobić po powrocie do domu. I czytałam sobie historyjki Sofii – o podróżach, o jedzeniu o świadomości tego, co wkłada się do ust, o pełni smaku i o lekkostrawności. 
Sofia pracowała w dużej, korporacyjnej firmie, której oddawała cały swój czas, cały swój umysł i - jak się okazało – całe swoje ciało. W wieku 32 lat miała tak wyniszczony organizm, że lekarz złapał się za głowę. I Sofia przy okazji też. Rzuciła pracę i wyjechała. Początkowo nie wiedziała, że jej podróż będzie pogonią za smakami. Trochę ze względu na stan zdrowia, trochę ze względu na to, że chciała się zmienić, zaczęła zwracać uwagę na to co faktycznie znajduje się na jej talerzu. I to jest opowieść właśnie o tym – książka ma podtytuł „Przygodowa książka kucharska” . Sofia nie mówi o zabytkach, nie mówi o trasach, cenach, szlakach, ale o tym, jak nauczyła się używać ziół, jak gotowała obiady w garnku do parzenia herbaty w środku dżungli, jak przeszła na dietę owocową, ale także jak uratować zepsuty posiłek, jakie produkty można ze sobą łączyć i co z tego wynika. Trochę poradnik, trochę książka kucharska – bo na końcu każdego rozdziału jest garść przepisów. Wszystkie są dostosowane do kuchni prowansalskiej – według Sofii najlepszej dla niej samej, bo lekkostrawnej, takiej, z którą jej organizm świetnie sobie radzi. Ale Sofia nie namawia do tego, żeby jeść tak jak ona – namawia do eksperymentowania i cieszenia się smakami i pobytem w kuchni.
Ja się ucieszyłam, kupiłam furę warzyw i dokończyłam książkę popijając koktajlem truskawkowym.
Na zimę, gdy już nie będzie warzyw, będę musiała schować ją głęboko na sam tył półki z książkami – nie będę potrafiła znieść tęsknoty za pomidorami, ogórkami, cukinią, truskawkami, rabarbarem…

Moja ocena: 6/6

poniedziałek, 14 czerwca 2010

„TEORETYZM MAŁŻONKOWY”


ELIZABETH GILBERT
„I ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ… CZYLI LOVE STORY”
(TŁ. MARTA JABŁOŃSKA-MARCZAK)
REBIS, POZNAŃ 2010 

Po tę książkę sięgnęłam nieprzypadkiem. Czytałam „Jedz, módl się i kochaj”, określane jako pierwsza część, i byłam pod wielkim urokiem tej książki. Teraz jestem pod wielkim wrażeniem!
Dla mnie to nie jest żadna druga część. To zupełnie nowa książka, zupełnie o czym innym. „Jedz…” było o podróży Elizabeth do Włoch, Indii i Indonezji. O tym, jak po wielkim hucznym rozwodzie musiała znaleźć siebie i wyruszyła w świat, żeby siebie odnaleźć. Fakt, że spotkała Felipe podczas tej podróży nie oznacza dla mnie, iż „I że cię nie opuszczę…” to druga część. To bardziej chwyt marketingowy.
Bo ta oryginalna skądinąd love story jest o lęku. Zwykle jest tak, że gdy księżniczka spotyka księcia, to marzy o tym, by go poślubić. Suknia, welon, kwiaty, rodzina… A potem wspólne życie w małym, albo dużym zamku. No chyba, że księżniczka ma za sobą rozwód, a książę też w przeszłości rozstał się z inna księżniczką. I chyba, że księżniczka obiecywała komuś „na wieki”, a po rozpadzie związku przestała w tę formułkę wierzyć. Taka właśnie jest historia księżniczki Elizabeth. Strach. Lęk. Niechęć. Od początku w jej związku z Felipe – Brazylijczykiem poznanym na Bali, dużo starszym od niej, z dwójką dorosłych dzieci – jedno jest jasne: żadnego ślubu. „Ona i on dla siebie zwariowali, połykali konwenanse, co mówił im ksiądz” (Pidżama Porno). Żyli szczęśliwie, mieszkali w Stanach, Felipe co 3 miesiące wyjeżdżał na parę dni, żeby odnowić wizę. Okazało się to działaniem nielegalnym i został aresztowany na lotnisku i przygotowany do deportacji. Miły celnik poradził Elizabeth, żeby wyszła za Felipe, a wtedy wszystko już będzie dobrze. Jak w bajce.
Tylko, że Elizabeth bardzo bardzo nie chciała.
I dlatego napisała książkę. Książkę – oswajacz. Książkę – terapię. Książkę – analizę. Postanowiła się dowiedzieć jak najwięcej – w myśl zasady, że im lepiej poznasz wroga, tym mniej niebezpieczny się okaże. I to prawda. Elizabeth bada małżeństwo na wszystkie możliwe i dostępne jej sposoby. Wypytuje przyjaciółki, wypytuje nieznajomych, czyta stosy książek i prac naukowych. Węszy i szuka dla siebie miejsca. 
Czytałam tę jej książkę z zapartym tchem. Trochę tu psychologii, czasem taniej, trochę antropologii, trochę historii, a trochę życia. Czytałam i myślałam, analizowałam. Jako małżonka z niemal dwuletnim stażem pochłaniałam wiedzę o sobie samej i o moim mężu. „Teoretyzm małżonkowy” przyswajałam. I naprawdę momentami ta książka zwalała mnie z nóg, sprawiała, że zaczynałam na wszystko patrzeć inaczej. Na to dlaczego czasem się nie udaje, a czasem się udaje. Na to dlaczego sama ceremonia ślubna jest tak ważna. Na to, jaką rolę w małżeństwie odgrywa mężczyzna, a jaką kobieta. 
Choćby to:

„(…)miłość o g r a n i c z a niemal z samej definicji. Miłość zawęża. Ogromnemu uniesieniu, jakie odczuwamy, kiedy się zakochujemy, odpowiadają jedynie tak wielkie ograniczenia, jakie w sposób nieunikniony następują potem. Mój związek w Felipe opiera się na wielkiej wyrozumiałości, ale nie dajcie się zwieść: roszczę sobie nieograniczone prawa do tego mężczyzny i dlatego odgrodziłam go od reszty świata. Jego energia (seksualna, emocjonalna, twórcza) należy przede wszystkim do mnie, do nikogo więcej… już nawet nie całkiem do niego samego. Mnie jest winien informację, wyjaśnienia, wierność, stałość, a także różne szczegóły z bardziej przyziemnych aspektów życia. Nie chodzi o to, że nałożyłam mu obrożę z nadajnikiem, ale nie miejcie złudzeń… teraz on należy do mnie. A ja należę do niego, dokładnie w tym samym stopniu.” [s.281-282]

Niby takie oczywiste, a jednak poruszyło mnie to.
Albo:

„Małżeństwo staje się ciężką pracą, kiedy całe szczęście, jakiego oczekujemy od życia, składamy w ręce zaledwie jednej osoby. Dopilnowanie, by to funkcjonowało, jest ciężką pracą.” [s.73]

Nie tylko sam słodzik i lukier. Prawda kobiety, która ma stanąć na ślubnym kobiercu i zastanawia się po co, dlaczego, dla kogo to robi? Zastanawia się co czyni, co to dla niej oznacza, czy dzięki temu coś zyskuje, czy wręcz przeciwnie, jakie drzwi to przed nią otworzy…
Polecałabym każdemu na prezent przed-ślubny. Do przemyślenia w jakim sensie wychodzę za mąż/ żenię się. 
Ja umocniłam się w paru moich przekonaniach, inne rzeczy odkryłam. Dobra lektura, do czytania wolno, myśląco…


Moja ocena: 5,5/6