sobota, 5 listopada 2016

NA WSZELKI WYPADEK

MAŁGORZATA WARDA
„TA, KTÓRĄ ZNAM”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2016

W każdej z książek Małgorzaty Wardy jest trup. Nie zawsze ktoś znajduje zwłoki. Czasem te trupy chodzą między ludźmi, udają, że żyją – jedzą, oddychają, dotykają, nawet od czasu do czasu się uśmiechną. Ale w środku już nie ma człowieka, tylko wypalone zgliszcza. Jak postapokaliptyczny krajobraz.
Ada jest takim ludzkim zombie. Piękna, zawsze piękna. Pracuje za granicą jako modelka. Uciekła z małej miejscowości, położonej wśród pól kukurydzy. Właśnie – nie do końca uciekła. Kilkanaście lat temu, ktoś niemal siłą wypchnął ją za drzwi. W jej życiu był wtedy sam mrok, bo stało się coś, co zgasiło w niej iskrę – zmiotło wszelkie marzenia, pragnienia, nadzieje, zadeptało w oczach żar. Bezwolnie poddała się rzeczywistości. A swoje cierpienie ukryła głęboko na dnie walizki, postanowiła, że zmierzy się z nim sama, że nie powie nikomu o tym, co jej się przydarzyło. Nie chciała walczyć. Zrezygnowała. Teraz, po latach, w słuchawce słyszy głos swojej siostrzenicy Wiktorii: „Ciociu, była wypadek, przyjeżdżaj, jest źle!”. Jedzie. Do siostry, leżącej w szpitalnym łóżku, do siostry za którą oddycha maszyna, do siostry, za którą nikt nie będzie myślał. Do siostry, która spowodowała wypadek samochodowy, a teraz ze śmiercią mózgową, pod respiratorem, czeka na decyzję rodziny o odłączeniu od aparatury podtrzymującej życie. I do drugiej siostrzenicy, Emilki, która jest taka malutka na szpitalnym łóżku w sąsiedniej sali... Która straciła mamę, choć jeszcze o tym nie wie. Wróciła do ojca dziewczynek, Pawła, dziennikarza, który ucieka przed swoim niespełnionym życiem w świat pełen wojen i samotności, do Pawła, który teraz zniknął w jednym z tych miejsc z uzbrojonymi żołnierzami na ulicach. Do pustego miejsca po swojej dawno zmarłej matce. Do swojego ojca, który wytrzeźwiał tak niedawno… Do tego, co tak bardzo pragnęła zostawić za sobą, zamazać, wyciąć z życiorysu. Musi być silną kobietą, żeby udźwignąć ciało umierającej siostry i ciężar następstw tej śmierci. Ale musi być też silną nastolatką, która nigdy nie miała szansy tak naprawdę dorosnąć. Czy teraz w końcu będzie miała na to szansę?
Mocna fabuła, która uderza w twarz od samego początku. Warda nie oszczędza. Uderza raz za razem, coraz mocniej. Posiniaczona wyszłam z tej lektury, liżę rany w ciemności. Stawia pytania o sens człowieczeństwa, o zezwierzęcenie świata, o winę, karę, o przemoc i jej usprawiedliwienie – czy w ogóle jest takie?, o to, kto może założyć rodzinę, a kto nie powinien, o to, czym jest dobra rodzina, jaka powinna być…

Mam wrażenie, że książki Wardy są coraz lepsze z jednego prostego powodu – odcina się od bohaterów. Już nie daje im oddychać swoim powietrzem, już nie wkłada w ich tęczówki swojego koloru oczu, już nie oddaje za nich swojego własnego życia. Postacie są prawdziwe, mają szpik w kościach, jakby wkleić fotografie prawdziwych ludzi do albumu. Ale autorka wyrzuca je z siebie, kreuje, a potem się od nich odcina. Nie jest już dla nich matką, jest stworzycielką. Dzięki temu może narażać je na największe niebezpieczeństwa, może zadawać im największy ból, może je niszczyć, a sama nie cierpi. To takie laleczki, którymi zaklina się rzeczywistość. Pakuje się w nie całe zło, jakie może się człowiekowi przydarzyć i ma się nadzieję, że ochronią w realnym świecie. W każdej dojrzałej książce Wardy, w dedykacjach lub podziękowaniach, pojawia się imię jej córki. Autorka pisze te książki dla Sylwii. Jako matka zastanawiałam się zawsze – dlaczego? Dlaczego dedykuje komuś, kogo kocha nad życie, książki o porwaniach, o chorobach psychicznych, o gwałtach, o morderstwach…? A teraz, trzymając w rękach „Tą, którą znam” nareszcie wiem. Z tej miłości właśnie. Żeby ochronić. Żeby postawić na drodze Sylwii całe zło świata i pokonać je już odgórnie, zaocznie, za nią. Na wszelki wypadek przerobić ten scenariusz i nie dopuścić do urzeczywistnienia się koszmarów. „Ta, którą znam” jest chyba najczarniejsza… Sylwia – jesteś więc bezpieczna!

wtorek, 19 stycznia 2016

NIBY-POWROTY

ALEKSANDER JUREWICZ
LIDA”
WYDAWNICTWO LATARNIA, GDYNIA 2015

Alik ma lat 5. Mieszka blisko, bliziutko Lidy. Tam ma wydeptane ścieżki i szlaki, które zna. Zapachy, smaki, obrazy. Plan i mapę w głowie. Ręce ukochanej babci. Dom rodzinny. Przestrzeń. Trochę mówi po polsku, a trochę po białorusku. Gdy nagle okazuje się, że jego świat to świat obcy, to nie ojczyzna. Że trzeba wracać do swojego miejsca na ziemi, do kraju, do miejsca, gdzie przynależy. Zaczyna się zbijanie wielkiej skrzyni, w której ma się zmieścić dobytek – przede wszystkim maszyna do szycia ojca, trochę ubrań, jakieś naczynia, sztućce, obraz z Matką Boską. I pięć lat Alika, który musi zabrać przeszłość i spakować całe swoje życie na wóz, a potem pociągiem wywieźć je do nieznanej Polszy. Nagle się okazuje, że jest repatriantem. „Repatriacja (łac. repatriatio 'powrót do ojczyzny')– powrót do kraju ojczystego osób (np. jeńców wojennych, osób internowanych lub przymusowo przesiedlonych), które wskutek różnych przyczyn znalazły się poza jego granicami.” (za Wikipedią). Tylko dlaczego tak mocno Alik krzyczy, że ,,ja u Polszu nie chaczu, nie chaczu... babuszka..."? Może dlatego, że jego kraj rodzinny jest właśnie tu? Że to Lida jest miejscem, w które wrósł i teraz ktoś chce go wyrwać z korzeniami?
Bo ta cała wojna pomieszała miejsca zamieszkania, pomieszała domy i ojczyzny, pomieszała „moje” z „nie-moje”, pomieszała kraj rodzinny z miejscem urodzenia. Pomieszała języki, pomieszała rodziny. Ktoś rodzi się w Lidzie, a potem mu wmawiają, że jego kraj to Polska i że musi wracać, bo tylko tam jest dobrze… A on, gdy już przekroczy wszystkie granice, w tej Polsce okazuje się być „kacapem” i nie może znaleźć przyjaciół, bo mówią trochę inaczej niż on…
Nie czytam tej książki jako Polka. Nie czytam jej z perspektywy historycznej. Nie umiałabym poczuć tamtych emocji. Są właściwe tamtym czasom, które oddalają się coraz bardziej i bardziej. Są właściwe tamtym ludziom, którzy już dawno dorośli i albo pogodzili się ze światem albo nie. Mogę sobie jedynie wyobrażać ich ból i zdezorientowanie, ich „nigdzie-nie-przynależenie”, bo tam już być nie mogą, a tu nikt ich nie umie przyjąć. Tylko, że to wyobrażanie sobie, to będzie mało. Za mało.
Ja czytam tę książkę jak córka, jak wnuczka i jak matka, która czuje ból swojego dziecka i chce je chronić przed złem i myśli, że wie, co jest dla niego najlepsze. Ale czasem może się pomylić.
Czytam w tej książce to wyrywanie z korzeniami. Skórę, włosy, paznokcie. Do dalekiej nieznanej Polszy jedzie szkielet pięcioletniego chłopczyka. W Lidzie zostaje wszystko inne – ciało, krew, myśli.
Jak ja czułabym się, gdyby ktoś wydłubał mi oczy, zabrał węch i smak i kazał żyć bez nich? Gdyby ktoś oddzielił mnie od fartucha mojej babci, zabrał mi niepowtarzalny smak jej pierogów ruskich i wspólne wycieczki wydeptanymi wcześniej ścieżkami? Owszem, ciepło matczynych rąk i silne ramiona taty zostają. To jest to szczęście w nieszczęściu, dzięki któremu nogi jeszcze jakoś idą na dworzec, jakoś wsiadają do wagonu, jakoś zdeptują nowe miejsce do życia. Ale w środku wciąż ta Lida i Lida. 35 letni Alik wciąż nie zapomina i w każdej łzie wylanej – czy to za ojca, którego już nie ma, czy to za miłość, która się skończyła, wciąż H2O tęsknoty za Lidą, za swoim miejscem magicznym. Po latach, po wiekach niemal, jedzie w tamto miejsce i tak dokładnie, choć po ciemku i po pijaku, wie, że podwórko się skróciło. Mimo że stopy większe dwa razy, to dom rodzinny przeliczany na kroki jest najwyższą matematyką świata. Najważniejszą.
To bardzo osobista książka, a ja czytałam ją przełykając łzy. Pełna nostalgii, smutnych wierszy i skomlenia psa o imieniu Cygan.
Jedyna nadzieja, że w końcu elektrycy zakładają w tym nowym polskim mieszkaniu Alika elektryczność, że jest taki pstryczek na ścianie i można palić światło nawet całą noc. Taki symbol nadziei, takie rozganianie nocnych koszmarów, takie „A może będzie dobrze?” i takie „Miejmy nadzieję, że już nigdy się nie powtórzy”…


[To pierwsza książka wydawnictwa Latarnia – bliskiego memu sercu, bo trójmiejskiego. Ładne, wysmakowane, eleganckie wydania, minimalistyczne, ale w punkt trafione. I jakie plany wydawnicze! I jaka nowość - mój Kolski ukochany! Warto zwrócić uwagę na Latarnię!]