czwartek, 30 października 2014

ODBIĆ SIĘ W CZYICHŚ OCZACH CZYTAJĄCYCH LIST

DAWID GROSMAN
BĄDŹ MI NOŻEM”
(TŁ. MARTA DUDZIK-RUTKOWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

Nie znasz mnie, a gdy do Ciebie piszę, ja także nie do końca znam siebie.” [s.9]
Jair wybiera sobie Miriam. Zauważa ją na jakimś spotkaniu w szkole. Podgląda ją z daleka, czyta ją jak ciekawą książkę, zaznacza w pamięci wyraz jej oczu, nieśmiały, nie-radosny uśmiech, kształt ust i to, że jej mężczyzna dominuje nad nią. Z jakiegoś powodu widzi w niej kobietę, która go zrozumie. Może to kolor oczu, a może sposób w jaki trzyma głowę. Decyduje się wynająć skrytkę pocztową i wysyła pierwszy list. Pisze o tym, że to platoniczne, że to impuls i że ona go zrozumie – bez żadnego pytania, bez tłumaczeń, bez obowiązku chwytania za pióro i odpisywania. On będzie po prostu od czasu do czasu słał listy. Ona ma tylko czytać, ma go chyba odbijać i dzięki temu on będzie sam siebie analizował. Nie spodziewa się odzewu, choć ma na niego nadzieję. Nie chce romansu, nie chce realnego życia, chce po protu móc pisać do niej listy.
Do skrytki przychodzi odpowiedź – kobieta się zgadza, nawet nie musi, bo Jair ją wybrał i jest pewien, że ich związek, choć zupełnie ponad cielesnością, jest głęboko zmysłowy, że w jakiś dziwny, magiczny sposób należą do siebie – dzięki temu wiedział, że ona odpisze...
Zaczyna się wymiana listów. Ale wymiana niekompletna, bo my czytamy najpierw tylko Jaira. Składamy z jego słów także słowa Miriam. Sama Miriam mówi dużo później, mówi w dzienniku i od swojej strony, nie wchodząc w dialog.
Z tej jednej strony, po której stoimy, widać to dzikie, nieokiełznane uczucie, które powstaje między dwójką nieznajomych. Ale żadne z nich nawet nie planuje spotkania. To związek dwóch wyobrażonych ludzi.
Jair jest zmysłowy, porywczy, dziki, zakochany, choć najważniejszą kobietą jego życia jest wciąż nieprzerwanie i niezmiennie jego żona. Z Miriam szuka sam siebie, żeby dla Mai móc być taki, jak zawsze.
Pierwszą moja myślą było – czy można nie być zachwyconym, że ktoś do ciebie tak pisze? Czy można nie zakochać się kimś, kto tak łączy ze sobą słowa? Kto pisze „chcę móc powiedzieć sobie 'z nią krwawiłem prawdą', tak, tego chcę, bądź mi nożem.” [s.17]. A potem niespokojnie poruszałam się na krześle, bo takie listy nie dają powietrza, wręcz kradną to, które się ma na własność. I trzeba być takim samym poetą, artystą, tak samo samotną osobą, by to przyjąć i wziąć dla siebie.
Aż nie chce mi się wierzyć, że to tylko powieść – to jest za szczere, za prawdziwe, zbyt wiele w tym emocji, słów, które się tylko szepcze...
Czytałam tę książkę długo i mozolnie, rozciągnięta pomiędzy zachwytem a przerażeniem. Czytałam trochę skrępowana, w ukryciu, z wypiekami na twarzy, jakbym zaglądała w nie swoje listy, w prawdziwą korespondencję, która wydarza się pomiędzy dwojgiem żywych ludzi. Te listy są tak przepełnione uczuciami, że z nich wypływają, zalewają mi oczy, nie pozwalają czytać w spokoju.
To proza dogłębna, mocna psychologiczna, filozoficzna. Nie zawsze piękna, bo czasem pokazuje człowieka obrzydliwego do bólu, obnażonego, bez honoru, ale zawsze jest ważna.
Czytając ją zastanawiałam się nad ludzką tożsamością, nad prawdziwym ja. Jair fałszował siebie, bo się wymyślał. Tak samo Miriam, która w listach snuła opowieść o sobie w sukience, podczas gdy siedziała w spodniach. Ale może to, że byli incognito, że mogli pisać o sobie wszystko, że mieli całkowitą „wolność bełkotu” [s.91], na którą obydwoje się zgodzili, sprawiło, że w tych listach byli prawdziwymi osobami, nieudawanymi, mimo że nierealnymi? Może tylko tam i tylko w takiej formie odkrywali całych siebie, z wadami, ze śmiesznostkami, takich, jakich bali się nawet sami przed sobą? Może te kilkanaście kilometrów wspólnego miasta, które ich dzieliło, pozwoliło im mówić to, co naprawdę myślą, a nie łagodzić swoje osądy, by móc żyć obok siebie i razem wypełniać codzienność? Może tylko tak mogli istnieć bez żadnych kompromisów?
Ciężka, ale piękna książka. I chylę czoła przed Martą Dudzik-Rudkowską, tłumaczką, bo trzeba mieć w sobie wiele wyobraźni, by móc przetłumaczyć: „Po tym jak skończymy się kochać, zaśniemy przytuleni. Twoje plecy przylgną do mojego brzucha, a ja zacisnę palce u stóp jak klamerki na Twoich kostkach, żebyś mi nie umknęła w nocy, i będziemy niemal jak obrazek z książki do przyrody: przekrój podłużny owocu, ja jestem łupiną, a ty miąższem.” [s.88]


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]

wtorek, 21 października 2014

HERBATA DO DMUCHANIA

DEBBIE MACOMBER
"WIOSNA W RÓŻANEJ PRZYSTANI"
(TŁ. DOROTA MALINA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

My się już z Jo Marie znamy, już gościłam w jej pensjonacie, podjadałam muffinki, patrzyłam już na jej łzy, ale i na wielką energię, która pchała ją do działania, słuchałam już historii gości jej pensjonatu, którzy nieśmiało przysiadali przy blacie w kuchni i nagle zaczynali opowiadać o sobie – widziałam, jak Jo Marie zmienia się w wielkie ucho i jak w to ucho sączą się zawody miłosne, nadzieje na uśmiech losu, na szczęście, które niby jest takie pospolite, a wszyscy zawsze go szukają.

Teraz przyjeżdżam na kolejny turnus, chcąc wiedzieć, czy wszystko ułożyło się tak, jak było w biznes planie podpisywanym z własnym sercem.

Nie wszystko…

U Jo Marie jest wiosna – jej pensjonat powinien wyglądać pięknie, tonąć w różach, różami oplatać szyld, różami słać się u stóp przybywających do pensjonatu gości. Tym bardziej, że właścicielka zapragnęła urządzić dzień otwarty i pochwalić się wszystkim, jak odnowiła i odświeżyła to miejsce. Tymczasem rosarium, które już stoi w jej marzeniach, w rzeczywistości jest wielką górą piachu, którą Mark przerzuca z miejsca na miejsce – i najwyraźniej nie ma zamiaru skończyć w najbliższym czasie. Gości dnia otwartego będzie czekać rozkopany ogródek, a Jo Marie jeszcze wiele kłótni z zamkniętym w sobie, gburowatym i niemiłym Markiem. Mark wciąż jest tajemniczy. Ale ten z pierwszej części wydawał się już oswojony, jego introwertyczność jawiła się jako mur, sztucznie zbudowany, który już skruszał i lada moment będzie się walił. A on nadal stoi mocno obudowując Marka dookoła. Więcej nawet, myślę, że Mark stał się jeszcze bardziej opryskliwy, jeszcze mniej społeczny, niż był wtedy, jakby zlodowaciał przez zimę. I nadal tak naprawdę nie wiadomo, co drzemie w jego wnętrzu. Jo Marie przestała pytać – zaprasza go od czasu do czasu na obiad, wie już jakie ciastka lubi najbardziej. Ale to nie jest relacja, której można by dać na imię przyjaźń. Chłód między nimi i dystans wciąż jest obecny – nie ma wielkiego, miłosnego happy endu i tych, co się spodziewali, że wiosną Mark pocałuje Jo Marie chyba spotka zawód.

Tym bardziej, że kobieta też nie do końca nauczyła się, jak żyć bez swojego męża. Uczy się wciąż i jest na końcu edukacji, ale ciągle jeszcze śni o jego dłoniach. Macomber nie daje bohaterce łatwo przejść po drabinie żałoby – co chwilę otwiera wieko trumny, której tak naprawdę nie ma i sprawdza puls, sprawdza, czy mąż Jo Marie naprawdę nie żyje, daje nadzieję. Nigdy nie odnaleziono jego ciała, więc autorka ma możliwość trochę pospekulować, pobawić się wdową – niewdową. I któregoś dnia każe jej odebrać telefon od dowódcy jej męża z informacją, że być może odnaleźli wrak samolotu…

Mimo osobistej tragedii, która znowu zagląda jej w oczy, Jo Marie nadal stawia na pierwszym miejscu swoich klientów, nadal wynajmuje się u nich za psychologa, choć żadne z nich tego nie dostrzega. Nie widzi tego młoda kobieta, chorująca na raka, która przyjechała na spotkanie z przeszłością – chce się rozliczyć, oddać długi i przy okazji zrozumieć swoje postępowanie, kiedyś dawno temu, gdy skręciła w prawo, miast w lewo. Nie widzi tego Anna, która przyjechała wraz ze swoimi dziadkami na uroczystość z okazji 50-ciolecia ich pożycia małżeńskiego. Dziewczyna właśnie zerwała zaręczyny i marzy o miłości, jaką darzą się jej dziadkowie – miłości szczerej i niezachwianej. Tymczasem Julie i Kent, szanowni jubilaci, potrafią jedynie warczeć na siebie, dogryzać sobie i te rany, choć niby powierzchowne, bardzo bolą. Ich buforem zostaje przyjaciel rodziny, Oliver – na Annę działa jednak jak płachta na byka – jest rozsierdzona, zła i ma ochotę walnąć go głową w brzuch. Za jego luz, za jego blues i za to, że kiedyś, dawno temu pocałował ją, a potem wyśmiał.

Na tych wszystkich ludzi Jo Marie czeka z gorącym ciastem w piekarniku i równie gorącą herbatą – taką, na która trzeba dmuchać, a w oczekiwaniu na pierwszy łyk, opowiada się pół swego życia.

Miło posiedzieć w tej kuchni, miło pić taką herbatę. Choć za oknem rozkopane rosarium, choć losy pogmatwane i wydają się nie do rozsupłania, choć Mark potrafi zamknąć drzwi przed nosem, to jest tu spokojnie, znajomo, pachnie wiosną...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

OSIEMSET LAT WSTECZ – TEŻ ŻĄDZA...

JEANNE BOURIN
BURZLIWE LATO”
(TŁ. ANNA MICHALSKA)
NOIR SUR BLANC, WARSZAWA 2014

Kolejny raz wyruszamy wiele lat wstecz, kolejny raz zakładamy strojne, ciężkie suknie, włosy ukrywamy w czepcu, a na palce nakładamy grube złote pierścienie. Kolejny raz zasiadamy na śniadanie w cieniu drzew, w posiadłości Mateusza Leclerca, niedaleko Gentilly. Jest ranek a już jest parno. W powietrzu unosi się ten szczególny zapach właściwy tylko jednej porze roku, słychać bzyczenie owadów, w nozdrzach tańczy zapach ziół z pobliskiej łąki i jakichś wywarów, które w chacie niedaleko przygotowuje jedna z najstarszych kobiet w wiosce, która wierzy w czary. Właśnie zaczyna się Sobótka, to „dziwne święto, które oddziałuje na zmysły”. [s.17]. Wraz z nią zaczyna się lato – pod samą jego powierzchnią można wyczuć, że już szykuje się do wybuchu – będzie burzliwe i to nie tylko tymi burzami na niebie, które rozdzierają niebo i od których wilgotnieje ziemia. Będzie burzliwe tymi burzami, co dzieją się w sercu, od których zapala się miłość, a najwięcej pożądanie.
Marynia właśnie przwydziała szaty i idzie w stronę domu teścia. Wraca od kochanka – rumiana jeszcze i gorąca po dzikiej, namiętnej nocy, nie potrafi ukryć uśmiechu, który wykwita na jej wargach bez jej woli. Po drodze zatrzymuje się u kwiaciarki, by zamówić wianki dla swoich bratanków i reszty gości. Przyjechała Agnieszka, przybrana córka Floriny (której historię wyszeptały nam do ucha „Sekrety kobiet złotnika”). Jest też cioteczne rodzeństwo Agnieszki – Tomasz i Blanka oraz ich przyjaciel – dużo młodzieży, chłopcy, którym w żyłach nie płynie krew, a pożądanie, dziewczyny, które starają się nie ulec, ale czują całymi sobą, że w taką noc może zdarzyć się wiele. Wśród tego towarzystwa, upojonego rozpoczynającym się latem i tym, czego zapowiedź przynosi, bawi się dziesięcioletni Wiwien i rok młodsza Oda – to dzieci Maryni. Wiwien jest pełen wigoru i dziecinny jeszcze, ale Oda mimo swoich 9 lat dopiero, ma w sobie pokłady smutku i radości jednocześnie, ma szósty zmysł i ręce, które być może kiedyś będą leczyć, ciągnie ją świat ziół, mikstur wszelakich i często przedkłada towarzystwo roślin nad obcowanie z ludźmi – zaszywa się w swojej kryjówce głęboko w lesie i tam gotuje farmaceutyki według wskazówek starej sąsiadki. Być może złożoność jej charakteru wynika z tego, że wcześnie straciła ojca – Robert zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. A może z tego, że tak bardzo, organicznie wręcz związana z matką, czuje teraz, że coś zmienia się w ich stosunkach?
A Marynia istotnie oddaje się cała już nie tylko roli matki. Znalazła sobie kochanka, który w to burzliwe lato wywołuje burzę jej zmysłów, którego wreszcie pokochała duszą i ciałem. Po nieudanym, chłodnym związku z Robertem, znalazła w sobie kobietę. Tańczy teraz pomiędzy dwoma życiowymi rolami – matki i kochanki, kobiety. To taniec nieco konwulsyjny, szaleńczy, bo nie zna kroków, nie umie pogodzić zmysłów z rozsądkiem, nie była nauczona, by kochać naraz taką płomienną miłością swoje dzieci i mężczyznę – wszystkich na równi. Nie mieszczą jej się wszyscy w sercu i co chwilę ktoś z niego wypada. Dlatego nie wie, jakie ma plany na przyszłość, czy zgodzi się na propozycję kochanka – Kosmy, który chce z nią dzielić życie. Daje sobie jedno lato, żeby nauczyć się łączyć w sobie matkę i kochankę – a że lato będzie burzliwe, to może być jej ciężko podjąć właściwą decyzję...
Kolejny raz utonęłam w średniowiecznej Francji, kolejny raz dałam się ponieść tym barwom i kolorom, tym rozbuchanym, brzemiennym łąkom i lasom, szaleńczej nocy czerwcowej, gdy na rzekę rzuca się wianki, a potem w snach widzi się ukochanego, tym czarom, magii i wierze, wyrażanej w ciężkich, ozdobnych krzyżach, zawieszanych na szyi. Dałam się uwieść zamkniętej w sobie, ale pełnej uczuć Odzie, miłości Tomka i Agnieszki – takiej wbrew rozsądkowi, zapamiętałej, nie przyjmującej odmowy, młodzieńczej. Dałam się oczarować pięknym księgom, tworzonym przez iluminatorów – wszak Marynia jest iluminatorką właśnie i po mężu odziedziczyła pracownię, w której spełnia się i realizuje.
I spoglądając w te wieki niby mroczne, zdałam sobie sprawę, że ta książka jest o niezmiennej naturze człowieka, o tym, że w jego istocie, w rdzeniu, nic się nie zmienia, że zawsze będzie kochał równie namiętnie i bez względu na konsekwencje, że zawsze dla miłości będzie popełniał błędy – czasem nawet te śmiertelne. Że z miłości zawsze będzie rodzić się żądza – taka zupełnie ludzka, łechtająca trzewia, ale też ta ciemna, zimna, która każe jedno ciało poddawać drugiemu, czasem wbrew woli. Że obok miłości zawsze będą pieniądze – czy to kawałki papieru, czy bryłki złota – jedno i to samo. Że zawsze za pieniędzmi będzie szła chciwość. Że średniowiecze było tak jak każda epoka czarne i białe.
Znów się zaczytałam, zatraciłam, znów język podziwiam i przypominam sobie, jak złożoną i barwną była epoka średniowiecza. I nurkuję w doskonałej powieści miłosnej, w intrygach, w szale namiętności, w białym namiocie, rozłożonym na środku łąki, w którym śpi kobieta, dziewczyna jeszcze i jej ukochany – a pomiędzy nimi miecz, bo czekają na błogosławieństwo rodziców, by dopaść do siebie i wymienić się swoimi oddechami...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Noir Sur Blanc]

czwartek, 16 października 2014

JEDNO DOBRE SŁOWO

RUTH OZEKI
W POSZUKIWANIU ISTOTY CZASU”
(TŁ. AGNIESZKA WALULIK)
W.A.B, WARSZAWA 2014
GRUPA WYDAWNICZA FOKSAL

Ruth spaceruje brzegiem morza. To spacer niespieszny i nie zapowiadający żadnych zmian, żadnych wzruszeń, czy niespodzianek. Widzi w wodzie jakiś błysk światła. Ma odejść, ale coś ją powstrzymuje i już trampek rozgarnia narosłe kępy wodorostów. To torebka do mrożenia jedzenia. Pewnie w środku są jakieś resztki kurczaka, albo innego lunchu. Ruth zabiera torebkę do domu, żeby ją wyrzucić. Kładzie ją przed drzwiami, ale dociekliwy Oliver chce ją rozerwać i zobaczyć, co jest w środku. Na stole kuchennym leży więc teraz plastikowa torebka, cała w pąklach. Ze środka, z jej rozprutego wnętrza wypada zegarek, jakieś stare, trochę pożółkłe listy i książka – „À la recherche du temps perdu”… „W poszukiwaniu straconego czasu” – po francusku. „Spodziewała się postarzałego tomu zadrukowanego staromodną czcionką, więc fioletowe litery nabazgrane na pierwszej stronie nastoletnią dłonią wzięły ją całkowicie z zaskoczenia.” [s.21]
Fioletowe pismo to w większości język angielski, z rozrzuconymi gdzieniegdzie japońskimi znakami. Litery powykręcane, niosące ogromny ładunek emocjonalny, wyczuwalny nie tylko na poziomie słów, ale już w samym sposobie, w jaki żelowy długopis biegł po papierze.
Cześć! Nazywam się Nao i jestem istotą czasu. (…) Jesteś moim typem istoty czasu i razem będziemy czynić magię!: [s.8-9] – tak zaczyna się dziennik. Dziewczyna po drugiej stronie kartki siedzi właśnie w jednej z głośnych, szalonych, przepełnionych dzielnic Tokio, w barze, gdzie kelnerki są przebrane za francuskie pokojówki i zaczyna pisać nie tyle wspomnienia, co historię życia swojej prababki. Jej kochana Jiko, jak ją nazywa, ma 104 lata, choć nikt tak naprawdę nie wie do końca, ile już żyje na świecie, ma ogoloną głowę, mieszka w świątyni i jest mniszką. Ślubowała odkupienie wszystkich istot, więc jej życie polega na modlitwach – jest wiele, wiele dusz do odkupienia. Nao postanawia, że opowie historię Jiko, by złożyć jej hołd.
Nie wiadomo, jak szczelnie zapakowany worek dotarł na kanadyjską wyspę – Ruth obstaje przy wersji, że to tsunami ukradło dziennik i wyrzuciło go na jej brzeg, w jej dłonie. Tylko dlaczego jest tak dobrze zapakowany? I dlaczego trafił właśnie do niej, do Japonki, zamieszkującej kanadyjską wyspę, która będzie umiała odczytać nieliczne japońskie znaki i która nie porzuci opakowanej w Prousta historii, bo będzie chciała dowiedzieć się, co się stało z Nao? Będzie chciała sprawdzić, czy młoda dziewczyna, która kiedyś mieszkała w Ameryce, której ojciec został zwolniony z pracy, zapakował rodzinę i wrócił do Tokio, a teraz chce popełnić samobójstwo wciąż istnieje? Czy może ona też rzuciła się pod tokijskie metro albo powiesiła się w lesie samobójców? Czy adaptowała się do japońskiej ziemi, która dławi się nią i chce ją wypluć za wszelką cenę, stawiając na jej drodze okrutnych kolegów z klasy, którzy nękają Nao i urządzają jej fikcyjny pogrzeb?
Ruth nie umie wytłumaczyć, co ją tak pcha do tego dziennika, ale wie tylko, że przeczytała tam, że to właśnie dla niej jest ten dziennik – zapis ostatnich chwil Nao na ziemi i pean na cześć Jiko.

Szukałam jakiegoś słowa, tego jednego najważniejszego, o które mogłabym zaczepić tę recenzję i rozwinąć.
Po głowie chodzą mi takie na Z: „zaskoczenie”, „zachwyt”, „zakochanie”... Dawno nie czytałam tak dobrej, tak pełnej, tak przemyślanej książki. Dawno nie poddałam się żadnej treści tak mocno, tak bez odbierania bodźców ze świata zewnętrznego. Jakiekolwiek uczucie sobie wymyślę – ono jest w tej książce – jest ból, fizyczny, gdy otwierają się rany zadane cyrklem albo placki po wyrwanych włosach i psychiczny, bo mocno boli zraniona miłość własna; jest tęsknota, bo Nao tęskni za tak wieloma rzeczami, że aż wysypują się z książki – za Ameryką, za przyjaciółmi, za ojcem z czasów, gdy co dzień ubierał czysty garnitur i szedł do pracy, za Jiko, z którą chciałaby mieszkać w świątyni, za byciem zrozumianą, szanowaną, kochaną; jest miłość – kobiety do mężczyzny, ojca do dziecka, wnuczki do prababki; jest strach, bo Nao się boi o siebie samą, choć udaje, że z siebie zrezygnowała, a Ruth boi się o nią bez żadnego udawania; jest zachwyt, bo buddyjska mniszka potrafi zachwycić się każdym momentem życia; jest ufność, bo trzeba mieć zawsze kogoś, komu się ufa – nawet w sytuacji, gdy wydaje się, że nie ma nikogo; jest szczęście, bo gdy własna babka myje ci plecy, można je poczuć; jest duma, bo czasem jest się jedyną osobą, którą odwiedza duch dziadka, pilota kamikadze, który oddał życie z ojczyznę i jest rezygnacja, bo po prostu zdecydowało się przerwać swoje oddychanie i teraz pisze się list pożegnalny do nieznajomego w zeszycie zrobionym z okładki po „W poszukiwaniu straconego czasu”...
Ciężko mi o tej książce pisać, mam wrażenie, że każde moje słowo ją spłyca. Dlatego nic już nie powiem i otworzę tę książkę przed Tobą – ona już sama wie, jak czynić magię...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B]

wtorek, 14 października 2014

DLACZEGO NIE OGLĄDAM SERIALI?

J.K.JOHANSSON
LAURA. MIASTECZKO PALOKASKI 1”
(TŁ. ANNA BUNCLER)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

Był kiedyś taki czas, że seriale wciągały mnie w siebie i nie wypuszczały do ostatniego odcinka. Że potrafiłam przesiedzieć całą noc, oglądając jeszcze tylko jedne, jedniutki odcinek. Dom cały spał, a ja wgapiałam się w ekran migoczący i nie mogłam przestać. To były czasy, gdy dopiero zaczęło nas nachodzić słowo sezon i gdy między ludźmi krążyły całe sezony, a nie pojedyncze odcinki. I nagle przestałam.
Przestałam, bo stałam się zbyt niecierpliwa. Nie umiałam już spokojnie czekać na kolejne odcinki – byłam zbyt zachłanna. Porzuciłam seriale na rzecz filmów pełnometrażowych, a jeszcze lepiej na rzecz książek.
Okazuje się jednak, że w tej dziedzinie też można niecierpliwie przebierać nogami – wiedzieć zbyt mało, pożreć tom w ciągu jednej nocy i stanąć przed drzwiami, do których się nie ma klucza.
Tak jest z „Laurą”. To pierwszy tom serii Miasteczko Palokaski. To miasteczko tylko z pozoru spokojne – na powierzchni są piękne widoki, malownicze krajobrazy i przyjacielska atmosfera. W środku coś gnije i może na razie tego nie widać, ale zgnilizna zaczyna się rozprzestrzeniać.
Mia początkowo tego nie dostrzega. Jeszcze chwilę temu pracowała w policji jako ekspert do spraw mediów społecznościowych. W praktyce sprowadzało się to do wielogodzinnych sesji w Internecie. W końcu uzależniła się od sieci i żeby się wydostać, musiała sobie pazurami wydrapać drogę ucieczki – odeszła z policji i zatrudniła się w rodzinnym miasteczku, w swoim dawnym liceum, jako szkolny pedagog.
Pierwszego dnia pracy, trochę niepewna zjawia się w pokoju nauczycielskim i już w progu wyczuwa dziwną atmosferę. Okazuje się, że jedna z dziewcząt, Laura, nie wróciła do domu po tradycyjnym świętowaniu końca lata na plaży. Dno morza zostało już przeczesane – nie ma śladu po dziewczynie. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Trzeba czekać i wszyscy boją się skutków tego czekania.
Poza tym Mia ze zdziwieniem odkrywa, że jej brat, który w tej samej szkole piastuje stanowisko psychologa, nie całkiem prawdziwie opowiada o swoich wakacjach. Nie zgadzają się daty, miejsca, aktywności. Potem tajemnice się mnożą, pączkują i nagle Mia jest jedyną osobą, która nie wątpi w swojego brata – nie wiadomo tylko, czy ma ku temu podstawy.
Bardzo szybko też znów przykleja się do sieci – chce tylko trochę pomóc, sprawdzić tylko kilka skrawków informacji – już po chwili robi się z tego regularne, choć nie do końca legalne śledztwo – Mia podnosi pokrywę i w samym sercu miasteczka widzi to gnicie – narkotyki, gwałty, brutalny seks…
W pamięci zaś ma swoją siostrę Venlę, która kilkadziesiąt lat temu zniknęła dokładnie tak samo, jak teraz Laura. Zdawało się, że bez śladu…
Laura” to pierwszy tom serii „Miasteczko Palokaski” – Palokaski ustawia się na mapie kulturalnej tuż przy „Miasteczku Twin Peaks”. Pamiętam czas, gdy byłam małą dziewczynką i oglądałam Twin Peaks w szparze w drzwiach, przerażona dziwnymi, mrocznymi obrazami. Wydawało mi się, że to mój wiek nie pozwala mi rozwikłać tajemnicy Laury Palmer, ale okazało się, że po wielu latach wiem o niej niewiele więcej.
Laura” jest mniej mroczna, ale przez to bardziej przerażająca – jest boleśnie realistyczna, pozbawiona psychodelicznej otoczki, ale psychologicznie prawdopodobna, zdarza się tu i teraz i to czyni z niej książkę, którą trzeba czytać w szparze w drzwiach, mimo tego, że nie jest się już dzieckiem, jak wtedy, gdy oglądało się Lyncha.
Laura” kończy się pytaniami – nie ma żadnej odpowiedzi. I stoję nad tomem pierwszym i przeklinam w myślach proces wydawniczy – bo kto zabił Laurę z Palokaski?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]