poniedziałek, 16 sierpnia 2010

SPECJALNIE DLA AGI D., KTÓRA JEST TAK NAPRAWDĘ AGĄ J. (OD PONAD ROKU), ALE ZAWSZE POZOSTANIE AGĄ D.


TOMASZ KWAŚNIEWSKI
„DZIENNIK TATY”
WAB, WARSZAWA 2010 
ILUSTRACJE: MARTA POKORSKA

A ten post jest specjalnie dla niej z dwóch powodów.
Pierwszy jest taki, że napisała mi jakiś cza temu, że kradnie trochę mnie z mojego bloga, więc mam pisać jak najczęściej. A ja latem średnio piszę (nie mówiąc już o tym, jak rzadko się spotykamy!!!).
A drugi jest taki, że czytając tę książkę ciągle myślałam o niej i jej malutkiej Idze, której jeszcze niestety nie miałam okazji poznać.
Bo książka jest dokładnie tym, co zapowiada tytuł. To znaczy może niedokładnie. Bo nie ma podziału chronologicznego, a jest podział alfabetyczny. I ten podział alfabetyczny jest bardzo fajny i bardzo dobrze do tej książki pasuje. 
A pasuje głównie dlatego, że według Tomasza życie/codzienność z dziećmi, to pole walki, gdzie trzeba mieć dobry plan. Dobrym planem jest w tym wypadku alfabet. Niestety – zawsze pojawiają się okoliczności nieprzewidziane. No i tak jest w tej książce – przez to, że brak tu chronologii, to trochę w niej chaosu i trochę rozgardiaszu – raz Franek się już urodził, raz jeszcze go nie ma, a przez to idealnie oddaje nastrój pola walki (czytaj domowego zacisza czteroosobowej rodziny).
Tomasz, który wcześniej popełnił już ”Dziennik ciężarowca”, teraz pisze o tym, jak to jest, gdy dziecko się już pojawi. A nawet nie jedno, a dwoje. 
O smutkach.
O radościach.
O sobie głównie.
W „Ciężarowcu” też pisał głównie o sobie, ale to było nowe, świeże i wcześniej nie czytałam o tym, jak mężczyzna jest w ciąży. Co on czuje, czego się spodziewa, czego się boi, czego nie wie. To było fascynujące, bo zazwyczaj patrzymy z drugiej strony, zazwyczaj kobieta opowiada o tym, kogo ma w brzuchu i jak to na nią wpływa. A Tomasz opowiedział o tym, co musi czuć facet, który zasiał i niedługo zacznie zbierać plon. I pamiętam, że „Ciężarowca” połknęłam, głownie w SKMce, bo jeździłam wtedy do pracy daleko, zaśmiewałam się i nawet gdzieniegdzie łezkę uroniłam.
A teraz, gdy Tomasz z ciężarowca stał się tatą to jakoś tak mi się to wszystko czytało… bo ja wiem… znajomo. Bo myślałam – e, to już było (i to było znacznie, znacznie lepiej, przy okazji ”Jędrnych kaktusów” na przykład).
I wiem, rozumiem, że to dziennik, ale Tomasz, jak dla mnie, jest za bardzo skupiony na sobie. Miał opowiadać o byciu tatą, tymczasem jest trochę tak, że opowiada jak to jest już nie być nie-tatą. Żal za okresem, gdy był sam, albo z Agnieszką (żoną) tylko. Oczywiście wszystko jest poprawne i zaraz sam siebie gani, przywołuje do porządku i stwierdza, że nie wie, co by bez swoich dzieci i żony począł, że nauczyły go, czym jest miłość, szczęście itp., itd… 
A praktyczne każdy rozdział ma w sobie nutkę tego buntu, tracenia kontroli i cierpliwości, wybuchu, za który potem przeprasza żonę albo jedno dziecko, albo drugie.
Niewątpliwe ta książka jest szczera. Bo mówi na przykład o napięciu seksualnym między rodzicem a dzieckiem (jest takie, a ja o tym nie wiedziałam – pewnie to swoiste polskie tabu), o okradaniu dziecięcej skarbonki, o wpływie relacji z ojcem na relację z córką, o kłótniach z żoną, o uzależnieniu Tomasza od hazardu… 
Tylko, że ja odbieram ją, jako szczerą na siłę i mimo wszystko „poprawną politycznie”. Uładzoną, tam, gdzie trzeba. Niedociągniętą. 
Nie wywołała już we mnie tych emocji, co „Dziennik ciężarowca”. Jest jakby mniej dla wszystkich (czytaj czytelnika), a bardziej dla samego Tomasza (czytaj rodzaj autoterapii).
I plusem niewątpliwym jest to, że gdy czytałam tę książkę, to myślałam mocno o Adze, tęskniłam do niej (a to ze względu, że ma najmniejszą aktualnie znaną mi dzidzię). Myślałam o tym, jak sobie radzi, jak wygląda, gdy przewija Igę, jak jej śpiewa i jakie bajki ma dla niej na półce z książkami, jak do niej mówi, jaka jest, jako mama… 
Ale minusem, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, ile ta książka ma jeszcze stron i czy długo mi jeszcze zejdzie, zanim ją skończę…
A najlepsze w tej książce są ilustracje.

Przemawiają do mnie mocniej, niż słowa Tomasza.



(No ale może to tak już jest z kontynuacjami… Bo ”Ballada o chaosiku” też już mi się nie bardzo podobała…)

Aga – tęsknię, wiesz?

Moja ocena: 3/6

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

FRAGMENT Z GAVALDY


Nie mogłam się powstrzymać, by nie zamieścić fragmentu z książki "Ostatni raz" (str. 25,26,27).

Piękny fragment, takie swoiste pars pro toto... 

ZALEGŁOŚCI: KSIĄŻKI

Jest mi wstyd niezmiernie, że zaniedbałam tak okrutnie moje pisanie. Przez lato. Prze słońce. Przez kometkę, bo mamy nowe rakietki. Przez morze, bo jeździmy czasem tylko po to, żeby 20 minut ponieść leżaki przez las, posiedzieć 15 nad wodą i wrócić. Przez koncerty, bo cała ich masa w Trójmieście i nie wiem, co wybierać. Przez lenistwo, które ogarnia mnie, gdy za oknem słyszę śmiechy dzieci. Przez „Czterdziestolatka”, którego maraton zafundowaliśmy sobie z Mężem w domowym zaciszu. I tak dalej, i tak dalej…
Teraz postanowiłam, że szybko w kilku słowach opowiem o tym, co czytałam, co widziałam (w kolejnym poście), żeby w sierpień wejść bez zaległości, co uwierają.

PETER PEZZELLI
„KUCHNIA FRANCESKI”
(TŁ. ELŻBIETA ZYCHOWICZ)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2010 
Szczerze mówiąc ta książka mnie zawiodła. Spodziewałam się feerii barw, zapachów, smaków, a tymczasem jest tam mało jedzenia, mało Italii. Wspominam czasami „Afrodyzjak”, gdzie samo czytanie tej pozycji pobudzało ślinianki i uruchamiało machinę wyobraźni. To jest zwykła, dobrze się czytająca historyjka o Francesco. To starsza pani, która mieszka od wielu, wielu lat w Stanach. Jej dzieci dorosły, porozjeżdżały się po różnych stanach Ameryki, a Franceska przestała czuć się potrzebna. Postanawia w jakiś sposób odmienić swoje życie i zatrudnia się jako opiekunka do dzieci u samotnej matki Loretty. I zmienia jej dom, jej świat i całe jej życie.
Ale w sumie we Francesco spodziewałam się odnaleźć włoską mammę, która zagniata domowy makaron, głośno mówi i przemienia wszystko wokół siebie niejako przy okazji, przez przypadek. A Francuska jest bardzo zamerykanizowana, jej kuchnia tez nie jest tradycyjną, włoską kuchnią i pojawia się rzadko, nie wybija się na pierwsze miejsce. 
Dobrze się czytało, ale już po kilku pierwszych zdaniach wiedziałam, jaki będzie koniec.
Oczywiście happy, bo jaki miałby być?

Moja ocena: 4/6

ERIC-EMANUEL SCHITT
„ZAPASY Z ŻYCIEM”
(TŁ.AGATA SYLWESTRZAK-WSZELAKI)
ZNAK, KRAKÓW 2010 
Jun jest bezdomny. Ma kilkanaście lat, mieszka pod mostem, sprzedaje badziewiaste pamiątki na ulicach Tokio. Pewnego dnia spotyka mistrza sumo, który „widzi w nim grubego gościa” Jun nie chce się mu poddać, ale w końcu zgadza się zobaczyć zawody. 
Banalna, coelhowska, przewidywalna, nie zaskoczyła mnie tak jak „Oskar i pani Róża”. Kilka banałów upchanych w ciut egzotycznej scenerii – zawodnicy sumo, obcy świat za zamkniętymi drzwiami, ale nic nie wnosi. Kazanie o miłości i odnajdywaniu siebie, które wszyscy słyszeliśmy po tysiąckroć. Jedyna postać, która miała szansę uratować tę mini-powieść to matka głównego bohatera. Ale zniknęła zbyt szybko – musnęła tylko kartki powieści i zaraz zeszła ze sceny. Kobieta chora na miłość do świata… Podobał mi się motyw listów pisanych przez analfabetkę – piękne przesłania zamknięte w kopercie i to już, nic więcej w tej książce nie znalazłam. 

Moja ocena: 3,5/6

KATARZYNA GROCHOLA
„ZIELONE DRZWI”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2010 
Autobiograficzna pozycja Grocholi. Sięgnęłam po nią trochę z nudów (w miejscu pracy, gdzie sobie akurat leżała na okienku, była lekka, nie wymagała skupienia i mogłam ją odłożyć w każdej chwili, żeby zająć się pracą). I w sumie świetnie mi się ją czytało. Pozytywna, niewiarygodna w pewien sposób, ale dając jakąś dużą, ogromną dawkę nadziei. Tak jak sama Grochola napisała – gdyby tymi wszystkimi historiami obdarzyła swoich bohaterów (chociaż w dużym stopniu daje im siebie, swoje życie), to czytelnicy popukali by się w głowy i stwierdzili, ze wymyśla, ze nie zachowuje wymogów gatunku – że brak prawdopodobieństwa. Tymczasem się wydarzył, się opisało i się przeczytało. Dobrze się przeczytało.

Moja ocena: 4,5/6

ANNA GAVALDA
„OSTATNI RAZ”
(TŁ. MAGDALENA KRZYŻOSIAK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 
Mam problem z tą książką. Podobała mi się, ale zostawiła tak wielki niedosyt, że aż brak tchu… Mii historyjka o sile braterstwa/siostrzeństwa. Dwie siostry i jeden brat jadą na wesele kuzynki. Jadą, bo mają nadzieję na spotkanie z czwartym z rodzeństwa. Znają się jak wnętrza własnych dłoni. Znają swoje rysy twarzy i rysy charakterów. Znają złe słowa i dobre słowa, komendy na uśmiech i zaklęcia, które przepędzają złe sny. W jednym aucie jedzie z nimi żona/bratowa. Jest SPOZA. Wykluczona. Nie zna gier i haseł do rodzeństwa. Odstaje, odbiega. Siostry brutalnie igrają z jej uczuciami. Zazdrosne o brata wyrywają go po kawałku idealnej żonie. Gdy dojeżdżają na miejsce okazuje się, że czwartego nie ma, nie będzie. Zostawiają karteczkę z wiadomością, walizkę bratowej/żony i jadą, żeby zobaczyć się z brakującym ogniwem. I już. To wszystko.
To książka-zabawa, książka-hołd dla dzieciństwa, książka-lista, książka-wspomnienie. 
Krótka i wywołująca wspomnienia.
Za krótka.
Specyficzna (szczególnie językowo), ale dobra.

Moja ocena: 4,5/6

MATHIAS MALZIEU
„MECHANIZM SERCA”
(TŁ. MAGDALENA KRZYŻOSIAK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 
W momencie, gdy przeczytałam zapowiedź tej ksiązki, wiedziałam, że to będzie coś innego, niesamowitego, godnego uwagi. Jest.
Jack urodził się w najzimniejszym dniu w dziejach świata. Jego serce zamarzło, gdy się rodził. Akuszerka/czarodziejka/wynalazca wstawiła mu zamiast tego mechanizm zegara. Chłopiec przeżył i zamieszkał ze swoją wybawicielką. Jedyną wskazówką, której miał przestrzegać, było to, by nigdy się nie zakochać. Miłość, jako uczucie najsilniejsze ze wszystkich, nie przewidziane zostało na wątłe wskazówki zegarowe.
Ale czy można żyć bez miłości?
Książka przepiękna.
Język, który czaruje, odurza, pełny zaskakujących połączeń, zbitek słów, romansów słów, o których nigdy nie powiedzielibyśmy, że do siebie pasują. Czepliwość słów, zazębianie się, tak jak przekładki i zębatki w starym zegarze, nienaruszalność wielkiej, słownej konstrukcji.
Książka bezdennie, dogłębnie smutna, historia bez happy endu – tak, jak bajki Andersena. O tym, jak brak słów może zabić nawet największą miłość. 

Moja ocena: 5,5/6

SARAH ADDISON ALLEN
„KRÓLOWA SŁODYCZY”
(TŁ. MACIEJKA MAZAN)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010
Wiem, że to w jakim czasie swego życia czytamy daną książkę, ma wpływ na to, czy nam się podoba, czy nas porusza. A „Królową słodyczy” czytałam podczas Festiwalu GLOBALTICA. W dzień czytałam siedząc na balkonie, słuchając deszczu, a w nocy tańczyłam na mokrej trawie i słuchałam. Niesamowity klimat, niesamowite głosy (pokochałam Mercedes Peon!) i ciągle w tle słodka historia.
Naiwna nieco, nie przeczę, słodka, momentami aż do bólu zębów. Ale świetna na lato, nawet na to deszczowe. 
Josey kocha się w listonoszu Adamie. Wyczuwa go w powietrzu, drgają jej wszystkie mięśnie, gdy tylko się zbliża. Wie, ze jest on tym jedynym. Nigdy nie zrobi pierwszego kroku. Jest okrągła i zakompleksiona. W szafie ukrywa spiżarnię – zamiast nowych ciuchów kupuje czekoladki, cukierki, ciasteczka i układa je w wyjątkowej skrytce. Jej matka była kiedyś najpiękniejszą dziewczyną w mieście i nie może znieść, ze Jose ma nadwagę. Pewnego dnia w szafie dziewczyny pojawia się Della. I to Della zmieni życie Josey, pokazując jej, że jest wartościowa taka, jaka jest.
Moją ulubioną bohaterką została jednak Chloe. Dziewczyna, która kocha czytać. A książki znajdują ją. Gdy ma jakiś kłopot – pojawia się odpowiedni poradnik. Gdy się nudzi – dobra powieść, gdy chce coś ugotować – ksiązka kucharska. Chodzą za nią dotąd, dokąd ich nie przeczyta i nie znajdzie dla siebie dobrej rady. Boją się tylko łazienki, bo mają hydrofobię… 

„Książki potrafią być zaborcze, prawda? Chodzisz po księgarni i nagle któraś się na ciebie rzuca, jakby umiała się ruszać. Czasami to, co zawiera, zmienia twoje życie, a czasem nawet nie chcesz jej przeczytać. Czasami sama jej obecność wystarczy, żeby przynieść ulgę. Niektórych książek nawet nie otworzyliśmy. Po co je kupujecie, skoro ich nie czytacie? – spytała nasza córka. To tak, jakby spytać kogoś samotnego, po co kupił kota. Dla towarzystwa, oczywiście.” [s.168]

Lekka, przyjemna, na zawsze będzie mi się kojarzyć z przyjemnością.

Moja ocena: 4,5/6


SHARON SALA
„UZDROWICIEL”
(TŁ. KLARYSA SŁOWICZANKA)
MIRA, WARSZAWA 2009
Zawód. Ogromny! Na tę książkę w bibliotece polowałam od bardzo dawna. Kocham wilki, fascynują mnie, więc byłam przekonana, że to będzie pozycja dla mnie. Nie wystawiłam jedynki tylko i wyłącznie za sam pomysł. Bo pomysł ciekawy – Alaska, zaśnieżona kraina, gdzie pewnego dnia wilczyca przyprowadza dziecko. Zostawia je ludziom i ucieka. Chłopca przygarnia miejscowy lekarz. Nie wiadomo kim chłopak jest, skąd pochodzi. Początkowo nawet nie mówi, wykazuje zachowania typowe dla wilków. Wkrótce przystosowuje się do życia wśród ludzi, ale okazuje się, że ma pewien dar – jest uzdrowicielem. Nieopatrznie leczy człowieka, który zamiast wdzięczności, okazuje mu niezdrowe zainteresowanie i ma wobec niego własny plan – chce go schwytać i w ten sposób, korzystając z jego mocy, uczynić siebie nieśmiertelnym. Chłopak zaczyna tułaczkę – wielką ucieczkę przez szalonym prześladowcą. Po swojej stronie ma tylko zwierzęta, z którymi umie rozmawiać.
To tylre pomysł. ale wykonanie – nie wiem, czy to wina tłumacza, czy autora – to taki mały koszmarek, gdzie kobieta, zakochana w uzdrowicielu dostaje orgazmu, dotykając jego piersi i gdzie uzdrowiciel, gdy drugi raz przychodzi do nowej pracy „JAK ZWYKLE siada do śniadania, JAK ZWYKLE robi to, czy tamto”. Raziło i zawiodło – tyle mogę powiedzieć o tej książce.

Moja ocena: 2/6

Duża część zaległości za mną. Jeszcze filmy. I mamy sierpień…