czwartek, 22 grudnia 2011

BALON BEZ GUMY DO ŻUCIA

MAGDA PARUS
„RODZINNYCH CIEPŁYCH ŚWIĄT”
MUZA SA, WARSZAWA 2011 

Nie twierdzę, że książka musi być ładna. Nie twierdzę, że musi być lekka. Nie twierdzę, że musi być słodka. Ale twierdzę, że musi być dobra. 
Ta nie jest…
Już nie pamiętam, kiedy czytałam złą książkę – zła to taka, z której nic nie biorę, nie biorę żadnego zdania, żadnego poglądu, żadnej myśli, żadnego cytatu, to taka, o której nie chce opowiadać i której nie chcę mieć na półce. Zła to taka, która mi się w głowie nie wyświetla, po zamknięciu której mam same złe myśli i muszę szybko napić się herbaty, żeby zalać gorzki smak.
Historia jest prosta, polska. Wiosna – święta Wielkiej Nocy u Kamili. Zima – święta Bożego Narodzenia u Leny. Obrazek rodzajowy, który z roku na rok ulega transformacji. Na przykładzie najważniejszych dni w roku dla każdej polskiej rodziny (stereotyp, forma, maska, gęba…) pokazana jest jej degradacja, zanik wartości, rozpad małżeństwa i szara polska rzeczywistość. 
Ja doskonale wiem, jaki zamysł miała autorka. Odczarowanie. Odmagicznienie. Satyra może nawet. A wyszło wielkie nic i wielkie zło-czytanie. 
Zaczyna się od Wielkiej Nocy u najbardziej irytującej bohaterki wszechczasów – nawet pani Dulska mniej mnie denerwowała. Kamila to „idealna pani domu” – każdy składnik świątecznego śniadania musi być perfekcyjnie podany, wyglądać musi nawet lepiej, niż smakuje, bo trzeba pokazać swój wkład, swoje poświęcenie, swoje umartwienie się na rzecz rodziny. Kamila to matka idealna, bo swojego synusia Adusia wciąż budzi na śniadanie, głaszcze, kołysze do snu i niańczy, choć chłopak jest już na studiach. Jest powierzchowna, naskórkowa, przesiąknięta jadem i dulszczyzną, do tego stopnia, że zamysł autorki widać w każdym jej ruchu i w każdym słowie. Nie udała się, Parus ją usztuczniła. 
Lena, siostra Kamili, jest nieco bardziej prawdziwa. Nawet bardzo prawdziwa. Kobieta z dwójką dzieci, mieszka we wspaniałym nowym domu, ma dobrego męża, samochód, gosposię i nową kuchnię. Co roku cała ceremonia świętowania zaczyna się u niej od gotowania selera na sałatkę. Seler zawsze jest za twardy i denerwująco, a potem nudnawo długo dochodzi do miękkości. I zawsze kroi go Ania, córka Leny, gdy tylko przestygnie. Znakiem rozpoznawczym tego, że w rodzinie się psuje są ciasta – najpierw pieczołowicie wyrabiane przez Lenę „tymi oto ręcyma”, potem kupowane i przekładane do blachy, by wyglądały na domowe, by na końcu być już jawno-cukierniowymi.
Przy Lenie, która przeżywa autentyczną tragedię i autentycznie nawet okazuje uczucia, jest postać jej męża Grzegorza – a ja nie mam zielonego pojęcia kim jest Grzegorz, gdzie leży jego problem, co legło u podstaw jego zachowań, jakie są jego motywy, skąd przemiana? Oczywiście prócz tego, że autorka potrzebowała akurat takiego, tak czującego mężczyzny – który znudził się żoną? znalazł inną? któremu mama podpowiedziała, że Lena jest be? Naprawdę nie wiem, w czym leży problem i jak rozgryźć Grzegorza. Za twardy orzech, a ja nie mam ochoty łamać zębów.
Zbyt dużo w tej książce dla mnie oczywistych znaków, transparentów, które Parus niesie przed czytelnikiem, krzycząc hasła, a potem upewniając się, że na pewno dobrze słyszeli. Wiem, co chciała pokazać – tak jak Smarzowski chciał odczarować polskie wesele, a poprzez nie polski naród – ona chciała zerwać szaty ze świąt i pokazać, że chodzi w nich tylko o prezenty (jak denerwujące jest wyliczanie co otrzymały córeczki każdego roku, jakby to dla samej autorki było najistotniejsze…), że „narobimy się” i zapomnimy, po co to wszystko, że zaśpiewamy kolędę, ale nie zrozumiemy sensu… 
Nie uda się, pani Magdo! 
Przynajmniej nie ze mną.
Ci ludzie, żyją tylko na papierze, są nieprawdziwi i nie mogą być reprezentacją Polski – w niczym! Ta powieść to wielki nadmuchany do granic możliwości balon, w którym nie ma nic… Nie ma żadnych sensów, a najgorsze, że dla mnie kompletnie nie ma pointy. Ramowa konstrukcja, powtarzalność, bla, bla, bla…. Wszystko w założeniu pasuje, ale co właściwie ta książka miała przekazać? Na pewno nie nadzieję, ale i nie beznadzieję. 
Bo ja nie wierzę w „jutro ma jeszcze urlop(…), ale to już będzie inny dzień, zwykły, niewymagający ciągłego pilnowania się, żeby nie popsuć świątecznego nastroju.” [s.179]. Każdy przecież co roku gotuje ten cholerny seler, prawda? 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz