czwartek, 22 grudnia 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. BONUS TRACK

Nie ma niedzieli. 
Ale będzie poezja. 
Bo dzień jest wyjątkowy.
Dziś 10 rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego. Dziesięć lat go nie ma, a ja patrzę na to ze zdumieniem. Bo pamiętam, jak otwierałam kartony z bombkami, gdy usłyszałam, że już nie jest... Na palcach obliczałam ile miał lat, gdy umarł. Zachłysnęłam się zdziwieniem i miałam ogromne oczy. Przerażone. I słuchałam potem w telewizji piosenek puszczanych częściej niż zwykle. Nie lubię tego. Tego doceniania tuż po śmierci. Tego doceniania na chwilę. Pośmiertnie przyznany order. Cała uwaga skupiona na… A przecież dobre teksty pisał za życia. Teraz, gdy nie ma już ciała, nie może utrzymać w dłoni pióra. Pewnie poniekąd wpiszę się w to moje nie-lubienie. Ale piszę o Ciechowskim z punktu widzenia słuchaczki, która znała go zanim umarł. Która nie kupiła jego płyty dwa dni po śmierci mówiąc „Bo teraz będą drogie” (tak ostatnio usłyszałam o płycie Villas). 
10 lat traktuję jako pretekst. A ‘Bonus track’ jako znicz. Taki, który zapalam dla niego, mówiąc, że cenię go nadal jako artystę. Że nadal ciarki mi chodzą po plecach, gdy pyta „Gdzie wszyscy moi przyjaciele?”. I że zawsze, gdy słyszę „Najpierw Ty, długo, długo nic, tylko Ty – dla Ciebie piszę” – to wcale nie śpiewam tych wersów do mamony, a do Męża. I że większość tekstów na mojej ulubionej płycie Kasi Groniec „Mężczyźni” jest jego - i tak samo ukochany mój utwór Fiolki „Komu ja”…
I jeszcze, jako powód, żeby napisać o moim ulubionym wierszu. Bo może ktoś nie wie, że Ciechowski wydał tomik wierszy. 

Acha, moja szkolna przyjaciółka, kupiła tomik dla swojego chłopaka M.K. Szłyśmy do szkoły, było ciepło. Po drodze czytałyśmy wiersze z tomiku. Komentowałyśmy. Pełne wzburzenia i momentami oszalałe z zachwytu. To M.K. – wielki fan Obywatela GC – uświadomił nam istnienie „Wokół niej”. Nagle ten wiersz. I cisza w nas zapadła, bo do jego zrozumienia trzeba znać angielskiego ciut, ciut… A my nie bardzo wiedziałyśmy, co znaczy tytuł. Zachwycone treścią nie do końca znajdowałyśmy sens. Konsternacja. I wtedy, gdy w słońcu zbiegałyśmy w dół ulicą Norwida, Achę napadło olśnienie – Remote Control to pilot – taki od telewizora na przykład…
Tym wierszem przygotowuję się na Boże Narodzenie. Tym wierszem też wierzę, że – będzie banał! – Grzegorz jest w lepszym świecie. Tym wierszem uśmiecham się i chcę zdmuchiwać dmuchawce, mimo, że już nie będą na powrót kuliste. Tym wierszem wiem, że jestem mała. I że chyba ktoś jednak stworzył ogień. Że Coś jest, a o tym, Co jest można pomyśleć nad brzegiem morza. Tym wierszem zachwycam się – bo jak wielką siłę ma odwrócenie wszystkiego co istnieje i dociekanie początku. Bo „porody do podniecenia” to taka chwila olśnienia, że zapiera dech. Tym wierszem mogę się modlić, w chwilach, gdy potrzebna jest modlitwa. Każdy może – nieważne, czy wierzy. 
Tym wierszem mówię GC „dobranoc”, bo przecież nie powiem „spoczywaj w pokoju”… 

 REMOTE CONTROL
mój oddech zburzył
konstrukcję dmuchawca
nie odbudował go
mój wdech
ON cofa
pożary do zapałki
porody do podniecenia
zabójstwa do rusznikarza
w Jego dłoni
spoczywa pilot
wszechrzeczy


obrazek stąd

BALON BEZ GUMY DO ŻUCIA

MAGDA PARUS
„RODZINNYCH CIEPŁYCH ŚWIĄT”
MUZA SA, WARSZAWA 2011 

Nie twierdzę, że książka musi być ładna. Nie twierdzę, że musi być lekka. Nie twierdzę, że musi być słodka. Ale twierdzę, że musi być dobra. 
Ta nie jest…
Już nie pamiętam, kiedy czytałam złą książkę – zła to taka, z której nic nie biorę, nie biorę żadnego zdania, żadnego poglądu, żadnej myśli, żadnego cytatu, to taka, o której nie chce opowiadać i której nie chcę mieć na półce. Zła to taka, która mi się w głowie nie wyświetla, po zamknięciu której mam same złe myśli i muszę szybko napić się herbaty, żeby zalać gorzki smak.
Historia jest prosta, polska. Wiosna – święta Wielkiej Nocy u Kamili. Zima – święta Bożego Narodzenia u Leny. Obrazek rodzajowy, który z roku na rok ulega transformacji. Na przykładzie najważniejszych dni w roku dla każdej polskiej rodziny (stereotyp, forma, maska, gęba…) pokazana jest jej degradacja, zanik wartości, rozpad małżeństwa i szara polska rzeczywistość. 
Ja doskonale wiem, jaki zamysł miała autorka. Odczarowanie. Odmagicznienie. Satyra może nawet. A wyszło wielkie nic i wielkie zło-czytanie. 
Zaczyna się od Wielkiej Nocy u najbardziej irytującej bohaterki wszechczasów – nawet pani Dulska mniej mnie denerwowała. Kamila to „idealna pani domu” – każdy składnik świątecznego śniadania musi być perfekcyjnie podany, wyglądać musi nawet lepiej, niż smakuje, bo trzeba pokazać swój wkład, swoje poświęcenie, swoje umartwienie się na rzecz rodziny. Kamila to matka idealna, bo swojego synusia Adusia wciąż budzi na śniadanie, głaszcze, kołysze do snu i niańczy, choć chłopak jest już na studiach. Jest powierzchowna, naskórkowa, przesiąknięta jadem i dulszczyzną, do tego stopnia, że zamysł autorki widać w każdym jej ruchu i w każdym słowie. Nie udała się, Parus ją usztuczniła. 
Lena, siostra Kamili, jest nieco bardziej prawdziwa. Nawet bardzo prawdziwa. Kobieta z dwójką dzieci, mieszka we wspaniałym nowym domu, ma dobrego męża, samochód, gosposię i nową kuchnię. Co roku cała ceremonia świętowania zaczyna się u niej od gotowania selera na sałatkę. Seler zawsze jest za twardy i denerwująco, a potem nudnawo długo dochodzi do miękkości. I zawsze kroi go Ania, córka Leny, gdy tylko przestygnie. Znakiem rozpoznawczym tego, że w rodzinie się psuje są ciasta – najpierw pieczołowicie wyrabiane przez Lenę „tymi oto ręcyma”, potem kupowane i przekładane do blachy, by wyglądały na domowe, by na końcu być już jawno-cukierniowymi.
Przy Lenie, która przeżywa autentyczną tragedię i autentycznie nawet okazuje uczucia, jest postać jej męża Grzegorza – a ja nie mam zielonego pojęcia kim jest Grzegorz, gdzie leży jego problem, co legło u podstaw jego zachowań, jakie są jego motywy, skąd przemiana? Oczywiście prócz tego, że autorka potrzebowała akurat takiego, tak czującego mężczyzny – który znudził się żoną? znalazł inną? któremu mama podpowiedziała, że Lena jest be? Naprawdę nie wiem, w czym leży problem i jak rozgryźć Grzegorza. Za twardy orzech, a ja nie mam ochoty łamać zębów.
Zbyt dużo w tej książce dla mnie oczywistych znaków, transparentów, które Parus niesie przed czytelnikiem, krzycząc hasła, a potem upewniając się, że na pewno dobrze słyszeli. Wiem, co chciała pokazać – tak jak Smarzowski chciał odczarować polskie wesele, a poprzez nie polski naród – ona chciała zerwać szaty ze świąt i pokazać, że chodzi w nich tylko o prezenty (jak denerwujące jest wyliczanie co otrzymały córeczki każdego roku, jakby to dla samej autorki było najistotniejsze…), że „narobimy się” i zapomnimy, po co to wszystko, że zaśpiewamy kolędę, ale nie zrozumiemy sensu… 
Nie uda się, pani Magdo! 
Przynajmniej nie ze mną.
Ci ludzie, żyją tylko na papierze, są nieprawdziwi i nie mogą być reprezentacją Polski – w niczym! Ta powieść to wielki nadmuchany do granic możliwości balon, w którym nie ma nic… Nie ma żadnych sensów, a najgorsze, że dla mnie kompletnie nie ma pointy. Ramowa konstrukcja, powtarzalność, bla, bla, bla…. Wszystko w założeniu pasuje, ale co właściwie ta książka miała przekazać? Na pewno nie nadzieję, ale i nie beznadzieję. 
Bo ja nie wierzę w „jutro ma jeszcze urlop(…), ale to już będzie inny dzień, zwykły, niewymagający ciągłego pilnowania się, żeby nie popsuć świątecznego nastroju.” [s.179]. Każdy przecież co roku gotuje ten cholerny seler, prawda? 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

piątek, 16 grudnia 2011

WYCIE WILKA SŁYCHAĆ W MIEŚCIE

GUNNAR STAALESEN
„ZIMNE SERCA”
(TŁ. AGATA BESZCZYŃSKA)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2010 

Znów zaglądnęłam do Varga. Znów zapukałam do jego drzwi. Weszłam cicho do środka i obserwowałam. Tuż za mną weszła młoda dziewczyna. Trochę wyzywająca, a trochę przestraszona. Chce być pewna siebie, ale w jej drżącej dłoni niepewnie spoczywa klucz. To klucz do domu jej koleżanki. Dziewczyny nie widziały się od kilku dni. Teraz Hege przyszła do detektywa, żeby odnalazł zaginioną Maggi. 
Ale przecież nie ma jej dopiero od kilku dni… Przecież mogła gdzieś wyjechać, wyjść, nie mieć ochoty się odezwać, zapomnieć numeru telefonu koleżanki… 
Ale Hege nalega – to wyjątkowa sytuacja. Ona i Maggi mają pakt – codziennie dają sobie znać, że wszystko w porządku, że całe i zdrowe zasypiają w swoich własnych łóżkach. Tymczasem Maggi nie powiedziała sekretnego hasła od kilku dni. 
Varg dziwi się i próbuje oponować, ale Hege przerywa i mówi cała prawdę – są prostytutkami. Jeśli Maggi się nie odezwała to znaczy, że musiało się coś stać. 
Tu masz klucz do jej mieszkania. Zapłacę – tylko proszę, żebyś ją odnalazł.
Tak się zaczyna kolejna „przygoda” Varga.
A ja idę za nim, staję się jego cieniem. Stają się jego oczami. Gdy on obrywa cios w szczękę, mnie boli cała twarz. Gdy on zjada sałatkę, ja czuję się najedzona. Gdy jego przebiega dreszcz grozy, ja w środku płaczę.
To druga książka o Veumie, jaką czytałam. Jest inna, niż „Wokół śmierci”. Przede wszystkim dlatego, że Varg zmienił zawód – nie jest już pracownikiem opieki społecznej – został prywatnym detektywem, z lichą pensją, wielką pasją i niebagatelną odwagą. Dlatego jest inny, inaczej pracuje, inaczej chodzi, inaczej stawia kroki. Jest pewniejszy i mocniej nastawiony na cel. Ale łapie w sieci wszystko, co dotyczy Maggi – łapie jej rodzinę, jej zawód, jej miejsce zamieszkania, jej alfonsów, a od tego snuje kolejne nici – jak pająk łączy małe kawałki w wielką sieć, w której zamyka zbrodnię. Jeśli jest alfons, to są pieniądze. Jeśli pieniądze to narkotyki. A jeśli narkotyki to zbrodnia. Szuka dziewczyny, ale po drodze odnajduje wiele ran zadanych rykoszetem. Boli nie tylko młodą prostytutkę – boli jej brata, jej siostrę, jej rudowłosą koleżankę z ulicy. Varg wkracza w ten świat prawdziwie wilczo. Mocno, z nosem przy ziemi, bez lęku i pewnie. Chce zagryźć wszystkich tych, którzy mają w rękach niebezpieczne narzędzia. Wyje do księżyca nad ofiarami i nie jest w stanie pogodzić się z niesprawiedliwością, choć tyle już widział jej na świecie.
Wątki w tej książce zaplatają się w gruby warkocz. Myślałam, że nie będzie żadnego wzoru, że gdzieś po drodze zagubiło się wszystko, że Staalesen zapomni co nieco dopowiedzieć. Nie zapomniał, a do tego zaskoczył mnie. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, podejrzewałam kogo innego i o co innego.
Dobrze mi się szło za Vargiem. Lubię go, choć nie wiem o nim zbyt wiele. Nadal się trochę ukrywa, nadal jest oszczędny w słowach, ale przypadło mi do gustu jego ironiczne i uszczypliwe poczucie humoru. A skoro mogę się z nim śmiać, to mogłabym z nim iść na piwo. Albo na coś mocniejszego. Bo jak dowiedziałam się od tłumaczki (i tu cytat)„Varg pija piwo z browaru Hansa, ale przede wszystkim ma swoją ulubioną markę mocniejszego trunku: Løiten Linie Aquavit”. Zatem Twoje zdrowie Varg…

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

środa, 14 grudnia 2011

KSIĄŻKA DLA MĄDRALI

ANDRES NEUMAN
„PODRÓŻNIK STULECIA”
(TŁ. MAGDALENA OKŁA)
DDOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011 

Hans przyjeżdża do Wandernburga. A to miasto ma to do siebie, że „trafiają tu podróżnicy, zagubieni, samotnicy, ludzie, którzy wybierali się gdzie indziej.” [s.94] Znamienne jest też to, że się przemieszcza, że właściwie nie można go umiejscowić na mapie, że wymyka się ucieka, meandruje. Że jego uliczki raz kończą się na wschodzie i zachodzie, a zaraz potem są na południu i północy. Hans jest „w pewnym sensie podróżnikiem, który przemieszcza się z miejsca na miejsce i zatrzymuje się w nieznanych zakątkach, aby je poznać. I że ma zwyczaj zostawać tam, aż mu się znudzą, aż poczuje impuls do dalszej drogi albo znajdzie coś ciekawszego do roboty gdzie indziej.” [s.33] I tak naprawdę o Hansie nie wiemy nic więcej. Nie wiemy skąd/dokąd, nie wiemy gdzie i jak. Nie znamy przeszłości, jakby zmaterializował się zbliżając się do bram Wandernburga, po to, by tam przyjechać. Po to, by poruszyć senne miasteczko, by coś zmienić, by nadać mu sens i na nowo ruszyć ziemię w tym miejscu, bo jakby się zastała i nie chciała się tam kręcić. 
Hans spaceruje po miasteczku, kilkakrotnie próbując wyjechać i zawsze zostając. Raz bo zabłądził. Drugi bo poznał kataryniarza, który jest jedną z najważniejszych postaci w tej książce – to mędrzec, to przyjaciel, to nauczyciel, to obserwator i komentator, to taki trochę chór, a trochę żywy pamiętnik Hansa, do którego może przyjść i opowiedzieć swój cały dzień, albo odbić się w nim jak w lustrze i trochę bardziej zrozumieć siebie. I napić się z nim wina i pośmiać się. To namiastka domu, choć mieszka w jaskini – ma psa, ma stałe pory posiłków, ma pracę i nadaje, przynajmniej początkowo, rytm dniom Hansa. Omamia go i zaprasza, jest wielkim pająkiem, który snuje sieć – Hans ma zostać w tym dziwnym miasteczku labiryncie, nie może tak po prostu go opuścić – jest miejscową atrakcją.
A potem już Hans poznaje Sophie i zakochuje się. Nie może wyjechać bez zaproszenia na kolację, potem bez rozmowy, potem bez spojrzenia, potem bez sam na sam, potem bez pocałunku… Jest zaczarowany, zaczadzony. I dlatego śmiem nazwać „Podróżnika stulecia” swoistym romansem.
Ale to nie jest łatwa książka. Niełatwo się ją czyta. Pomijając styl, poetyckie zdania, inkrustowane filozofią i górnolotnymi przemyśleniami, pomijając „rzeczność” tej książki – jej długie, wijące się zdania, w których brak graficznego wydzielenia dialogów, wijące się wokół palców, mozolnie i nieprzerwanie dziejących się; to najdziwniejsze jest wrażenie, gdy czyta się tę książkę – jakby obudzić się w pudełku wypełnionym watą; ciemnym, trochę dusznym, które krępuje ruchy. Nie wiedziałam kompletnie czego się spodziewać, o czym tak na dobrą sprawę ta książką jest, czytając to specyficzne dzienie się/ niedzianie wciąż miałam napięte nerwy i pełne niepokoju dłonie. To powieść monumentalna, nie do porannej kawy i bułki z masłem. Do mądrego czytania w okularach na nosie, ze zbiorem słowników, historii literatur wszelkich i z podręcznikiem historii. To jak diabelski młyn – powolne, mozolne wczytywanie się w dyskusje i salonowe rozmowy, rozdzielanie włosa na czworo, badanie i dociekanie, by po chwili zjechać w dół na wartkiej i pełnej napięcia historii miłosnej dziejącej się między Hansem a Sophie. Ze wszystkimi spojrzeniami spod rzęs i szukaniem jej wzroku, przyłapanego niby przez przypadek. 
To książka, która kojarzyła mi się z literaturą rosyjską, przy której umysł nie odpoczywa, wciąż pokonuje bieg z przeszkodami, rozbijając się o konwersacje na temat Napoleona, tłumaczenia i poezji. Przyznam, że nieraz się gubiłam, że przewracałam kartki nie nadążając za dyskusją i modląc się po cichu, żeby bohaterowie nie wywołali mnie do tablicy i nie zapytali przypadkiem, co sądzę na dany temat… 
Ale czasem tonęłam w pięknie słowa pisanego, w tych wszystkich „chylące się ku zachodowi słońca popołudnie przewróciło się niczym czara, za jednym zamachem wylewając zimno.” [s.60] i „księżyc rósł i zaokrąglał się jak judasz w drzwiach.”[s.264]
To książka zagadka, w której jest tyle sensów, tyle głębi, tyle metafor i tyle znaczeń, że na pewno nie jest na jedno czytanie (autor pisał ją od 2003 do 2008 roku!). Gdy się ją zamknie, powinno się zacząć od nowa. Ja zacznę na pewno latem, gdy dni są długie, gdy można usiąść na balkonie, słońcu oddać ten niepokój, jaki wywołują dziwne postaci (synek właścicieli oberży, który biega, ukrywa rzeczy i pierdzi jest doprawdy najdziwniejszym z nich wszystkich!) i kontemplować sensy pogryzając świeże czereśnie na podbudowanie intelektu. Lato wracaj więc szybko, powóz czeka!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]

ZAFON PO RAZ TRZECI! SPRZEDANE!

CARLOS RUIZ ZAFON
„ŚWIATŁA WRZEŚNIA”
(TŁ. KATARZYNA OKRASKO, CARLOS MARRODAN CASAS)
MUZA SA, WARSZAWA 2011 

„Klamki były uśmiechniętymi twarzami, które puszczały oko, kiedy się je nacisnęło. Ogromna, fantastycznie opierzona sowa wytrzeszczała szklane źrenice, powoli unosząc skrzydła. Dziesiątki, a może i setki miniatur i zabawek stały na półkach i w gablotach. Życia by nie starczyło, by zapoznać się z każdą z nich. Mały psotny szczeniaczek merdał ogonkiem i szczekał na widok przebiegającej przed nim metalowej myszki. Zwieszona z niewidocznego sufitu karuzela wróżek, smoków i gwiazd kręciła się w pustce wokół zamku unoszącego się pośród bawełnianych obłoczków w rytm pobrzękiwania dalekiej pozytywki…” [s.24]
Mam słabość do zabawek. Do zabawek zmyślnych, mądrych i trochę do tych pięknych. Do zabawek łechtających wyobraźnię i sprawiających, że można stanąć na głowie i zobaczyć świat inaczej. Podziwiam kalejdoskopy, nakręcane zwierzątka i drewniane klocki, z których można wybudować cały świat. Dech zapierają mi domki dla lalek, które mają kilka pięter i małe mebelki, a także miniaturowe zestawy naczyń. I przytulani, najlepiej te wytarte i wyliniałe. Misie, koty, Gremliny… Zawsze, gdy trafiam do miasta, w którym jest Muzeum Zabawek, idę tam z otwartym sercem, z otwartą głową i im bliżej jestem wejścia, tym bardziej za duże mam ubranie, za wielkie buty, tym bardziej staję się na powrót małą dziewczynką.
Dlatego tak wielkie wrażenie zrobiło na mnie tło najnowszej, a właściwie „najnowiej” tłumaczonej książki Zafona z cyklu młodzieżowego. 
A rzecz się dzieje w ogromnym domu o kilku (kilkunastu?) piętrach, gdzie mieszka Lazarus, tajemniczy wytwórca zabawek, wynalazca właściwie. Cały jego dom chodzi, tańczy, biega, jest w ruchu, bo wszędzie są zabawki, które niemal nigdy nie usypiają. Lazarus zatrudnia w swoim domu Simone, owdowiałą dopiero co, ale młodą wciąż kobietę. Przyjeżdża ona do posiadłości wraz z dwóją dzieci – Dorianem i nastoletnią Irene. Do jej obowiązków należeć ma opieka nad rachunkami, fakturami, korespondencją, a także zakup książek do, i tak już ogromnej, biblioteki swego pracodawcy. W domu Lazarusa mieszka też kilkunastoletnia Hannah – rozgadana, uśmiechnięta, zawsze w biegu, znająca ploteczki z całego miasteczka. Hannah zaprzyjaźnia się z Irene, ale przyjaźń nie ma szansy rozkwitnąć – Hannah ginie bowiem w lesie i nikt do końca nie wie, jaka jest przyczyna jej śmierci.
To zdecydowanie najbardziej spektakularna część cyklu, mająca najwięcej efektów specjalnych i najbardziej przemawiająca do wyobraźni – w mojej głowie podczas czytania trwał seans filmowy – obsadzałam już role Simone, Lazarusa (świetny w tej roli byłby Hopkins, choć Lazarus jest młodszy od mistrza kina), zastanawiałam się kto przekonująco potrafiłby zagrać Irene – odważną, mądrą, ale trochę psotną dziewczynę i jej przyjaciela Ismaela. Kto potrafiłby wcielić się w te role tak, żeby pokazać świeżość, ulotność pierwszego uczucia, jego delikatność i łapczywość zarazem, jego przekonanie o trwaniu i niekończeniu się. A to wszystko pomiędzy płomieniami, legendami o tonącej kobiecie, która ukazuje się po śmierci mieszkańcom miasteczka i wśród miliona zabawek, które nigdy nie milkną. 
Oczywiście kolejny raz poruszany jest temat zaprzedania duszy, ten faustowski motyw „coś za coś”, ale tym razem mam wrażenie, iż ma trochę inny wymiar. Tajemniczy Daniel Hoffmann, który obdziela biedne dzieci zabawkami, nie żąda w zamian duszy, żąda miłości. Nie jest dla mnie demonem, tak, jak Cain z „Księcia mgły” – jest jakąś potwornie ludzką zjawą.
Zdecydowanie najbardziej poruszyła mnie ta książka, spośród wszystkich trzech „młodzieżówek” Zafona - najwięcej dała emocji i najmniej miałam dystansu do niej. Poczułam ją w głębi siebie, obudziło się moje skrywane dziecko… I teraz chce dostać anioła, który będzie miał szmaragdy zamiast oczu i który będzie je chronił…

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

poniedziałek, 12 grudnia 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 11

Niedzielę skradł mi Animation now!, czyli festiwal filmów animowanych (o którym nie omieszkam napisać za czas jakiś), któremu oddałam się w jednej trzeciej – w drugiej trzeciej to było spotkanie z dawno nie widzianym Kimś, a w trzeciej trzeciej pyszne grzane wino w moim ukochanym Factotum.

Niezaprzeczalnym plusem moich poetyckich niedziel jest to, że nagle z nieoczekiwanych stron zaczęły frunąć do mnie wiersze, z jakichś zakamarków dziwnych wypadają słowa, znajomi ślą karteluszki i uderza mnie pisanie na ścianach bloków. Jedną z osób, które podsunęły mi ostatnio wiersz jest Anna - droga moja internetowa bratnia dusza, upoetyczniona, ślicznosłowa, emigrantka, która zawsze niesie mi zapachy i wyobrażenie smaku. Nigdy nie miałam okazji spróbować tego, co Anna pichci, ale często umiem sobie wyobrazić jej smaki. I lubię tam zaglądać, lubię poczytywać rybne kieszonki, chleby, ciasta i makarony, ale najbardziej lubię podczytywać Annę, jej codzienność i zatrzymanie, takie „chwilotrwanie”, ubrane w słowa…
Anna zapytała, czy znam „Drugie 100 wierszy” Emily Dickinson. Nie znam. Nie znałam. Coś jej szepnęło, że mi się spodoba. Zajrzałam na półkę biblioteczną – jest. I zadziwiające, i kocham takie psikusy rzeczywistości, ale ilekroć otwierałam ten tomik, to padało na wiersz na stronie 95, który zaczyna się:

„Wiatr począł miesić Trawę – tak,
Jak się zagniata Ciasto (…)”

A ja za każdym razem się uśmiechałam, bo wyobrażałam sobie umączone ręce Anny, które zagniatają rogaliki… 

Ale nie ten wiersz skradł moje serce. Jest jeden, w którym zakochałam się bez pamięci – i wybaczam nawet Emily, że wszędzie, gdzie tylko może wciska Wielką Literę, nawet tam, gdzie nie ma to najmniejszego sensu. Wybaczam, bo napisała piękny wiersz o miłości, z porównaniami, od których moja szczęka brzękała o podłogę. Rozdziawiałam usta, a tam wlatywała poezja. 

Grudzień jest mało romantycznym miesiącem (do czasu świątecznego, gdy jest romantycznie po brzegi wysokich kołnierzy i po końcówki palców urękawicznionych). Ale w grudniu przyszedł do mnie piękny wiersz o miłości. I trochę dedykuję go Mężowi, przy którym chcę stać do końca życia, a trochę Annie, za to, że mogę ten wiersz podarować ukochanemu (bo jakiekolwiek ma znaczenie, a ja wiem, że niezupełnie takie, jakie mu nadaję - dla mnie jest tylko jedno oczywiste – love, love, love…)

Nabita Strzelba - moje Życie (754)
(przekład – mistrz przekładów Stanisław Barańczak)


Nabita Strzelba - moje Życie - 
Stała w kącie - aż obok
Przeszedł Właściciel - Broń rozpoznał -
I zabrał Mnie ze sobą - 

 I dziś przez Suwerenne Bory
Ścigamy Łanie płowe -
Czasem odezwę się do Niego -
I łańcuch Gór - odpowie -

 Gdy się uśmiechnę, błysk tak ciepły
Dolinę wzdłuż przewierca -
Jakby przez twarz Wezuwiusza
Rozkosz przebiła szczersza -

A w Nocy - gdy po Dniu udanym 
Czuwam przy Pana Głowie -
Niczym są przy Poduszce Głazu
Puchy Edredonowe -

Wróg Jego - we mnie ma pogromcę -
I nie może ocaleć
Ten, na kim spocznie Żółte Oko -
Albo - z naciskiem - Palec-

Choć mogę dłużej żyć - niż On-
On odejść przede mną się wzbrania:
Jest we mnie uśmiercania moc,
A nie - moc umierania -

niedziela, 4 grudnia 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 10

Kiedy miałam –naście lat na mojej ścianie, tuż nad głową, tam, gdzie nocą szybowały myśli, wisiał pewien wiersz. Mama wydrukowała mi go w pracy, bo drukarki nie stały jeszcze w każdym domu i w każdym pokoju. Otoczony był plakatami i pocztówkami, ginął w gąszczu zdjęć i kolorowych wycinków z gazet. Ale wiedziałam, że tam jest i co wieczór, gdy zasypiałam płynął przeze mnie, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. 
Dziś mam dzień w kolorze blue. Przywitałam go smutnym mailem od Bardzo Ważnej Osoby w moim życiu – od mojej Przyjaciółki. Gryzł mnie ten mail cały dzień, bo I. przestała wierzyć, że kocham.
Dlatego od razu pomyślałam o tym wierszu. O tym, co zawsze czułam czytając „Młodości! Ty nad poziomy wylatuj!” Wierzyłam w to, że mogę być kim chcę. Wierzyłam, że dam radę udźwignąć wszystkie głazy, przerzucać je z ręki do ręki, uśmiechać się przy tym. Wierzyłam, że zawsze razem będziemy pić wino malinowe i że nigdy nie będę miała więcej niż –dzieścia lat. Że zawsze będę nosiła tylko czarne ubrania. Że nigdy nie ucieknie ode mnie poezja. Że „na zawsze razem”. Że nigdy nie skończą się listy, które do siebie pisałyśmy. Że nigdy żadna wspólna fotografia nie trafi do albumu – tylko na ściany, do pamiętników i na bilbordy. Że młodość nigdy się nie kończy. Że jesteśmy inne. Teraz, trochę starsza i w zupełnie innych ścianach uśmiecham się do siebie tamtej. Bo już trochę inaczej wymawia się nasze imiona – moje i jej, tamtej od –nastu lat. Bo mam konto w banku. Bo nie noszę już glanów, ani ocieplanych butów zimą. Bo jestem daleko od ludzi, których kocham i czasem nie mam jak upchnąć całej Polski w jednym bilecie kolejowym. Bo ktoś mi przestał wierzyć, a ja mimo, że nadal „tam sięgam, gdzie wzrok nie sięga” to już nie „łamię, czego rozum nie złamie”. Wciąż mam –naście lat, ale pomnożone. I chociaż wydaje mi się, że ciągle mogę stanąć na głowie i zrobić mostek, to wcale nie prawda. I boję się próbować, żeby się nie okazało, że nie daję rady. Dziś kolejny raz, a nawet trzy razy przeczytałam ten wiersz. Kocham go wciąż tak samo, jak wtedy, gdy wisiał na mojej ścianie. Kocham wciąż te same rzeczy, tych samych ludzi. Kocham wciąż kolor zielony i kocham wilki. I słucham często tych samych zespołów, mimo, że na ścianie nie wiszą już żadne plakaty. Wisi obraz, który dostałam od I. w ważnej dla mnie chwili, tuż przed tym, gdy wychodziłam za mąż. Powiedziała mi wtedy, że jesteśmy na nim we dwie i żebym nigdy o tym nie zapomniała. Jak mogłabym zapomnieć, gdy jest częścią mnie? Jak mogłabym nie śpiewać tej ody, skoro zawsze, gdy widzę na ulicy grę w klasy, skaczę - nawet w butach na obcasach?

Adam Mickiewicz
„Oda do młodości”

Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy;
Młodości! dodaj mi skrzydła! 
Niech nad martwym wzlecę światem 
W rajską dziedzinę ułudy: 
Kędy zapał tworzy cudy, 
Nowości potrząsa kwiatem 
I obleka w nadziei złote malowidła. 

Niechaj, kogo wiek zamroczy, 
Chyląc ku ziemi poradlone czoło, 
Takie widzi świata koło, 
Jakie tępymi zakreśla oczy. 
Młodości! ty nad poziomy 
Wylatuj, a okiem słońca 
Ludzkości całe ogromy 
Przeniknij z końca do końca. 

Patrz na dół - kędy wieczna mgła zaciemia 
Obszar gnuśności zalany odmętem; 
To ziemia! 
Patrz, jak nad jej wody trupie 
Wzbił się jakiś płaz w skorupie. 
Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem; 
Goniąc za żywiołkami drobniejszego płazu, 
To się wzbija, to w głąb wali; 
Nie lgnie do niego fala, ani on do fali; 
A wtem jak bańka prysnął o szmat głazu. 
Nikt nie znał jego życia, nie zna jego zguby: 
To samoluby! 

Młodości! tobie nektar żywota 
Natenczas słodki, gdy z innymi dzielę: 
Serca niebieskie poi wesele, 
Kiedy je razem nić powiąże złota. 
Razem, młodzi przyjaciele!... 
W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele; 
Jednością silni, rozumni szałem, 
Razem, młodzi przyjaciele!... 
I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, 
Jeżeli poległym ciałem 
Dał innym szczebel do sławy grodu. 
Razem, młodzi przyjaciele!... 
Choć droga stroma i śliska, 
Gwałt i słabość bronią wchodu: 
Gwałt niech się gwałtem odciska, 
A ze słabością łamać uczmy się za młodu! 

Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze, 
Ten młody zdusi Centaury, 
Piekłu ofiarę wydrze, 
Do nieba pójdzie po laury. 
Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga; 
Łam, czego rozum nie złamie: 
Młodości! orla twych lotów potęga, 
Jako piorun twoje ramię. 

Hej! ramię do ramienia! spólnymi łańcuchy 
Opaszmy ziemskie kolisko! 
Zestrzelmy myśli w jedno ognisko 
I w jedno ognisko duchy!... 
Dalej, bryło, z posad świata! 
Nowymi cię pchniemy tory, 
Aż opleśniałej zbywszy się kory, 
Zielone przypomnisz lata. 

A jako w krajach zamętu i nocy, 
Skłóconych żywiołów waśnią, 
Jednym "stań się" z bożej mocy świat rzeczy stanął na zrębie; 
Szumią wichry, cieką głębie, 
A gwiazdy błękit rozjaśnią -
W krajach ludzkości jeszcze noc głucha: 
Żywioły chęci jeszcze są w wojnie; 
Oto miłość ogniem zionie, 
Wyjdzie z zamętu świat ducha: 
Młodość go pocznie na swoim łonie, 
A przyjaźń w wieczne skojarzy spójnie. 
Pryskają nieczułe lody 
I przesądy światło ćmiące; 
Witaj, jutrzenko swobody, 

Zbawienia za tobą słońce!