piątek, 28 września 2012

METALOWE KULKI W ATOMOWEJ BŁĘKITNEJ WALIZCE


ROY JACOBSEN
„CUDOWNE DZIECI”
(TŁ.ANNA TOPCZEWSKA)
DODOEDITOR, KRAKÓW 2012

Cenię książki pisane przez dorosłych z perspektywy dziecka. Cenię zamianę i przeobrażenie, jakim ulega taki autor. Bo trzeba się skurczyć, zmaleć, wejść w kolorowe spodenki z Myszką Miki na tylnej kieszeni. Trzeba zmniejszyć swoje źrenice, przestać widzieć niektóre wielkie rzeczy – przeszłość – dziwna i niekolorowa, raczej w przybrudzonych szarościach, nowy płaszcz, za pieniądze, których przecież nie ma, zniknięcie i pojawiania się. Ale trzeba oczy mieć wyczulone na metalowe kulki, lizaki w kształcie serduszek, kąpielówki z tygrysimi paskami i nadpalony namiot postawiony gdzieś w lesie, nad jeziorem. Takie książki są magiczne, są niepowtarzalne, są powrotem na drugą stronę lustra, odpuszczeniem pieniędzy, pracy, sprzątania i gotowania obiadu – wszystkiego tego, co nazywa się codziennością.
Pod warunkiem, że są dobrze napisane. Że są tak piękne jak „Cudowne dzieci”.
Że wyłuskują ze mnie wiarę w dziesięcioletniego chłopca, mieszkającego z samą mamą. Ojciec – tajemniczy, nigdy nie widziany przez syna, nawet na zdjęciu, operator dźwigu, najpierw porzucił kobietę, a później zginął.
„Cudowne dzieci” zaczynają się od malowania ścian. Trzeba coś zmienić, zakryć coś starego, odsłonić nowe, przykryć to, co za nami. I trzeba przyjść lokatora do domu, bo nie starcza już na wszystkie potrzeby. Trzeba podzielić się pozostałą częścią mieszkania, zmniejszyć swoją przestrzeń po to, by móc oddychać i jeść na kolację chleb z tym, z czym do tej pory. I to paradoks, bo przecież mały Finn rośnie i staje się coraz większym Finnem i coraz więcej potrzebuje miejsca. A jednak musi się skurczyć i skurczyć swoje potrzeby.
Jedną z pierwszych kandydatek, jakie pojawiają się na progu domu jest Ingrid. Okazuje się, że kobieta nie chce wynająć mieszkania, że chce podrzucić mamie Finna na wychowanie sześcioletnią Lindę – przyrodnią siostrę chłopaka. W odremontowanym pokoju zamieszkuje tajemniczy lokator – trochę ojciec, trochę mistrz, a trochę demon. A w pokoju syna ląduje dostawka do piętrowego łóżka,a na nim mała, wychudzona dziewczynka, która ma problemy z mówieniem, jedzeniem, spaniem, nauką... Bo matka chłopca chce być mądrzejsza od kobiety, która oddaje swoje dziecko, chce być tą, która przyjmuje, która otacza opieką, która nie ma skazy na życiorysie. I życie Finna zmienia się diametralnie. Staje się bratem. Wkracza w nową rolę – prócz tych, która ma do tej pory – syn, uczeń, szkolny kolega, kolega z podwórka - musi nauczyć się czegoś, o czym nie wie, jak dotąd nic. Włożyć magiczny strój super brata, w jednym paluszku mieć wiedzę o tym, co lubią małe dziewczynki, co mu wolno, a czego należy się wystrzegać i kiedy jest ten moment, że trzeba bronić honoru siostry podrzutka.
To książka, której nie zapomina się łatwo.
Z kilku powodów.
Pierwszym są niesamowite postacie – Finn – dojrzewającym zbuntowany swoim własnym, prywatnym buntem, który tak naprawdę go przeraża. Linda – mała iskierka, z którą nie do końca wiadomo, co zrobić i jak do niej mówić. Tanja – Cyganka? Rumunka? - obiekt pierwszego zafascynowania mężczyzny kobietą, takiego, które dzieje się, gdy ktoś ma 10 lat, czystego. Boris – przyjaciel z wakacji, w którym nagle odnajdujemy siebie samego. Freddy 1 – nieodgadniona dziecięca rakieta, nie wiadomo – naładowana żarem, czy tęsknotą... Każde z nich narysowane przez Jacobsena ze wszystkimi indywidualnymi cechami, bolączkami, wadami i pięknem.
Drugim powodem jest ten niepokój, jakim podszyta jest cała historia – te nieodpowiedzenia, wynikające z faktu, o którym pisałam na początku – Finn, narrator opowieści, jest jeszcze dzieckiem, ale zagląda czasem w świat dorosłych, odsłania kurtynę, tylko na tyle, na ile mieści się w niej źrenica oka. Nie wie wszystkiego, nie wszystko rozumie, dopowiada pewne rzeczy na dziecięcy sposób, nad-interpretuje, albo staje wobec czegoś niewyjaśnionego dęba i zagłębia się w sobie, odrzucając niewygodną sytuację. My też czasem krążymy po omacku po tym świecie. Dopowiadamy swoim dorosłym głosem pewne kwestie – stoimy przecież po drugiej stronie tej kurtyny. Ale czy na pewno rozumiemy wszystko tak, jak to się wydarzyło, czy też idziemy w mlecznej mgle?
Trzecim powodem jest zaskakujące, nowatorskie wydanie powieści – akcja zaczyna się na okładce, a na grzbiecie niebieską nitką ukazują się szycia. To coś, co przyciąga wszystkie zmysły i co każe mi wyciągnąć rękę po tę książkę choćby tylko po to, by trzymać ją w dłoni.
I wreszcie coś, co jest dla mnie prawdziwie istotne w czytanych przeze mnie powieściach. Małe smaczki, rozkoszne słowa na języku, jak czekolada, powoli się rozpuszczająca, endorfiny wyrazów, poskładanych w harmonijkę – język. Piękny, metaforyczny, jak małe haiku ukryte w codzienności.

„Na osiedlu mamy ludzi wszelkiego rodzaju. Mamy ślepego boksera i krótkowzrocznego taksówkarza. Mamy dwie sędziwe siostry z posiwiałym owczarkiem, który robi pod siebie za każdym razem, gdy usłyszy słowo 'gazeta'. Mamy takich, którzy każdej jesieni zbierają 123 litry borówek i w dodatku są w stanie je wszystkie zjeść. Mamy cała chmarę dzieciaków, które na podobieństwo czasowników nieregularnych wspinają się na rynny pod dachem i drzewa, budują szałasy i wybijają okna. Mamy takich, którzy zbierają korki od szampana, pudełka zapałek i podkładki od piwa, ale nigdy nie dotkną talii kart, bo to bezbożne. Są tu ludzie, którzy jąkają się i seplenią, są niemuzykalni faceci, którzy gwiżdżą na klatce schodowej. Mamy panią z rozszczepionym podniebieniem i ojca rodziny, który każdej wiosny kupuje nowego moskwicza, żeby dodać sobie animuszu w latach sześćdziesiątych . Są tu tacy, którzy odpalają race noworoczne w mieszkaniu, otwierają drzwi kopniakiem i uderzają głową w asfalt. Mamy nawet kilka osób z wyższych sfer. Jesteśmy całym osobnym światem.” [s.128]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa DodoEditor]

niedziela, 23 września 2012

W ODWROTNYM KIERUNKU CZYLI SPADANIE DO-NIKĄD


ANDREA GILLIES
„OPIEKUNKA. ŻYCIE Z NANCY. PODRÓŻ W ŚWIAT ALZHEIMERA”
(TŁ.ZBIGNIEW ZAWADZKI)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Zaczyna się od porównania ludzkiego umysłu do lasu. Pełnego drzew, życia, gałęzi, liści, dróżek, zapętlonych i poskręcanych, tajemnic i tlenu. I do wytrawiania lasu przez pożar, ograniczania, karczowanie, wycinanie, ginięcie. Tak według Andrei Gillies można zobrazować postępującą demencję – jak wielką ekologiczną zagładę w lesie naszej głowy.
Od razu – jak obuchem w tę głowę - dostajemy plastyczną i przejmującą metaforą – nie ma wytchnienia, nie ma przygotowania, jest od razu wyrok – tak samo, jak w przypadku jej teściowej Nancy. Były, owszem, jakieś symptomy. Jakieś zapomniane klucze. Jakieś słowo, co uciekło. Jakaś myśl, której już nie można odgrzebać z wielkiego stosu innych myśli. Ale zawsze pokrywane śmiechem. Zawsze odsuwane. Zawsze kładzione na półkę zmęczenia, roztargnienia, niskiego ciśnienia i słabszego dnia. A potem – zupełnie nagle – była już diagnoza. Alzheimer. Co to? Kto to? Jakim cudem? Jakim prawem? Jakim podstępem?
Takim, że każdy człowiek ma w głowie wielką machinę, a ta machina może się zepsuć, zaciąć, zatrzymać. Po prostu. I nie wywiezie jej nikt na wysypisko śmieci. Trzeba z nią żyć do końca. A najgorsze, że do końca musi z nią żyć ten, kto jest obok. W wypadku Nancy obok żył mąż Morris, syn Chris, trójka zdezorientowanych wnucząt, a przede wszystkim Andrea – synowa. Zamieszkali wszyscy razem – całą rodzina i nowy lokator – Alzheimer, w wielkim, zimnym domu w Szkocji i rozpoczęli codzienną walkę – wiadomo, że wróg się nie podda, trzeba tylko znaleźć sposób, by odciągnąć jego uwagę.
To piękny, przejmujący, szczery pamiętnik, który Andrea prowadzi między gotowaniem obiadu, załamaniem, podcieraniem tyłka Nancy i sprzątaniem zabrudzonej łazienki, pomiędzy chwilami na książkę, które kradnie chorobie, pieczeniem ciasteczek, aby zachować choć zapach normalności w domu, czytaniem stosów poradników o demencji, przeczesywaniem internetu w celu uzupełnienia wiadomości i rozmowami z teściem, który nie chce przyjąć do wiadomości, że jego żona już nie jest jego żoną – jest zagubionym w innym wymiarze dzieckiem, Alicją po drugiej stronie lustra, mieszaniną obelg, strachu i dziewczynki, którą była 70 lat temu.
Od początku tej książki miałam wrażenie, że to historia tocząca się do tyłu, że to książka o cofaniu się do dziecka, o zatracaniu wszystkiego, co cechuje dorosłe życie – najpierw czytanie mądrych książek, dyskusje przy kawie, a potem w końcu umiejętność podcierania się, mycia i ubierania. Kroczenie w dół po drabinie ewolucji, powrót do kokonu, beż żadnej możliwości ponownej nauki. Z czasem sama Gillies też porównuje demencję do zdziecinnienia, do upadku, po którym boli kolano.
To książka szokująca – owszem – ale mnie zszokowała dwoma rzeczami – siłą choroby, jaką jest demencja i jej „odmianą” jaką jest Alzheimer. Tym, jak szybko i mocno zmienia człowieka, jak potrafi złamać go na pół.
Drugą rzeczą jest postać Andrei. Albo nie mówi w pamiętniku wszystkiego (choć mówi tyle prawdy, że nie wierzę, aby coś jeszcze ukrywała), albo jest tak niewiarygodnie silną osobą, skoncentrowaną na tym co słuszne, na pomocy teściowej i sprawieniu, żeby jej dom był choć trochę domem. Ona sama czuje się winna, czuje się niedostatecznie dobra, nie docenia sama siebie. Ale ja podziwiam moc tej kobiety za nas dwie - jej determinację, jej ogromną mądrość w tym wszystkim, co się wokół niej dzieje. Słyszy, że jest suką, że kradnie teściowej pieniądze, musi myć ją i zdejmować jej majtki, mimo że Nancy broni się zaciekle. Musi dodatkowo znosić teścia, który przykuty do wózka chorobą bioder ma swoje problemy i swój własny pogląd na chorobę żony. Musi do tego być matką, żoną – chociaż czasem, chociaż na trochę. Nie jest już sobą – nie jest pisarką, bo nie ma na to czasu. Nie jest czytelniczką, bo każda chwila z książką jakoś się mści. Nie jest kobietą, bo schudła, wymizerniała i nie ma już zdrowych pięknych włosów. A mimo wszystko walczy i potrafi wciąż co rano podawać Nancy grzankę z dżemem – choć w dziewięciu na dziesięć przypadków grzanka wyląduje w śmietniku.
To książka o stadiach choroby, ale też o stadiach opieki. O tym, jak jest po kolei – strach, złorzeczenie, walka poprzez poznawanie wroga, akceptacja – głęboka, do granic możliwości. Co zadziwiające to nigdy wstyd – owszem irytacja, owszem, zastanawianie się, co ludzie pomyślą – ale o mnie, o opiekunie, a nie o samej Nancy – śmierdzącej, jedzącej w restauracji rękami z brudnymi paznokciami. Andrea bała się tylko tego, że to ją osądzą, że nie sprawdzi się jako ktoś, kto powinien być silniejszy. I nigdy, ani razu, nie oskarża Nancy o jej stan – a tak przecież byłoby najłatwiej...
To też pamiętnik oficjalnej drogi, wyboi służby zdrowia, kamieni pomocy społecznej, gdzie nie ma żadnych drogowskazów. A wszystko przetykane fragmentami biografi osób z demencją (Ravel na przykład...) i próbą obrazowego pokazania co dzieje się w mózgu chorej osoby, jak wysycha las, które rośliny najpierw martwieją...
I tak bardzo boli, przeraża, otumania jedna prawda, którą odkryłam ze zdziwieniem i osłupieniem – na proste pytanie „Kim jesteś? Powiedz mi coś o sobie” nie ma możliwości odpowiedzenia bez pamięci. Wszystko, co jest nami to wspomnienia. Żeby opowiedzieć coś o sobie trzeba choć pamiętać gdzie się urodziłam, kim są moi rodzice i jaką książkę przeczytałam ostatnio. Nancy pamiętała tylko swoje imię.
Jednocześnie: „Wciąż potrafi rymować. Smaruje masłem stół, ale wciąż potrafi rymować, potrafi wymyślać słowa, które pasują do melodii; właściwie wciąż potrafi pisać wiersze. To naprawdę szczególna choroba.” [s.70]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

piątek, 14 września 2012

NIE MOGĘ PATRZEĆ W OCZY


LISA SCOTTOLINE
„SPÓJRZ MI W OCZY”
(TŁ. ANNA KŁOSIEWICZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Mogła zgnieść wszystkie ulotki i reklamy znalezione tego dnia w skrzynce w ogromną kulę i jednym ruchem trafić do kosza na śmieci. Mogła wpaść na sąsiadkę, rozsypałaby się cała poczta i nawet nie myślałaby o tym, co wyrzuca. Mogłaby wpaść do domu w chwili, gdy dzwonił telefon i odbierając rozmowę, bezwiednie kreślić na zdjęciu esy-floresy, dorysować wąsy i śmieszne elfie uszy, a potem już nie poznałaby tej twarzy.
Ale wyjęła ze skrzynki ulotkę, spojrzała na zdjęcie, jakie na niej widniało i zobaczyła niezwykłe, błękitne oczy swojego syna. A wyżej zapytanie, czy kiedykolwiek widziała to dziecko. Widziała. Codziennie. Od pierwszej chwili rano, gdy otwierała oczy i kierowała się do jego sypialni, aby zobaczyć, czy już się obudził. Poprzez pożegnanie i oddawanie go w ręce najlepszej niani w całym mieście. W pracy, gdy siedziała przy ekranie komputerowym pisząc jakiś artykuł – widziała jego zdjęcie pulpicie. Gdy zbierała materiały, przeprowadzała wywiady – w portfelu, za przezroczystą szybką lśniły te niezwykłe tęczówki. Aż po chwilę, gdy wracała do domu i jedli razem kolację, a on opowiadał, jak mu minął dzień w przedszkolu. To były te oczy, ten nos, ta buzia i nie pomyliłaby ich z żadnymi innymi. Na zdjęciu z ulotki, dotyczącej osób zaginionych, tkwił jak wyrzut sumienia jej syn Will. Tyle tylko, że na ulotce jego imię tajemniczo zmienia się na Timothy'ego. I nie zmienia się tylko to, że podobieństwo jest zbyt oczywiste. I nie zmienia się też to, że Will został przez nią adoptowany...
Tak zaczyna się książka, w której matka, znana dziennikarka Ellen Gleeson, rozpoczyna dziwną, nierówną walkę z przeszłością. Adopcja była legalna, kobieta ma na to wszystkie potrzebne dokumenty i początkowo chce zostawić sprawę w najciemniejszym kąciku kosza na śmieci. Ale bezwiednie zatrzymuje ulotkę i uruchamia lawinę zdarzeń, z których jedne są lepsze, inne gorsze, ale wszystkie prowadzą do fascynującego zakończenia.
To książka, którą bierze się do ręki z nadzieją, że złapie nas w kleszcze akcji, wciągnie w wir i szaleńczy bieg i nie puści do ostatniej strony. To książka, po której oczekuje się, że oczy będą otwierać się coraz szerzej i szerzej. Książka, która z założenia ma sprawy komplikować i nie dawać łatwych odpowiedzi. Książka pułapka, w którą autor chce nas schwytać i świecąc w oczy faktami zadać pytania o moralność i słuszność podejmowanych decyzji. Książka, która ma nie być łatwa, bo stawia nas w obliczu konfliktu rodem z „Antygony”. Nieprzypadkowo na okładce zostało użyte nazwisko Jodi Picoult, która jest mistrzynią takich sztuczek i kruczków naszych sumień. Wiadomo od razu, że wybór ulubionego bohatera nie będzie prosty. Że nic nie będzie jednoznaczne i łatwo rozstrzygalne. Nie mniej jednak, ja, spasiona na kilku tytułach Picoult, które pochłaniałam z wypiekami na twarzy, czytałam „Spójrz mi w oczy” trochę z dystansem. Czekałam na niesamowity zwrot akcji, wyprzedzałam trochę działania Ellen i w myślach podpowiadałam jej rozwiązania. Nie widziałam wszystkiego, nie miałam całego pliku dokumentów, gdzieniegdzie zagubiłam parę stron, ale przewidziałam finał, co skutecznie podzieliło mi pełnię radości z lektury na dwoje. Nie mogę jednak powiedzieć, że książka nie wywołała szeregu emocji, które wyskakiwały ze mnie jedne po drugich i mieszały się raz ze łzami, raz z uśmiechem. Nie mogę powiedzieć, że spokojnie patrzyłam na niesamowitą okładkę – przeważnie, gdy książka leżała założona kolorową zakładką, to stroną tytułową w dół – nie mogłam patrzeć na świdrujące spojrzenie tego chłopczyka – takie właśnie oczy musiał mieć Will. Nie potrafiłam w nie spojrzeć, bo nie potrafiłam dać jednoznacznej odpowiedzi, jak rozwiązać sytuację i która z matek jest lepsza, która z matek ważniejsza, który z ojców powinien huśtać Willa na huśtawce i który z ojców zabierać go na mecze koszykówki, i który dom powinien słyszeć tupot jego stóp, i która weranda przyjmować rozlaną coca-colę, i która...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

czwartek, 6 września 2012

JAK ŻYĆ Z PROFETYZMEM? (UWAGA NA SPOILERY DOTYCZĄCE „NIE OPUSZCZAJ MNIE!)


ALDOUS HUXLEY
„NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT”
(TŁ.BOGDAN BARAN)
MUZA SA, 2009
CZYT. KAROLINA GRUSZKA


KAZUO ISHIGURO
„NIE OPUSZCZAJ MNIE”
(TŁ.ANDRZEJ SZULC)
ALBATROS, 2008
CZYT. MARIA PESZEK

Tak się złożyło, że w krótkim czasie wysłuchałam dwóch audiobooków - „Nie opuszczaj mnie” Ishiguro i „Nowy wspaniały świat” Huxley'a.
Książka Huxleya to opowieść o świecie, w którym ludzie nie rodzą się, a są produkowani.
Główni bohaterowie to Lenina – dziewczyna, pracująca przy „programowaniu” płodów i Bernard, który należy do kasty zarządzających i nawiązuje romans z Leniną. Bernard jest osobą, która ma niejakie zastrzeżenia, co do funkcjonowania społeczeństwa i świata, dręczą go wątpliwości, dręczy samotność i pytania, dotyczące egzystencji, które nie powinny pojawiać się w jego głowie. Powinny być wyeliminowane już na poziomie, gdy był jeszcze w próbówce, odpowiednimi specyfikami, a później indoktrynacją. Bernard tęskni za miłością i nie zażywa somy, czyli powszechnego narkotyku, zajadanego przez wszystkich jak cukierki na szczęśliwość i niemyślenie. Jest w Leninie zakochany, chciałby mieć ją na wyłączność – tymczasem w nowym wspaniałym świecie kobieta, która zbyt wiele czasu spędza z jednym mężczyzną, jest wyśmiewana i wytykana palcami. Dlatego Lenina, która już jest podejrzewana o jakieś głębsze uczucie do kolegi z pracy, zgadza się na wycieczkę do rezerwatu, którą proponuje jej Bernard – musi udowodnić, że jest poligamiczna. Rezerwat to miejsce, w którym żyją ludzie żyworodni, matki karmiące piersią i mężczyźni zazdrośni o swoje kobiety. Stamtąd, w dość nietypowych okolicznościach, poznają Dzikusa, którego sprowadzają do cywilizacji.
Oczywiście powieść Huxley'a jest typową antyutopią, nastawioną na krytykę współczesnego mu świata, poprzez sięgnięcie do niejasnej, zmyślonej przyszłości – chodzi o społeczeństwo zaprogramowane, o wspólność, identyczność, stabilność, które są w tamtym świecie najważniejszymi hasłami. Ale na mnie zrobiło wrażenie od-naturowienie, od-instynktowienie, od-uczuciowienie. Odebranie człowiekowi szansy na przeżywanie, myślenie, analizowanie, a więc na życie...
Z kolei „Nie opuszczaj mnie” dzieje się w zamkniętym środowisku elitarnej szkoły z internatem – tak myślałam. To historia opowiedziana z punktu widzenia Kathy, która wspomina szczęśliwe czasy, gdy była nastolatką i we wspaniałym college'u poznała Ruth - najlepszą przyjaciółkę i Tommy'ego – pierwszą młodzieńczą i prawdziwą miłość. Opowiada o lekcjach, zauroczeniach, rywalizacji i przyjaźniach, konfliktach z nauczycielami, kasetach magnetofonowych i pisaniu nastoletnich wierszy. Ale w tym wszystkim jest jakaś tajemnica, jakaś groza, coś, co nie dawało mi spokoju... Mgliste aluzje, zastanawiające słowa, rzucane tu i tam, jakieś „donacje”, „dawcy”, „opiekunowie”, „odroczenia”... Z czasem wychodzi na jaw prawda dotycząca tego miejsca – to, że nie jest to elitarny, acz zwykły college, ale „wykluwalnia” dawców organów, którzy są klonowani po to, by swoje narządy oddać komuś, kto żyje w „normalnym” świecie i – w domyśle – ma dużo pieniędzy, które może w razie czego wydać na pobranie nerki czy serca od jednego z klonów.
O obydwu powieściach miałam mgliste pojęcie. To znaczy wiedziałam świetnie, o czym są – wizja przyszłości, narkotyk soma, hodowanie dzieci, zamknięty świat, w którym są równi i równiejsi... Ale nie miałam tak naprawdę pojęcia, jak bardzo mocno te książki oddziałują na psychikę. Jak mocno pobudzają zmysły, czynią mętlik w głowie, jakie nieprzyjemne dreszcze na plecach wywołują...
I zastanawiałam się – dlaczego... I wiem... To chyba fakt, iż tylko wydaje się, że te książki to takie psychologiczne SF, że to wizje, a nie wiadomości. Ale tak nie jest... To już trochę świat, który widać za oknem. Trochę otwieranie drzwi i znajdowanie za nimi fabuły tych dwóch książek.
Huxley pisał swoją książkę 80 lat temu – pewnie uśmiechał się na myśl, że wymyślił w niej coś tak niedorzecznego, że nigdy się nie sprawdzi. Sprawdza się – powoli, mozolnie, pod górę, ale się sprawdza. Hodowanie pokolenia „dawców” - proszę bardzo... Była Dolly, może być też Marta czy Kasia, już niedługo... Co nas powstrzymuje? Jeszcze chyba tylko fakt, że troszeczkę się obawiamy, że gdy czytamy Ishiguro, to wciąż jeszcze dreszcz przebiega po plecach. Ale przebiega też na myśl o śmierci, o nieuleczalnej chorobie, o cierpieniach – swoich, czy naszych bliskich.
Nie jestem przeciwna postępowi. Nie jestem przeciwna rozwojowi. Nie jestem przeciwna temu, że ziemia obraca się szybciej – nie mogę być, to jest poza mną, mogę się tylko pogodzić, jakoś zaakceptować, nauczyć się zmieniających się pór roku i krótszych godzin... Ale gdy słuchałam Marii Peszek, czytającej głosem nieco dziecinnym o Kathy, która żegna swoich przyjaciół, idących na kolejne donacje, zatykało mi dech. Wzdrygałam się. Otrząsałam. Gdy słyszałam Karolinę Gruszkę, czytająca o „macierzyństwie”, które występuje już tylko w rezerwatach dzikich, o naśmiewaniu się z monogamii, o pigułkach antykoncepcyjnych i wywoływanych sztucznie emocjach, zatrzymywałam się czasem na środku ulicy z otwartymi ustami...
Zaglądałam w oczy młodym pijanym chłopcom, których mijałam po drodze i zastanawiałam się nad tym, czy nie byliby bardziej szczęśliwi w świecie, gdzie istnieje soma i kobiety na wyciągniecie dłoni. Zwracałam uwagę na czuciofilmy, na które chodziła Leniana i które zastępują w „Nowym wspaniałym świecie” rzeczywiste doznania, a które przecież są już na wyciągniecie dłoni – kino 2d, 3d, 5d... I myślę, że to tylko kwestia czasu, gdy edytory tekstowe przestaną podkreślać słowo „czuciofilm” jako błąd... Oglądając w telewizji reklamy fundacji na rzecz chorych dzieci, zastanawiałam się, ile z matek, ojców czy córek chętnie wskoczyłoby na chwilę do „Nie opuszczaj mnie” i wyrwało komuś nerkę bądź serce, żeby przeszczepić komuś, kogo kochają...
I jak mam teraz spokojnie oddychać w tym nowym wspaniałym świecie, który, uświadomiłam to sobie, nadchodzi?


poniedziałek, 3 września 2012

SŁODYCZE W STYLU RETRO


CARMEN POSADAS
„ZAPROSZENIE NA MORDERSTWO”
(TŁ.JAN WĄSIŃSKI)
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Gdy sięga się po jakiś słodycz retro – jakąś magdalenkę, eklera, albo blok czekoladowy – wszystko smakuje trochę inaczej. Jest zabarwione nutką nostalgii, nutką wspomnień i niesie za sobą wieki tradycji, wszystkie wyszorowane ręce, które ugniatały ciasto i ubijały białka, to, że eklerki sprzed trzydziestu lat w tej małej cukierence na rogu wciąż smakują identycznie...
Mówię o tym, bo „Zaproszenie na morderstwo” kojarzy mi się z pysznym, najeżonym kawałkami ciasteczek blokiem czekoladowym. To sama esencja klasycznego kryminału. Jedno ciało, kilkoro podejrzanych, zamknięta przestrzeń, intryga, delikatne drżenie powietrza wydychanego ze strachem przez wątłą, podejrzaną kobietę i drżenie powietrza wciąganego ze świstem przez podejrzanego postawnego, lekko siwego mężczyznę...
Tu punktem wyjścia jest zamysł pewnej bogatej – do niedawna – damy. Olivia Uriarte – trochę szalona, trochę zagubiona, wciąż piękna, ale niestety już bez grosza. Ostatni z jej pięciu mężów, z którym się rozwiodła, zostawił ją bez grosza, na rzecz nowej, młodszej, choć na pewno pozbawionej tej klasy, którą prezentuje Olivia, narzeczonej. Olivia dochodzi do wniosku, że bez pieniędzy nie ma po co żyć na świecie. I przede wszystkim chce jak zawsze postawić na swoim – chce mieć ostatnie zdanie, ostatni śpiew, ostatnią wolę. Chce, jak zawsze, być górą. Poświęci nawet swoje życie, żeby tego dokonać. Planuje więc wszystko w najdrobniejszych szczegółach, w głowie układa kolorowe fragmenty puzzli, uśmiecha się pod nosem i zaprasza na jacht byłego męża, o wdzięcznej nazwie „Musujący cyjanek”, osiem osób. Każda z tych osób opowiada najpierw o sobie w krótkich rozdziałach – tu muszę uchylić kapelusza, pochylić czoło i paść do nóżek Carmen Posadas – każdemu z bohaterów dała osobny głos, gwarę, sposób mówienia, dobór słów i intonację. Czytałam te rozdzialiki prawdziwie zafascynowana jej zdolnością wcielenia się w tyle przeróżnych ról – jest siostra która zawsze była gorsza, wzgardzony kochanek, który woli mężczyzn i jego dziewczyna, kobieta, której Olivia ukradła męża sprzed ołtarza oraz jej matka – wróżka i aktualny mąż, jest służący, z którym kiedyś Olivia spędzała upojne chwile pod mokrymi od potu prześcieradłami, a na końcu doktor, który w swoim życiu wyświadczył Olivii niejedną przysługę, kochając ją do samiutkiego końca i równie mocno będąc przez nią niekochanym. Każdego zraniła, każdego upokorzyła, każdemu wbiła w dłoń jakąś szpilkę, po której została blizna na resztę życia. Oczywiście Olivia udaje, że przyjęcie jest zorganizowane na cześć jej rozwodu. Ukrywa swoje bankructwo oraz wiele innych, istotnych informacji. Po to, by doprowadzić do sensacyjnego finału – gdy jacht wypłynie na wodę, z dziewięciu osób żywych wróci tylko osiem... Olivia na pewno nie będzie już na lądzie oddychać.
Po śmierci Olivii narrację przejmuje siostra – wybrana zresztą przez ekscentryczną kobietę jeszcze za życia, do realizacji swoistego planu – to ona ma odkryć, kto ją zabił. Mimo, że jej śmierć wygląda na nieszczęśliwy wypadek.
W słodyczach sprzed wieków jest jeden zgrzyt – gdy ktoś zaczyna ingerować w recepturę – gdy na przykład zamiast budyniowego kremu w eklerze, dostajemy krem o smaku mango – zgrzyta... Ale czasem okazuje się tak dobre, że nie możemy uwierzyć w ten zadziwiający smak. I tak jest w „Zaproszeniu na morderstwo” - niby klasyczny kryminał w stylu Agaty Ch. Ale nie do końca. Jest tam mnóstwo seksu, mnóstwo wyrzutów sumienia, mnóstwo władzy, pieniędzy i podziemny światek, w którym królują geje i biseksualiści. Są wyznania, których Agata chyba by się wstydziła umieścić w swoich tomach. Jest cały smrodek ukrywanych tajemnic, cały fetor pieniędzy, których ma się aż nadto.
Ale dla mnie – to był dodatkowy smaczek – Posadas nie przesadziła, wplotła to wszystko bardzo sprytnie w akcję, wygładziła, doszlifowała i wywołała na końcu błysk zdziwienia i podziwu w moich oczach. Zasmakowały mi eklery z mango. Bardzo.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

niedziela, 2 września 2012

...AND ALL THAT JAZZ (KILKA MYŚLI NA KONIEC WAKACJI)


Pamiętam pewne wakacje, choć nie pamiętam, w którym były roku, a więc nie mogę powiedzieć, ile miałam lat. Było gorąco – chodniki parzyły stopy – nawet takie obute w tzw. plastiki, do obcasów których wkładało się kamyczki, żeby stukały przy chodzeniu. Pewnie w planach był jakiś wyjazd – na pewno do cioci w Gdańsku, na 80% na Nieobozową Akcję Letnią, organizowaną przez Hufiec Harcerski. Ale póki co – było pełno długich, słonecznych dni, w szafie schowany tornister (bo chyba jeszcze wtedy nie było plecaków...) i taka wolność, jakiej już nigdy, nigdy nie będzie... Z ostatnim dniem szkoły pożegnałam łóżko. Nadmuchałam materac i położyłam go w pokoju – chciałam spać na nim całe wakacje. I poszłam do biblioteki w „Pałacyku” (takie miejsce, w którym był klub dla młodzieży, składający się z biblioteki, wypożyczalni filmów video, a dla starszych - sali bilardowej). Biblioteka była zamykana na całe wakacje, więc można było wziąć na dwa miesiące tyle książek, ile się chciało. Wzięłam tyle, ile uniosłam i postawiłam stosik przy materacu.
Pamiętam wśród tych lektur „Czarne stopy”, które przeczytałam dwa razy pod rząd, bo byłam tak zafascynowana. Pamiętam też Musierowicz, którą zaczęłam czytać od „Brulionu Bebe B.” - a to dlatego, że słowo „brulion” miało dla mnie magiczną moc. Prześladowało mnie, chciałam go używać bez końca, śniło mi się w nocy, chciałam mieć swój brulion... W telewizji leciały „Szaleństwa Majki Skowron”, a moim jedynym obowiązkiem było obranie ziemniaków na obiad i wyrzucenie śmieci.
Beztroska...
Od kilku dni/tygodni wracam do tego czasu myślami. Od początku sierpnia wracam do lektur, jakie pamiętam z tamtego lata.
Zaczęłam na nowo Jeżycjadę – jestem aktualnie przy „Opium w rosole” - a w słuchawkach mp3 noszę Siesicką, „Szaleństwa Majki Skowron” właśnie i „Anię czy Manię”.
Jestem w tamtym świecie, którego już nie ma. Nie chodzi tylko o Poznań Borejków. Nie chodzi o taki dom, w którym drzwi może otworzyć każdy, w którym obce dziecko, które „przyszło na obiadek” na pewno ten obiadek dostanie. Nie chodzi o tylko o świat, w którym Majka ucieka z domu w imię sprawiedliwości. O taki, w którym ktoś przestawia trzepak, bo wcześniej tam było Powstanie... To świat, który mnie rozczula, za którym tęsknię (choć już niezupełnie taki znałam), świat dla którego mam mnóstwo szacunku. Taka młodzież, która dużo oddaje za honor, za prawdę, za wartości. Taka młodzież, która umie o tym rozmawiać, chce o tym rozmawiać, bo to jest jej świat.
Ale tęsknię też za tym, co było, gdy ja czytałam te książki. Moje przeżywanie i tę wiarę w ideały, którą jeszcze wtedy miałam, którą mogłam mieć w tamtym świecie, mimo że to nie był już świat z tych powieści, z tych filmów. Ale jeszcze jakoś zazębiony, jeszcze jakoś pokrewny, jeszcze jakoś ubarwiony uśmiechem Idy Borejko, krótkimi spodenkami i podchodami w lesie. Jeszcze w jakimś stopniu możliwy...
Teraz chyba już nikt nie otworzyłby drzwi, gdyby najpierw nie zadźwięczał domofon i nie zapowiedział kogoś naprawdę znajomego. Teraz nikt nie uciekłby z domu, żeby ratować honor bliskiej osoby. Teraz chyba nieliczne domy nie mają telewizora, a w zamian tego gwar wielodzietnej rodziny, gwar trzech pokojów na sześć osób i gwar całego „stada” znajomych, którzy składają się na babkę i przychodzą na herbatę, by porozmawiać o uśmiechu, potańczyć przy Programie Pierwszym Polskiego Radia i zjeść „fądi” przygotowane na maszynce na spirytus.
Dużo emocji wywołują we mnie te lektury. Dużo śmiechu, ale też łez – wzruszenia i tęsknoty (płakałam jak bóbr przy „Beethovenie i dżinsach”, przy dawno zapomnianym zakończeniu tej książki). Nigdy nie przestałam kochać Musierowicz, odkąd kupiła mnie słowem brulion. Nigdy nie przestałam kochać Siesickiej, której książki zawsze mają w sobie miłość. Nigdy nie przestałam podziwiać Majki – a szczególnie jej imienia – takiego zwiewnego i mocnego jednocześnie, szalonego i pięknego. Nigdy nie przeszła mi chęć do złożenia przysięgi harcerskiej obok reszty Czarnych Stóp. A kaseta video z filmem „Rodzice miejcie się na baczności” na podstawie „Ani czy Mani” była zjechana po sam kres i szkoda mi tylko, że teraz nie mogę dostać tego filmu na DVD...
Cieszę się, że jutro nie będę musiała ubierać granatowej spódniczki i białej bluzki. Cieszę się, że to już za mną. Ale żal mi tamtego lata na materacu, gdy po raz pierwszy czytałam te wszystkie książki, do których teraz mogę jedynie wracać...