sobota, 31 marca 2012

OBEJRZEĆ SIĘ PRZEZ LEWE RAMIĘ...

MIROSŁAW SOŚNICKI
„ASTRACHOWKA”
MTM, JUGOWICE 2005

Astrachowka – od razu sięgnęłam do słownika. Nie zna Astrachowki/astrachowki słownik. Nie zna internet. Nie zna zagadnięty znajomy... 
A autor, w podarowanym mi w prezencie egzemplarzu napisał „...z życzeniami wielkiej astrachowki”... 
A co to astrachowka? 
Hmmm, najprościej powiedzieć, że astrachowka to może być dla każdego co innego. No i ma to na pewno związek z ludźmi. Bo ludzie są do życia potrzebni. Tak jak astrachowka... 

Do tej książki podchodziłam ostrożnie. A trzeba po prostu obejrzeć się przez lewe ramię...
…i poczuć ogromne zaskoczenie. Tą książką, tematyką, stylem, nie do końca takim, jak w poprzedniej i następnej książce. 
Nie da się łatwo opowiedzieć o czym jest - tak, żeby nie zdradzić wszystkiego. Tak jak z jej czytaniem – niełatwo się zatrzymać, odetchnąć, żyć w nieświadomości, bez policzenia zapałek, bez policzenia cel, bez policzenia kart, bez policzenia papierosów.
Łatwo powiedzieć, że to o grze. Po jednej stronie talii jest Podejrzany. Podobno wymalował na murze znaczącą, prężnie wywiniętą literę S. Złapali go na tym milicjanci i doprowadzili przed oblicze Porucznika. Bo po drugiej stronie talii jest właśnie Porucznik. Odkupuje jakieś niewiadome winy, zesłany do Świdnicy przez Jeszcze Wyższego Rangą, po to, by zaprowadzić porządek. Odwiedza kościoły i sprawdza, czy nikt nie wygłasza kazań. Wpada znienacka do ukrytych drukarni. Śledzi wzrokiem S-sympatycznych. Niucha. Łapie ich każdy krok. Ma być porządek, cisza, ład, po to, by on mógł wrócić do swojego miasta, swojego życia, swojego Wielkiego Czegoś, czego teraz robić nie może, a co zazwyczaj trzyma go na powierzchni. To nie są zwykłe przesłuchania, to mistyczna gra o życie. O jedno, o drugie, o krótszy wyrok, o brak oskarżenia, o podarte na oczach podejrzanych zeznania świadków. To wcale nie miało tak być, bo Podejrzany miał swój własny plan, swoje własne strategiczne rozdanie, które nie zakładało pokera na stosy zapałek. Zakładało coś na kształt wielkiego sądu. Jakieś przywłaszczenie sobie boskiej mocy, choć na chwilę, żeby spojrzeć z boku, bez uczuć i sprawdzić, czy śmierć, czy ułaskawienie pasuje bardziej do koloru oczu Porucznika. 
A jeszcze dużo łatwiej powiedzieć, że to książka o stanie wojennym. Tylko, że inaczej - jak zwykle u Sośnickiego po bajkowemu – tak oswaja świat, tak czyni go znośniejszym i wydobywa jego piękno na oczy nie-do-końca-widzących. 
W posłowiu pisze, że to nie jest proza autobiograficzna, ale to pewnie niezupełnie prawda... Tyle tam emocji, przeżyć, tak doskonałe patrzenie ze środka blaszanego pudełka z kratami, taka gorzka znajomość mechanizmów – tych, co po jednej stronie biurka i tych, co w obronie. 
Ale przede wszystkim ludzkie to spojrzenie, człowieka nie tylko myślącego, ale też kochającego. Tego, który zawsze patrząc na medal widzi jego drugą stronę. Tego, który wie, że nie każde zmrużone oczy są oznaką tego, że ktoś cię prześwietla prywatnymi promieniami Roentgena. To może też oznaczać, że ma niezdiagnozowaną krótkowzroczność. Albo orzeczoną, ale wstydzi się okularów...

...i nie wiem, może trochę nadinterpretuję, ale odczytuję na dnie tej historii przebaczenie... 

środa, 28 marca 2012

SŁOWA TAK LEKKIE, ŻE NIE MAM SŁÓW

YOSHIMOTO BANANA
„KUCHNIA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
PIW, WARSZAWA 2004 

Znów jestem zaczarowana...
Nie „znów” bo kolejny raz czytałam Yoshimoto Bananę. Nie. Ale po raz kolejny sięgam po literaturę japońską (nota bene tak jak mój ukochany Murakami tłumaczoną przez Annę Zielińską-Elliott) – niezrównany Murakami, zachwycająca Yoko Ogawa... Skrzydłomotylość, lekkość języka, taniec słów, metafory o zwyczajności, niespieszna narracja, niby o niczym, a jednak wszystko zamknięte na 134 stronach...
I jak zawsze mam problem z pisaniem o tej prozie... To coś tak ulotnego, tak w-duszy-siedzącego, tak do czucia, a nie do myślenia, że trudno brudzić tę prozę słowami i analizami...
Jeśli przytoczyć streszczenie... brzmi banalnie, prosto, nieciekawie. „Kuchnia” to dwa opowiadania – tytułowe i „Moonlight Shadow”. Jedno jest trochę o tym samym co drugie, choć w „Kuchni” spotykamy Mikage, która wychowywana przez babcię, właśnie ją traci. Zostaje sama w pustym domu i rękę wyciąga do niej znajoma rodzina babki – Yuichi i jego matka/ojciec Eriko (zmienił pleć po śmierci żony). Znajdują jej kąt w swoim domu, zapraszają do przeżywania żałoby z dala od mieszkania, w którym miała swoją ukochaną kuchnię i w której ciągle jeszcze czuje rytm istniejący wcześniej. Ona i babcia, to, jak dni wypełniały się nimi. Teraz przeprowadza się na kanapę w domu Tanabe, zaczyna istnieć w ich przestrzeni i przyjmować ich rytuały. Eriko pracuje w nocnym klubie i czasem wpada w przerwie, żeby na przykład przynieść sokowirówkę. A potem razem z Yuichim w bezsenną noc wyciskają sok z owoców, żeby sny były słodsze. Mikage żegna się ze sobą taką, jaka była, zaczyna dojrzewać, uczyć się wychodzić z kuchni, gdzie jest jest najlepiej, na świat. Albo inaczej – uczy się wszędzie dostrzegać kuchnię, nosić ze sobą mała przenośnią lodówkę i kuchenkę w sercu, umieć rozłożyć je w środku parku, w taksówce, w hotelu. Ale najważniejsze jest to, że zaczyna otwierać serce na innych ludzi – naprawdę otwierać, a nie tylko podawać komuś rękę po to, by pójść na spacer po parku.
W „Moonlight Shadow” to historia o duchach. Niby całkiem inna od „Kuchni”, która jest o żyjących. Satsuki straciła Hitoshiego. A brat Hitoshiego Hiiragi stracił Yumiko. Obydwoje zginęli w wypadku samochodowym – jechali razem. Satsuki już nigdy nie usłyszy małego dzwoneczka, który Hitoschi dostał od niej w prezencie i nosił zawsze przy sobie. Hiiragi w ramach żałoby nosi do szkoły mundurek swojej zmarłej dziewczyny – ze spódnicą. Obijają się o ściany, o siebie. Czasem jeszcze się spotykają, ale brakuje drugiej dwójki. Wszystko jest już inaczej, brak jest śmiechu Yumiko. Satsuki spotyka na swojej drodze, całkiem przez przypadek, przez utopiony ze strachu termos, Urarę. I to Urara pomoże jej poradzić sobie z pożegnaniem. Pokaże drogę, wskaże słowa na do widzenia, da szansę, żeby powiedzieć to najważniejsze, czego się nie zdążyło.
To książka o zmianach, o uczeniu się i akceptowaniu tego, że nie wszystko jest zawsze takie samo. Zmienia się twarz, zmienia się płeć (na zawsze jak Eriko, bądź na chwilę, jak Hiiragi), zmienia się tofu na mięso, zmienia się gorszą pracę na lepszą, zmienia się pora roku, zmienia się życie w śmierć, zmienia się dom rodzinny w dom, który należy już do kogoś innego. Ale najważniejsze, że kuchnia, której się nie znało, zamienia się w kuchnię, w której najlepiej zjada się katsudon. Z kimś.

wtorek, 27 marca 2012

SŁOŃCE NA BOSYCH STOPACH

DAVID SHALLECK, EROL MUNUZ
„ŚRÓDZIEMNOMORSKIE LATO”
(TŁ. SYLWIA TRZASKA)
WYDAWNICTWO LIETRACKIE, KRAKÓW 2012

Uwielbiam zbiegi okoliczności. Takie malutkie cudeńka, które się zdarzają i poprawiają humor na cały dzień. Książkę Davida Shallecka wzięłam ze sobą w podróż tramwajem przez całe miasto. Otworzyłam, zazdrośnie kryjąc okładkę w dłoniach, słońce grzało przez szybę, wpłynęłam w historię. I nagle jednym uchem usłyszałam nad sobą donośne głosy, pełne wigoru i ciut za głośne, jak na Polaków. Włosi! - wykrzyknęłam w duchu. A mój wzrok spadł na włoskie Buon giorno, które przeczytałam w książce! Uśmiechnęłam się, bo gdyby zaglądnęli mi przez ramię, to zobaczyliby, że czytam o nich. Uśmiechnęłam się i przywitałam z książką – Buon giorno, Davide!
To autobiografia, pamiętnik, wspomnienia, książka podróżnicza i książka kucharska. Miesza w sobie style, smaki, doznania, opowieści. Zmieszany jest David, który postanowił w jednej chwili zmienić swoje życie, a w drugiej zaczął się zastanawiać jak. Zrezygnował z pracy w restauracji w USA - załoga go nie słuchała, nie wykonywała jego poleceń i nie mógł tam gotować tak, żeby pieścić podniebienia. Tylko gdzie teraz? Co teraz?
Jego zdaniem kolebką smaków, najbardziej zbliżonych do smakowania nieba, są kraje śródziemnomorskie – stąd jedzenie poszło w świat i stąd David chce zacząć – od Francji i Włoch. Nie wychodzi mu najlepiej. „W niektórych kuchniach panował chaos, w innych dobra organizacja i dyscyplina.(...) Kłótnie przeradzające się w bójki bywały rzadkością, ale nie można ich było wykluczyć(...). Kiedyś widziałem, jak szefowa oblała gorącą wodą spod makaronu klapy smokingu swojego męża, kierownika sali. Innym razem właściciel, kopiąc garnek, złamał sobie palec u nogi, a potem rękę, waląc nią o ścianę – wszystko w trakcie serwowania obiadu!(...) Gdzie indziej zalany w trupa właściciel przystawił mi pistolet do czoła, żeby się upewnić, że doceniam kunszt kulinarny jego żony.” [s.47-48] Czasem spał w schowku na bieliznę stołową, czasem kąpał się w wodzie cuchnącej bagnem, czasem go ignorowali, a czasem warczeli na niego – był cudzoziemcem w kuchniach państw, w których każdy sądzi, że gotuje lepiej od całego świata. Ale stał z boku, słuchał, patrzył. Niestety niejednokrotnie ktoś wskazuje mu drzwi – nie brak mu chęci i umiejętności, brak mu siły, zdecydowania, charyzmy, która cechuje dobrego szefa kuchni. 
I nagle dostaje szansę – zaokrętowanie na pięknym, wielkim jachcie z nieprzyzwoicie bogatymi właścicielami, rodowitymi Włochami, którzy doskonale wiedzą czego chcą na talerzu. Signora i Dottore to smakosze – kobieta przedstawia Davidowi listę wymagań – świeże składniki, dania lekkie, głównie ryby i owoce morza, kierowanie się regionem, w jakim aktualnie się znajdują, a żadne danie nie może się powtórzyć. I co najważniejsze – w kuchni będzie sam sobie panem i władcą! Robi wszystko – od ułożenia menu, zakupów, gotowania, po zmywanie naczyń. Wszystko w małej kuchni pod pokładem, gdzie karierę przyjdzie mu zacząć od całonocnego przyjęcia na 200 osób.
Witajcie na Serenity – jak na ironię we włoskim to „spokój”.
David opowiada – o tym, jak robi cacciucco, do którego potrzeba pięciu rodzajów ryb na każde „c” w nazwie potrawy, o tym, jak musiał pogodzić krewetkowy konflikt pracodawców, o tym, jak przeżywali burzę, o tym, jak przygotował tuńczyka na kamieniu, o tym, jak do kuchni zeszła Signora ugotować swoją specjalność, o tym, jak z ośmiu osób zrobiło się na przyjęciu szesnaście, o tym, jak żywić psa właścicieli i o tym, jak Dottore wziął ster w swoje ręce, a on musiał gotować i „miał wrażenie, jakby wszystkie kuchenne czynności (...)wykonywał siedząc na dwuosobowej huśtawce na placu zabaw, będącej w najniższej pozycji”. [s.204]
David opowiada, ale brak mu tego gawędziarskiego tonu, tej swobody w żonglowaniu słowami, zawieszeń głosu i zaskakujących point. Wynika to z faktu, że chce być profesjonalistą w każdym calu – powiedzieć wszystko zgodnie z prawdą, odmierzyć godzinę i pogodę za bulajem, tak, jak odpowiednią ilość soli morskiej i pomidorów. Nie ma tu miejsca na pomijanie faktów, po to, by opowieść była pikantniejsza. 
To prawda, że czaruje alchemią kuchenną – odmalowuje przede mną krewetki, ryby, cytryny, świeże chrupiące pieczywo, panna cottę, a ja przełykam ślinę i robi mi się dziwnie pusto w żołądku. Ale gdy jedzenie opuszcza kambuz i David zostaje ze swoim pamiętnikiem, ładną pogodą i zadowoleniem/niezadowoleniem pracodawców, bądź historiami z życia załogi, przestaje być magicznie. Jest zwyczajnie i tak, jakbym wyjrzała za okno. Nie czuję czarowności tych chwil, nie czuję oddechu ulgi tuż po burzy, która kołysała jachtem przez całą noc, nie czuję dumy, jaka powinna towarzyszyć szefowi kuchni zaraz po posprzątaniu kuchni, wieńczącej udane przyjęcie.
Jestem wdzięczna za słowniczek terminów żeglarskich dołączonych do książki, bo „gdy Kevin, cały w nerwach, wykrzykiwał zwięzłe komendy:
-Podwójnie zrefować grot! Ian, wybierz fały foka! Scott, centruj bom! Nigel, napręż mocno baksztagi! Rick, David, do fałów i spuszczać żagiel! Reszta wybiera i wiąże refsaizingami. Tempo!” [s.297] – to ja gubiłam się i otwierałam oczy ze zdziwienia. David musiał być pełnoprawnym członkiem załogi, musiał umieć obchodzić się z żaglami, musiał zaliczać nocne warty, tak, jak cała reszta. Te wszystkie fały, forpiki i raksy weszły w jego usta jak blanszowanie, opiekanie, technika saute i zwykłe gotowanie. Tu też chce być profesjonalistą i chce się sprawdzić. Ale o ile choć trochę orientuję się w zastosowaniu niskich temperatur do obróbki cieplnej żywności, tak w stawianiu masztów zupełnie nie.
Dlatego wolę, gdy piecze tort czekoladowy, albo gotuje makaron z dużą ilością pomidorów. I uśmiecham się do niego, gdy z pokładu, na którym jeszcze przed chwilą się opalał, zbiega do swojego kambuza, niosąc na stopach promienie słoneczne i staje przy kuchence, która kołysze się i której obramowanie, mające chronić przed wywracaniem garnków, nie zdaje egzaminu, gdy zawsze boso i w krótkich spodenkach czaruje nad rozgrzaną patelnią posiłek z najświeższych produktów. Wtedy dopiero, paradoksalnie, czuję słońce na pokładzie.

Książka swoją premierę będzie miała 19 kwietnia 2012

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

sobota, 24 marca 2012

CZTERY SZANSE

MAŁGORZATA WARDA
„OMINĄĆ PARYŻ”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA  

Joasia żyje przeszłością – gdy była mała wyszła z rodzicami na imieniny cioci, w domu zostawiając chorą siostrę. A gdy wrócili, siostry już nie było... Czeka, szuka i nie może poradzić sobie z dłonią, odstawiającą kubek, oczami, które smutno patrzyły na nią, gdy wychodziła...
Basia jedzie za Patrykiem do Warszawy – on ma tam świetną pracę, a ona jest bezrobotna, pisze wiersze, częściej smutne, niż wesołe, nie ma przyjaciół, nie ma życia, cicho spaceruje po domu od momentu, gdy on wyjdzie, do momentu, gdy wróci...
Aneta przygotowuje się do ślubu z mężczyzną, który kocha ją, jest patriotą, uwielbia książki historyczne i znalazł dla nich mieszkanie. Tylko, że nie może sobie wyobrazić, że mieszka tam, gdzie wybrał, że już nigdy nie wypije wina na moście, oparta o balustradę...
Magda ma męża Jacka – aktora teatralnego, który umożliwia jej wchodzenie za kulisy i malowanie tego, co najbardziej ją pociąga – aktorzy, tuż przed wyjściem na scenę, zasłonięta kurtyna, pędzel do pudru, leżący na granicy upadku. Przypadkowo poznaje Mateusza, który na zdjęciach pokazuje to, co ona kreśli kilkoma ruchami węgla...
Wszystkie cztery znają się z podstawówki. Wisiały razem głową w dól na trzepaku, chodziły na kolorową telewizję, a gdy nie było kolorów, wyobrażały sobie jakie sukienki mają piosenkarki. Pisały wypracowania, skakały w gumę, kredą rysowały coś bezwiednie na betonie...
Teraz to już osobne światy, choć wciąż krążą między nimi maile i rozmowy telefoniczne przenoszą od czasu do czasu zasłyszane wieści. Każda jest szczęśliwa i nieszczęśliwa na swój sposób i każda potrzebuje trochę słońca i smaku lodów sprzed piętnastu lat...
U Wardy często jest ten zabieg – cztery bohaterki, każda zamknięta w swojej historii, opatrzonej własnym imieniem. Tak było w „Dłoniach”, jej debiutanckiej książce, tak było w „Czarodziejce” i tak jest tutaj. Czytam biografię Wardy – czytam „Ominąć Paryż” i znów widzę, że autorka przemyca siebie. Bohaterki są absolwentkami ASP, jedna z nich jest dziewczyną muzyka, pochodzą z Gdyni, jedna lubi pisać... Ta ma podobne oczy, a ta w dłoniach takie same rzeźby. Warda rozbiera siebie krok po kroku i daje ulubiony zapach, włosy, które ma i włosy, o których zawsze marzyła swoim bohaterkom. Rozdziela – każdej po równo - trochę siebie, bo każdą lubi tak samo, każda jest jej dzieckiem, każda wyszła z samego środka. Wiem, czemu rozdziela swoją osobowość na cztery – żeby się ukryć, ale żeby mieć też szanse na poczwórne życie. Zasmakować tego, czego nigdy nie zrobiła, pokierować swoim losem inaczej, niż w rzeczywistości – jednej pozwolić zdradzić, a jednej nie. Jednej dać zrobić dyplom, a drugiej nie. Jedną wysłać w podróż, drugą zatrzymać w mieście. Jedną przeprowadzić, a drugą zostawić w domu rodziców. Próbować, bawić się – nimi, a poprzez ich życiorysy, własnym losem.
Dla każdej z bohaterek Paryż to jakiś symbol, jakaś mistyka, coś, do czego się tęskni, o czym się marzy. Każda po trochu chciałaby zdjąć buty z nóg i na boso spacerować po Montmartre, mieć głowę pełną obrazów, pogryzać bagietkę, w miejsce trzydaniowego obiadu, pić wino, nawet nie mieć pieniędzy, ale być szczęśliwą. Żadna nie była w tym mieście, żadna nie wie, jak wygląda Luwr, każdej tylko się wydaje, że tam oddycha się lepiej. Jedne o tym mówią, rysując bezwiednie na serwetce w kawiarni zarys wieży Eiffla. Inne mają to w sobie, jako pragnienie, jako pożądanie. Paryż to już nie tylko miasto, to sposób życia, stan ducha, kolor ubrań...
A ta książka jest o tym, że trzeba czasem ominąć Paryż, że trzeba czasem dorosnąć i że można być szczęśliwym także w Polsce, gdzie każdy umie powiedzieć „barszcz”, a prawie nikt nie wie, co znaczy „Je t'aime”...

piątek, 23 marca 2012

SKRAWKI, WYCINKI, WYKRZYKNIKI [Z „PODDANYCH MICROSOFTU” D.COUPLANDA]

s.293/294
Postanowiliśmy, że musimy jakoś się rozerwać.
  Próbowaliśmy chodzić do kina(...), ale filmy w kinie trwają tak okropnie długo i nie da się ich szybciej przewinąć. Z kolei filmy na kasetach z wypożyczalni trwają okropnie długo nawet przy użyciu przycisku FFWD.
  Dopiero Karla przypadkowo odkryła nieprawdopodobny sposób oszczędzania czasu – zagraniczne filmy z podpisami! (…) Obejrzeliśmy jeden film japoński – i to ambitny (Dodes'ka-den' Kurosawy z 1980 roku) w niecałą godzinę. Wystarczy tylko przelecieć przez podpisy, szybciutko je przeczytać i przerzucić resztę. Aż strach, jak to świetnie działa.
  -Dlaczego nie dają podpisów do filmów po angielsku? (…) Filmy po angielsku z podpisami szłyby jak woda, bo teraz nikt nie ma na nic czasu.

s.23
W sumie całe szczęście, że jesteśmy ludźmi. My projektujemy arkusze kalkulacyjne, programy do malowania i edytory tekstu. Od razu wiadomo, na jakim jesteśmy etapie jako gatunek. Czymże jest poszukiwanie nowej, fascynującej aplikacji, jeśli nie poszukiwaniem ludzkiej tożsamości?

s.354
Złota myśl: cała pecetowska elektronika występuje w takich samych, szarawych obudowach a la Macintosh. Producent barwnika w tym odcieniu musi być naprawdę bogatym producentem barwników. Z kolei wszystko związane z telewizją jest czarne. Co będzie, kiedy wreszcie telewizja i pecety staną się jednym i tym samym?

s.166
A jak przyjdzie co do czego, interaktywne multimedia zastąpią nie literaturę, tylko sport.

s.200
-Co wy wygadujecie, dzieci? Nic z tego nie załapuję.
„Załapywać” to wcale nie takie stare powiedzenie, a już trąci myszką, jak apple'owski komputer Lisa. Język to taka technologia.

s.276
  Michael powiedział, że ludzie to jedyne zwierzęta, u których istnieje pojęcie pokolenia.
  -Niedźwiedzie, na przykład, w ogóle nie mają pokoleń. Mama miś i tata miś nie spodziewają się po swoich pociechach, że będą jadły inne jagody i zapadały w sen zimowy w innym rytmie. Wiara, że jutro jest inne niż dziś, to cecha szczególna naszego gatunku. 

s.67
Potem zacząłem myśleć o tych starych książkach, które miały takie wszechogarniające tytuły jak „Żywioły” czy „Ocean”, o tym, że zawarte w nich wiadomości właściwie się nie starzeją, a książki o komputerach starzeją się mniej więcej po minucie: „Większość komputerów osobistych posiada teraz urządzenie zwane twardym dyskiem, na których można zmieścić nawet do trzech podręczników akademickich”. 

zdjęcie stąd

MÓJ OŁÓWKOWY GURU

DOUGLAS COUPLAND
„PODDANI MICROSOFTU”
(TŁ. JAN RYBICKI)
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 1996

Coupland to jeden z trzech autorów, do czytania których zasiadam zawsze z ołówkiem*. I ołówek nieustannie krąży po kartkach, zakreśla, podkreśla, stawia wykrzykniki. Książki Couplanda mają bowiem dla mnie oprócz fabuły – zawsze trochę absurdalnej, trochę śmiejącej się przez łzy, a trochę takiej, że przecieram oczy ze zdumienia – wymiar intelektualno/skarbczykowo/sensoegzystencjalny... Jego bohaterowie prócz tego, że się zakochują, że jedzą śniadanie, że pracują, że oglądają filmy, to MYŚLĄ. I każą nam myśleć razem z nimi. Każą zastanawiać się nad każdym podkreślonym zdaniem. Nad Big Mackiem w McDonaldzie roztrząsają co jest istotą tożsamości, co tak naprawdę różni jednego człowieka od drugiego, a grając w grę komputerową zastanawiają się czy nadejdzie taki dzień, że maszyny przegonią człowieka w myśleniu. Za to kocham Couplanda, za to podsuwanie między kęsami prozy rozważań intelektualnych. Za dawanie szansy na myślenie o tym, o czym na co dzień się zapomina.
A dodatkowo „Poddani Microsoftu” to dla mnie książka niemal magiczna – Coupland jakby pobiegł znacznie szybciej, niż inni ludzie, zaglądnął do roku 2012, wrócił i napisał u siebie, niemal 20 lat wcześniej, to, co u nas widział. To, jak mało mamy czasu, jak wiele zależy od techniki, jak zapominamy, żeby patrzeć w gwiazdy, jak w kuchenkach mikrofalowych, ustawionych wprost na biurkach, na których mamy komputery, przygotowujemy pseudodania i jemy pseudoobiady. Sami, bo na przyjaciół nie wystarcza czasu.
W „Poddanych Microsoftu” opisał grupę przyjaciół, którzy pracują dla Billa (w domyśle i bardzo wprost to oczywiście Gates). Wyłapują błędy w oprogramowaniu, przychodzą do pracy z samego rana, a wracają do domu tuż przed ponownym wyjściem z domu. Żyją przy swoich biurkach, oddychają komputerami. Każdy z nich czeka na czas, gdy akcje, które wykupili wraz ze wstąpieniem do korporacji, będą warte tyle, żeby móc odejść z firmy bogatszym i szczęśliwszym. A potem podobny scenariusz – Karaiby, drinki z palemką i ewentualnie duży batut przed domem, kupiony za ogromne pieniądze. Tylko tak naprawdę, żaden z nich nie wie, co robić, gdy już zrezygnuje się z pracy. Z jednego schematu wskakuje się w drugi, po drodze zapominając, jak się nazywasz i kim chciałeś być, gdy dorośniesz. 
Jeden z piątki przyjaciół porzuca jednak firmę i tworzy własny projekt – genialną grę komputerową, opartą na najlepszej, najbardziej poważanej, najbardziej pożądanej zabawce w historii ameryki – na Lego. Zaprasza cała paczkę do siebie, żeby wraz z nim tworzyli Oop! Uciekają – pakują wszystkie gry komputerowe i wszystkie ubrania i jadą tworzyć nowy lepszy świat. I zabierają ze sobą wszystkie schematy, od których chcieli uciec. Programowanie do rana, po to, by rano zacząć od nowa, problemy w związkach międzyludzkich, mityczne pragnienie, aby zarobić tyle, żeby móc przestać pracować...
Pośród wszystkich „obrazków z życia” jakie przybliża nam Daniel, narrator powieści, poddany Microsoftu, najmocniej uderzył mnie jeden. Gdy ona i on, znajdą trochę czasu wolnego, taki skrawek życia, w którym nie muszą klikać w klawiaturę, nie idą na spacer, nie idą do kina, nie idą na basen. Jadą. Ogromnymi, długimi, niekończącymi się autostradami. Dojeżdżają gdzieś i zawracają, po to, by znów usiąść do pracy. A gdy już się zatrzymają, to po to, żeby zobaczyć kampus – kampus Apple'a na przykład. Porównać z kampusem Microsoftu, z jakiego się wyrwali. Porównać stołówkę, parking, fotele. Porównać, czy Apple daje siłownię, czy kort tenisowy. Porównać marki samochodów, zaparkowanych przed wejściem do kampusu. To jak sekta, od której nie można się uwolnić, jakby bez Microsoftu nie istnieli, jakby bez komputera nie umieli wyobrazić sobie siebie. („Speiprzyla m isie karta magnetyczna i nie moglem wejsc do budynku. Czulem się, jabkym przestal istniec” [s.311] – pisownia oryginalna).
Daniel pisze pamiętnik po to, by nie zapomnieć siebie, żeby wciąż myśleć, że ma jakieś wnętrze, że nie jest tylko mózgiem, albo tylko ciałem. Że istnieje poza wirtualnym światem. To taki jego bunt, nie jest tylko poddanym. Gorzej, że w jego pamiętniku jest także miejsce na pamiętnik komputera – obok jego zapisków, pozwala padać rożnym słowom, kwestiom, zdaniom, urywkom rozmów, które według niego zapisuje komputer. Daje mu jego własne życie, uczłowiecza go (albo sam się komputeryzuje?). 
Nie chcę pisać o końcu tej książki, przez który płakałam rzewnymi łzami. Nie chcę zdradzać zakończenia, które trochę cieszy, ale i trochę przeraża. Muszę po prostu oderwać palce od klawiszy, napisać list na papierze, piórem wiecznym, dotknąć książki, dotknąć przebiśniegów za oknem, odetchnąć świeżym powietrzem, iść na spacer, zamiast jechać samochodem, obrać ziemniaki, tak, by ręce ubrudziły mi się w ziemi, powąchać trawę...
 

* pozostałych dwóch autorów do Olga Tokarczuk i Haruki Murakami

czwartek, 22 marca 2012

LUBIĘ ŻARTOWAĆ Z SIESICKĄ

KRYSTYNA SIESICKA
„TRZYNASTY MIESIĄC POZIOMKOWY”
AKAPIT PRESS, 2004

To trochę jak cofanie się do dzieciństwa. Do ulubionych spodni, na których wspomnienie teraz płonę wstydem. Do grzywki, obciętej w siódmej klasie – na mokro, więc zbyt krótko. Do kopytek z zasmażką z masła i bułki tartej – na słodko. Czytałam jej książki i zachwycały mnie. Kupowałam je koleżankom na prezenty urodzinowe. A potem pożyczałyśmy je sobie nawzajem. Symbol dzieciństwa, które wtedy już zdawało się być dorosłością. 
„Trzynastego miesiąca poziomkowego” nie czytałam wcześniej. Więc tym chętniej zasiadłam, żeby nadrobić. I znów najpierw utonęłam w okładce (Akapit Press zrobił piękne, nastrojowe wznowienia, które jak ulał przysłowiowy pasują do prozy Siesickiej). 
Tym razem to mały Przydrożny Barek. Prowadzą go wspólnie Tom i Gustaw – Gustaw śni potrawy, a potem Tom wprowadza je do menu. A tam naleśniki wegetariańskie, zupa groszkowa, selerowa i dla wtajemniczonych, spod lady, zupa pomidorowa. Do stałych bywalców należy Petra-malarka, która nie potrafi sprzedawać swoich obrazów i jest podobna do Inki (a kim jest Inka???), jest Izabela-pisarka, która zbiera ze stolików pozostawione paragony i bilety i która ma zeszyt z zapisem każdego słowa, unoszącego się pod sufitem Barku. Jest Mira-aktorka charakterystyczna, siostra pisarki. Jest starszy pan od kotów, który rozdaje kocięta. Jest Modesta-emertyka, która grzebie w śmieciach, ale ma w tym swój określony cel. Jest Jaśmina-uczennica, która nie chce chodzić do szkoły, bo woli jeździć na koniach... Są ich losy, poplątane, jedni zamawiają koktajl mix na bazie poziomek, a inni przeliczają kalorie grzanek i zawsze proszą tylko o pół porcji. Jest rodzinnie, swojsko. Jest jak zawsze u Siesickiej. Coś się toczy, jakieś dramaty. Ktoś kocha, a ktoś nie. Ktoś ma w głowie sól do kąpieli Sosnowy Las, a ktoś bombę. 
Sama Siesicka powiedziała o tej książce, że to miał być żart. Taki żart, do którego się uśmiechnęłam, który mi opowiedziała w tramwaju, krótki – z jednej strony miasta na drugą i już śmiałam się przy zakończeniu. Taki żart, którego nawet nie da się powtórzyć i który trzeba dać komuś opakowany w całą książkę, żeby też przeczytał i przypomniał sobie swoje słoneczne popołudnia, gdy istniały wakacje, swoje skoki w gumę, ukrywane, bo już się było na gumę za dużym i swoje spodnie, które chciałoby się mieć, choć już nigdy przecież by się ich nie ubrało...

środa, 21 marca 2012

KWIATY/PODDASZE/WCALE NIE WIOSNA

VIRGINIA C. ANDREWS
„KWIATY NA PODDASZU”
(TŁ.BOŻENA WIERCIŃSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, W-WA 2012

Czekałam na tę książkę! Bardzo dawno temu przeczytałam, że to arcydzieło, że porusza, że trzeba, że odkrywcze, że... Nigdzie nie mogłam jej zdobyć, więc moją żądza była tym większa. Teraz Świat Książki wznowił „Kwiaty na poddaszu”, które swoją premierę miały w 1979 roku. Połknęłam.
I trochę jak gorzki lek. Bo tak to bywa z tymi oczekiwaniami. Rosną, zarastają oczy, dłonie, usta, a potem się okazuje, że to mity, że to pomniki, które powinny zostać zburzone, że to nie to, co działa i świeci, że żarówka się przepaliła, bateria wyczerpała i zabawka nie spełnia swojego zadania.
Zastanawiam się na ile w roku premiery ta książka szokowała.
To historia kochającej się rodziny – mąż i żona, czwórka dzieci – najstarszy Chris, trochę młodsza Cathy oraz bliźniaki Cory i Carrie – idealny obrazek do powieszenia w ramki. Dopóki ojciec nie ginie w wypadku samochodowym. Dopóki nie okazuje się, że matka nie ma wykształcenia, pracy i pieniędzy, że jedyne co ma, to ogromne długi i brak dachu nad głową. Dopóki nie muszą się wyprowadzić i jechać do domu rodzinnego matki – wielkiego, pięknego, bogatego, obrzydliwie bogatego, niewyobrażalnie bogatego. Dopóki nie okazuje się, że matka została wydziedziczona i musi odzyskać łaskawe wejrzenie ojca na swoją osobę. I że dzieci absolutnie jej w tym nie pomogą – wręcz przeciwnie... Dopóki ona i babka nie wpadają na genialny pomysł – dzieci trzeba zamknąć na poddaszu i ukrywać je tam do czasu, aż dziadek umrze i będą mogły wyjść. Świetny plan, bo dziadek jest u kresu sił i został mu najwyżej miesiąc życia. I tak zaczyna się miesiąc, dwa, trzy, rok i więcej, które czwórka rodzeństwa spędza na strychu starego, ogromnego domu – rysując kwiaty, żeby oswoić wnętrze, dzieląc się posiłkami, dostarczanymi raz dziennie i ucząc się nie wydawać dźwięków, by służba nie domyśliła się, że coś się dzieje w nieużywanych pokojach rezydencji.
Zastanawiam się, czy wtedy kogoś ta fabuła poruszała, szokowała, czy ktoś mógł uznać ją za prawdę, czy tylko za wytwór wyobraźni, za perwersyjną zabawę w „co by było, gdyby, ale przecież nie będzie”, za szaloną wizję, która ma wywołać dreszczyk emocji.
Mnie nie przekonuje, nie omamia. Mimo wszystkich Natasch Kampusch (jej nazwisko stało się synonimem przetrzymywanych, więzionych, tych, nad którymi się znęcają po cichu i w ukryciu) ja wciąż nie wierzę w takie okrucieństwo człowieka wobec człowieka. Wydaje mi się, że Andrews wyolbrzymiła tragedię tylko po to, by czytelnik otwierał oczy w coraz większym zdumieniem i by coraz mocniej zaciskał kciuki za powodzenie rodzeństwa. Do krwi nawet. A ja stałam jakby obok. Nie potrafiłam kibicować, nie potrafiłam nienawidzić – wszystko było dla mnie papierowe i chciałam krzyczeć, że to historia – zmyślona, a po to tak zręcznie, żeby obudzić wszystkie uczucia w człowieku – współczucie, chęć zemsty, pożądanie, radość, gniew. 
Poza tym irytował mnie język – oślepiająco jasny i zatykająco słodki. Prosty, ale niedosadny. Cały czas próbowałam sobie tłumaczyć, że to wynik przeistaczania się literatury, że po wszystkich Masłowskich i spółce, nie można już tak samo odczytywać książki z '79. Nie mniej jednak nie potrafiłam uwolnić się od drwiącego uśmieszku i tego, że uwierały jak małe kamyki te wszystkie słowa i słówka.
Jedynym elementem, który w jakiś sposób fascynował, była przemiana, jakiej ulegają Cathy i Chris – ich dorastanie w zamkniętym blaszanym pudełku, ich przejmowanie ról, ich uczenie się życia w taki sposób, na jaki było ich stać w nienormalnych warunkach. Przejmują rolę rodziców wobec bliźniaków, rolę małżonków wobec siebie nawzajem, rolę tych, którzy planują ucieczkę – do tego ma się sprowadzać ludzka egzystencja – do zakładania rodziny i zapewniania jej bytu. Ten aspekt wzbudził moją ciekawość, wydawał się najbardziej autentyczny, choć osłodzony dawką rozmyślań dorastającej dziewczynki, był trochę mniej strawny.
Nie wiem, czy ta powieść nie przetrwała próby czasu, czy po prostu ja nie przetrwałam jej. Nie przeżyłam tak, jak powinnam (bo powinnam chyba współczuć, płakać, zżymać się na los...). Czuję się trochę jak potwór bez uczuć. Ale ucieszyłam się, że mogę zamknąć książkę i iść oglądać wiosnę za oknem.

poniedziałek, 12 marca 2012

JABŁKA NA WIERZBIE

SABINA CZUPRYŃSKA
„KOBIETY Z DOMU SONI”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012 

Na początku zakręciło mi się w głowie. Miałam ochotę zdobyć jakimś podstępem numer telefonu autorki, umówić się z nią w najbliższej kawiarni i poprosić, żeby narysowała mi drzewo genealogiczne tej rodziny. Tak, żebym mogła powiesić je sobie przy łóżku i obrywać kolejne liscie w miarę czytania. 
To saga rodzinna – zabieg stary jak sama literatura. A do tego historia rodzinna jest przedstawiona oczami kobiet, co też już gdzieś widziałam. Jednak w powieści Czupryńskiej jest świeżość i zapalczywość młodej pisarki, która ma dużo do powiedzenia. Bo jeździ wolno obwodnicą Trójmiasta i wtedy trochę pewnie myśli i konstruuje w głowie lietrackie światy. Bo jeździ szybko rowerem nad brzegiem morza, a wtedy nie ma siły – musi zobaczyć czasem człowieka i jakąś scenę, albo zakochani idą, trzymając się za rękę, albo dziewczyna, samotna, płacze, albo dwie panie idą dziarsko podpierając się kijkami do nordic walking. 
A najważniejsze to fakt, że ja lubię sagi rodzinne.
Lubię je za to, że mieszczą w sobie mnogość postaci, z któych każda niesie za sobą swój własny świat, własną postawę, własny kolor oczu i powiedzonka (Julia mówi „Srali muchy będzie wiosna” i „Oprócz dzieci warto mieć papierosy”, Czesiu „Muszę to wiedzieć”, a musi wiedzieć naprawdę wszystko, a pan Jan „Wszelki duch pana Jana chwali”).
Każdy ma przypisaną indywidaualną cechę, najważniejszą, wyróżniającą go spośród innych. Na jednym drzewie genealogicznym rosną gruszki, szyszki i liście. Ale wstążki, zaczepione o włosy nestorki rodu, wiją się o stopy, ręce i talie wszystkich po kolei. Od Antonii i Jacentego, na których wyrasta dom Soni, od szczęśliwego małżeństwa, idą nitki do ich córek – Julii i Haliny. Do Julii, wiecznie niezadowolonej z życia frywolnej i okrutnej, która nigdy nie chciała być matką, a powiła Basię, Jagodę i Czesia. Basię – tę jedną z najpiękniejszych w miasteczku, Jagodę, zawsze drugą i donoszącą rzeczy po starszej siostrze i ciekawego świata Czesia, który dostał za mało miłości, a za dużo szaleństwa. I od Jagody, która na swój sposób poradziła sobie z nie-miłosćią matki, idzie ta nitka do Soni, tej najmłodszej, która dźwiga na brakach cały bagaż rodziny, całe jej istneienie i niedoskonałość. 
To dlatego lubię sagi, że jest w nich trochę wojny,a trochę pokoju, trochę miłości, a trochę strachu.
A drugie najważniejsze to fakt, że bohaterki „Kobiet z domu Soni” są dla mnie prawdziwe. Wiem, że są sprytnym zabiegiem literackim – każda z nich jest inna, reprezenyuje inne podejście do życia, inny światopogląda, skrajne reakcje na tę samą, polską rzeczwystość. Wiem, że Czupryńska chciała pokazać, że czasem jedna zamyka się w świecie zarabiania pieniędzy, by zawsze już mieć pieniądze na nowe buty, których nigdy w dzieciństwie nie miała, a druga, dorosła, oddaje się we władanie matce, żeby odkupić winę, ten jeden raz, gdy spod jej skrzydeł się wyrwała i nie wyszła na tym dobrze. Wiem, ale do tego czyta się to bajecznie. Momentami dosłownie bajecznie.
Bo najpiękniejszą, najcieplejszą i najmądrzejszą postcią, które w przszłości Soni istaniały jest 
 Antonia. I chyba jedyną tak naprawdę, do końca, do samych trzewi, zaznającą szczęścia. Teraz już babcia (prababacia), ale wciąż w środku młoda kobieta, zakochana w Jacentym, który robił dla niej ciastka. Spokojna i pewna miłością. Wciąż odbywająca z nim w myślach rozmowy, wciąż siedząca z nim przy stole, przy grochówce gdy „tak sobie właśnie wspólnie przy stole siadywali, w porze zupełnie nieobiadowej, i jedli tę grochówkę, patrząc na siebie i gawędząc”. [s.163] Wciąż z nim siaduje, szczęśliwa, mimo że go już nie ma, choć tak dawno go już nie ma. To kobieta najsilniejsza i najpiękniejsza z nich, mimo że chodzi w starym fartuchu. Mimo, że już nie ma pięknych strojów, jakie nosiła kiedyś, jakie projektowała z pasją i zapamiętaniem. Najpiękniejsza, mimo że wszystkie suknienki, jakie teraz szyje, szyje dla wnunczek i córki, już nie dla siebie. Najpiękniejsza, bo dobra. Ta postać mnie ujęła za rękę i poprowadziła moje myśli do mojej własnej Babci, pokazał Dom, w dłoni swojej przyniosła zapach domowego ciasta i to, że nigdy się nie skarży, choć przecież ma tyle powodów. Za tę postać chciałabym ucałować Sabinę Czupryńską i postawić jej kawę w najbliższej kawiarni.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Próśzyński i S-ka]

niedziela, 11 marca 2012

JAZDA BEZ TRZYMANKI

ASTRID ROSENFELD
"DZIEDZICTWO ADAMA"
(TŁ. MAŁGORZATA BOCHWIC-IVANOVSKA)
MUZA SA, WARSZWA 2012

Tę książkę skończyłam czytać już dłuższy czas temu. Jednak nadal mam pustosłowie w ustach i piórze, gdy chcę o niej opowiedzieć. To ogromny worek, zdaje się bez dna, do którego można wejść aż po czubek głowy i wyciągnąć, co tylko się chce. Miłość? Jest. Śmierć? Oczywiście. Przyjaźń? Proszę bardzo. Wojna, szaleństwo, dobrzy Niemcy, źli Żydzi...? Obecni...

A wszystko jest już na okładce – historia, co kołem się toczy i dwóch wybranych, o których akurat teraz chce opowiedzieć.
A wybrani to Edward Cohen i Adam, jego stryjeczny dziadek.

Pierwszego poznajemy, niechronologicznie Edwarda. Mieszka z mamą Magdą, która poczęła go z wielkiej miłości, ale nie do jego ojca, Skandynawa, którego imienia nie jest pewna, ale do chęci posiadania dziecka. Chciała mieć kogoś, kogo by kochała bez granic, ale kto kochałby ją bez zastrzeżeń. Mieszka też z babką, matroną, dbającą o dom i o mamę Magdę, dla której chce znaleźć męża – szuka wszędzie i kogokolwiek. A mam Magda poddaje się jej zabiegom, czasem z kimś pochodzi, czasem nie, zawsze pokorna i zawsze wraca do syna Edwarda i babki. I dziadka Mosesa, który stary, schorowany, utonął we wspomnieniach, mieszka na poddaszu, z którego nie wychodzi i snuje w głowie historie, szczególnie te o Adamie, swoim młodszym Braciszku. I to od dziadka Mosesa Edward wciąż słyszy, jak bardzo jest podobny do Adama, że coś w jego oczach... Tylko, że stryjeczny dziadek Adam to tajemnica, której nikt nie wypowiada na głos, to zdrajca, który ukradł kosztowności i przez którego żydowska rodzina Edwarda nie mogła uciec z Niemiec, wtedy gdy była woja i gdy Edwarda nie było jeszcze na świecie. Tylko tyle wiadomo, jakiś przebłysk... To wszystko.

„Dziedzictwo Adama” jest wyraźnie podzielone na dwie części – ta pierwsza to Edward, jego dzieciństwo, szalone, zamglone, ojciec, któego sam sobie wypatrzył pewnego dnia w zoo, Król Słoni, którego kandydaturę na to stanowisko obsadził i wobec którego nie wyraziła sprzeciwu mama Magda. To część szalona, karykaturalna, momentami absurdalna i dziwaczna. Lubię takie książki, z takim poczuciem humoru i nie-rzeczywistości. Ale trochę się obawiałam przesytu. Nie można przyjmować zbyt dużej dawki groteski naraz.

Ale w momencie, gdy Edward po śmierci babki wchodzi na poddasze i znajduje zapiski tego okrytego złą sławą Adama, książka zmienia się diametralnie. Już nie jest głupkowato zabawna, nie czyta się jej z niedowierzaniem. A przynajmniej to niedowierzanie innego rodzaju. Niedowierzanie wojnie. Jej okrucieństwu, jej spokojnemu tańcowi przez sam środek ludzkości...

Adam się zakochał i to była jedyna jego wina. Najpierw kocha dziecięcą miłością swoją babkę, która jemu jedynemu z całej rodziny pozwala mówić sobie po imieniu – Edda. To ekscentryczka, bogaczka, kobieta – żywicielka rodziny, kobieta posąg i Żydówka, która przyjaźni się z Niemcem bez palców u dłoni. Z niej czerpie Adam wiedzę o świecie i w niej widzi ideał. Przynajmniej do czasu, gdy poznaje szwaczkę Annę i gdy to jej oddaje cały szczep nowonarodzonych róż. W niej widzi swoją przyszłość, w niej widzi cały swój świat. Ale Anna znika, bo to jest zły czas, gdy Żydzi tak po prostu znikają. A już szczególnie ci Żydzi, którzy nie przyjaźnią się z wysoko postawionymi Niemcami z protezami zamiast palców. Adam widzi tylko jedno rozwiązanie – musi odnaleźć Annę, bo przecież bez niej zwiędną wszystkie kwiaty i on. Idzie do Eddy, a ona do bezpalcowego Niemca. I zaczyna się podróż Adama do potępienia przez rodzinę.

To niewyobrażalnie piękna książka. Czysta miłością, naiwnością, niezachwianą wiarą w uczucie. To książka o wojnie, ale o wojnie poskromionej, uładzonej, oswojonej przez uczucie. Adam głęboko wierzy tylko w Annę, tak bardzo, że zdaje się nie zauważać, że dookoła niego dzieje się rzeź, że jest coś jeszcze innego, niż jej uśmiech. W tym wymiarze ta książka mnie poraziła. Przypomniałam sobie lekcje z liceum o sposobach radzenia sobie z wojną, te wszystkie postawy, człowieka zlagrowanego, tego w „Innym świecie” Grudzińskiego, wszystkie te przykłady. Ale to wszystko nic wobec człowieka tak zakochanego, że idzie przez wojnę do miłości. To nie znaczy, że tej wojny w książce nie ma jest – donośna, mocna, zła. Ale jakoś tak uklatkowiona tą niezbitą pewnością Adama, że wszystko da się ugłaskać, jeśli tylko robi się to w imię Anny. Niesamowity obraz, książka o której nie umiem opowiedzieć, lekka wojna, którą da się przeżyć w imię..., jazda bez trzymanki po ulicach getta, jazda bez trzymanki po mojej głowie, taniec na wulkanie, piękno...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]