poniedziałek, 29 listopada 2010

DAJCIE MI PROSZĘ…


HARUKI MURAKAMI
„1Q84”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2010

Zaczyna się od „Sinfonietty” Janáčka.

Oczywiście zaraz znalazłam w internecie i posłuchałam. I pomyślałam, że to będzie naprawdę niesamowita książka.

Nie szukałam żadnych informacji na jej temat. Nawet nie chciałam wiedzieć, o czym tak naprawdę jest. Chciałam być białą kartą, żeby sama ją przeżyć, sama zrozumieć (na swój sposób) i niekoniecznie przypominać sobie zaraz Orwella, mimo, że tytuł sam na to wskazuje.
Pierwsza scena przemówiła do mnie z niezwykłą mocą.
Aomame, młoda Japonka, jedzie taksówką, z głośników wydobywa się wspomniana „Sinfonietta”. Kierowca stwierdza, że jest straszny korek i na pewno dziewczyna spóźni się na spotkanie, na które ją wiezie. Aomame jest podenerwowana, wie, że nie może się spóźnić ani o minutę, gorączkowo szuka wyjścia z sytuacji, ale jest zamknięta w taksówce, na środku autostrady, nie może wysiąść, tym bardziej, że nie ma możliwości, aby zmieniła środek transportu. Kierowca daje jej radę – kilka metrów dalej są schody ewakuacyjne, o których mało kto wie - są tam dla robotników, ewentualnie w razie wypadku. Niedaleko jest stacja kolejki. Mężczyzna sugeruje, żeby Aomame zeszła schodami i poszła na pociąg – wtedy ma szansę zdążyć.
I oto w środku dnia, z wysokich na kilkanaście metrów schodów na autostradzie, schodzi kobieta - ubrana w obcisła spódnicę, marynarkę, w torbie ma buty na obcasach i rozwiewające się na wietrze długie włosy… 
Jak dla mnie mistrzowska scena… Taka w stylu Murakamiego.
Aomame jest pierwsza. To singielka (nie cierpię tego słowa, ale tu jest najbardziej adekwatne). Pracuje jako trener fitness i samoobrony dla kobiet. Po godzinach zaś wykonuje zlecenia prywatne i masaże pewnej starszej damy. Do Aomame należą rozdziały nieparzyste.
Drugi jest Tengo – trzydziestokilkuletni pisarz, który nie wydał do tej pory żadnej książki. Wciąż bierze udział w konkursach dla debiutantów, poza tym uczy matematyki na kursach przygotowawczych i dorabia sobie jako recenzent i dziennikarz w piśmie jednego z jurorów konkursu. Również jest singlem. Od swojego opiekuna dostaje nietypową propozycję – ma poprawić tekst powieści jednej z debiutantek tak, aby książka otrzymała nagrodę. Tengo zapełnia rozdziały parzyste (w tym coś jest – jakieś Jing i Jang, dopełnienie męskości przez kobiecość, dwie równoważne siły, dwa światy, które krążą obok siebie…).
Aomame i Tengo spotkali się kiedyś, w przeszłości. Ale nie można powiedzieć, że się znają. Dziwnym trafem obydwoje zaczynają się zajmować jedną sprawą – tajemniczą sektą religijną, którą podejrzewają o krzywdzenie ludzi. Na kartach pierwszej części powieści nie spotkali się ponownie, ale jestem przekonana, że jeszcze to nastąpi. 
No właśnie – „1Q84” to zaledwie pierwszy tom. Jestem zła, że nie poczekałam, że nie połknęłam całej trylogii od razu (choć musiałabym być niezwykle wprost cierpliwa…). Teraz czuję tak wielki niedosyt, tak wielką pustkę i przepaść, mam milion pytań, mam milion domysłów, wszystko wisi na jednym cienkim włosie, wyrwanym z głowy dziesięcioletniej dziewczynki o imieniu Tsubasa…
To książka przepełniona symbolami – są dwa księżyce, jest pisanie historii na nowo, jest „Sinfonietta”, są tajemniczy Little People – niejako władcy w sekcie, jest wiara, jest seks (również jawiający się jako pewien symbol). Te motywy błyszczą, pojawiają się i w świecie Aomame i w świecie Tengo, ale to powieść o dwójce ludzi, z których każdy ma niejako dwa światy, nie wiadomo, czy te światy się ze sobą pokrywają, czy nie. Aomame mówi przecież „W jakimś momencie świat, który znałam, zniknął, albo usunął się, a zastąpił go jakiś inny świat. Tak jak przestawia się zwrotnica. To znaczy moja świadomość należy do tamtego, poprzedniego świata, ale sam świat zmienił się na inny. (…) Większość nowego świata została bez żadnych poprawek przejęta ze znanego mi starego. Dlatego nie trafiłam na żadne realne przeszkody (…)” [s.168-169] i dalej „Rok 1Q84 – tak będę nazywała ten nowy świat, postanowiła Aomame.” [s.175] Nie ma gwarancji, że Tengo porusza się po tym samych ulicach. Nie wiadomo, kto kogo śni, a więc nie wiadomo, czy mają szansę się spotkać. 

To dla mnie najbardziej brutalna i mroczna książka Murakmiego. Jest też, mimo bogactwa metafor i znaczeń, najbardziej oczywistą książką. W tym sensie, że jest najbardziej osadzona w rzeczywistości (przynajmniej na tym etapie). To trochę inny Murakami, niż ten, którego znam, kładzie nacisk na inne aspekty. Zawsze do tej pory najważniejsze wydawało mi się to przenikanie światów, to możliwe/niemożliwe, to tu/tam, wchodzenie w głąb lustra i pokazywanie, iż rzeczywistość po jego drugiej stronie też istnieje. Tutaj mam wrażenie, że najważniejszy jest świat realny, jego krytyka, jego czerń, brutalność, przemoc. Ta książka jest mocno osadzona w złu świata, mocno akcentuje niedoskonałości rzeczywistości. To trudna książka, pełna goryczy. 
Owszem, są sceny, które mnie omamiły swoim pięknem i delikatnością – to scena, gdy Aomame zaprzyjaźnia się z motylem, scena, gdy toczy się rozmowa na temat psa uwielbiającego szpinak, scena, gdy dziesięcioletnia dziewczynka łapie za rękę dziesięcioletniego chłopca… Nie mniej jednak są one kontrastem, który jeszcze uwypukla te rany, chropowatość i blizny świata.

Mimo to po przeczytaniu tej książki miałam ochotę usiąść i zacząć jeszcze raz od nowa. Wiedziałam, że to kopalnia diamentów, ale takich małych, jak pół paznokcia, które ukrywają się pod kamieniami i piaskiem. Trzeba szukać z oczami szeroko otwartymi, tropić, węszyć. Zdaję sobie sprawę, że na pewno mnóstwo przeoczyłam, że odnalazłam zaledwie garstkę. Że wiele motywów pozostało niejasnych. Ale pocieszam się tym, co powiedział jeden z bohaterów książki: „Bo wiesz, ja wśród powieści najbardziej cenię te, których nie mogę do końca zrozumieć.” [s.34]

Nie oceniam tej książki z dwóch powodów – po pierwsze jestem nieobiektywna w stosunku do Murakamiego, kompletnie zaślepiona jego talentem. A poza tym „1Q84” to cześć cyklu, urwana w połowie (w jednej trzeciej!) historia, która nabierze zupełnie innego sensu, gdy przeczytam pozostałe dwie. 

Nie oceniam, ale polecam…

…i dajcie mi proszę kolejną część JUŻ!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA]

poniedziałek, 22 listopada 2010

COŚ MAGICZNEGO


BRIGID PASULKA
„DAWNO, DAWNO TEMU I PRAWIE NAPRAWDĘ”
(TŁ. BARBARA GADOMSKA)
AMF +, WARSZAWA 2010 

Dawno, dawno temu, tuż przed drugą wojną światową, w małej tatrzańskiej wiosce o wdzięcznej nazwie Półwieś, żyła sobie Anielica Hetmańska. Byłą najpiękniejszą dziewczyną w wiosce. I żył też sobie Gołąb, który w oczy Anielicy tak się zapatrzył, że postanowił na nią zasłużyć i zbudować jej dom. 
„Przez całe nasze dzieje – począwszy od średniowiecznych warsztatów, a skończywszy na adaptacji loftów w krajach Unii Europejskiej – my, Polacy, zawsze byliśmy znani ze złotych rąk. Nasze umiejętności obejmują naprawę wozów drabiniastych i komputerów, konstrukcję maszyn i domowy wypiek weselnych tortów, budowę wiejskich kościołów i amerykańskich drapaczy chmur. I to wszystko bez otwierania książki, występowania o pozwolenia czy sporządzania projektów. A ponieważ zaloty do pięknej dziewczyny przy użyciu wszystkich części ciała dopiero ostatnio weszły w modę, na wiosnę 1939 roku Gołąb postanowił solennie zalecać się do Anielicy samymi rękoma.” [s.11]

Jakieś pięćdziesiąt lat później żyła sobie Baba Jaga. Z Półwsi przyjechała do wielkiego, pięknego Krakowa. Zamieszkała z Ireną i jej córką Magdą i próbuje ułożyć sobie życie, spleść powoli wszystkie niteczki, pokazać jakiś wzór, dać nam obejrzeć całą historię Polski wplecioną we włosy babki-poczmistrzyni, w koszulę ojca-pijaka, przepleść między palcami nowego chłopca. Sprząta u starej aktorki, podaje piwo w jednej knajpce, chłonie świat i szuka pomysłów na przyszłość.

A potem wszystko się łączy… I oczy Anielicy i oczy Baby Jagi i Półwieś i Kraków i Polska tam i wtedy i Polska tu i teraz.

To dla mnie niezwykła książka. Każdy jeden detal okaże się ważny, historia rozwinie się jak wielobarwny dywan, podłoży nam się pod stopy, a my będziemy chodzić i widzieć wzory i zauważać, że układają się w kwiaty, w krew, w miłość, w Kraków.

Autorka książki jest Amerykanką polskiego pochodzenia. Przyjechała do Polski po raz pierwszy na początku lat dziewięćdziesiątych (taka jak Baba-Jaga). Nie znała słowa po polsku, nie trawiła polskiej kuchni, nie wiedziała, jak poruszać się po ulicach, głowa pewnie pękała jej od szeleszczących słów, wypadających z ust Krakowiaków. Ale się zakochała. Gdzieś pod pomnikiem Mickiewicza żywiej zabiło jej serce. Zapisała siebie, swoją miłość do tego kraju, do ludzi, których spotykała po drodze, do barszczu i pierogów. Ale też do polskiej historii. Napisała piękną, cudowną bajkę o polskości. Bajkę, która mogła się zdarzyć i na pewno się komuś zdarzyła. I na pewno ktoś był kiedyś Anielicą, a ktoś na pewno był Gołębiem i zbudował dla niej dom. I jest, ciągle jeszcze jest mnóstwo Magd i jeszcze więcej Bab-Jag… 
W tej książce widać tak ogromne pragnienie poznania, zbadania, zatrzymania chwili, miłości, historii, dotknięcia kamieni, posmakowania rzeki, zaciśnięcia w pięści bijącego serca polskości… I to jest niesamowite, bo wielu Polaków nie interesuje się gołębiami na rynku – więcej – nawet ich nie zauważa. A Pasulka wchłonęła w siebie cała atmosferę Krakowa – ja też zapamiętałam go w taki sposób, jako miasto żywe, kolorowe, pełne, czasem pijane, a czasem roześmiane, czasem nietolerancyjne, a czasem kosmopolityczne. 
„Nigdy nie zapomnę mojej wizyty w Piwnicy pod Baranami. Zobaczyłam tłum ludzi, a w środku mężczyznę, który jaśniał jak słońce. To był Piotr Skrzynecki. Pomyślałam wtedy, że znalazłam się w środku polskiej duszy.” (źródło)

I to zakochanie chce opowiedzieć, pięknymi, bajkowymi słowami, to wyjście do człowieka, który siedzi w barze mlecznym podanie mu ręki, wysłuchanie, co ma do powiedzenia, a potem w zamian oddanie mu części swego świata. 
To snucie, dzierganie ze słów szalika, który otuli szyję, zakryje nos, nawet oczy, tak, że wszystko będzie widać przez delikatną siateczkę polskich słów koloru gołębiego puchu…

Ja – oczarowana…

[Tu strona autorki]

Moja ocena: 5,5/6

P.S. A teraz tonę w Murakamim – NIE PRZESZKADZAĆ!!!

środa, 17 listopada 2010

ZIELONO MI CZYLI BARDZO CHCIAŁABYM BYĆ ZNÓW MAŁA


CARLOS RUIZ ZAFON
„KSIĄŻĘ MGŁY”
(TŁ. KATARZYNA OKRASKO, CARLOS MARRODAN CASAS)
MUZA SA, WARSZAWA 2010 

Podchodziłam trochę sceptycznie.
No bo – brak Barcelony. No bo powieść dla młodzieży (choć „Marinę” czytało się świetnie). No bo debiut. No bo krótka. 
No ale był jeden jedyny plus, który zamazał wszystkie minusy/minusiki – magiczne nazwisko autora…
Wczoraj wieczorem dostałam książkę. Przy kolacji zerknęłam na kilka pierwszych stron. Trochę z rozczarowaniem do nich podeszłam. Inny styl pisania – nie ten magiczny, soczysty, obrazowy, który jest w dorosłych książkach Zafona, ani nawet ten prawie-doskonały, który pamiętam z „Mariny”. Raczej krótkie, proste zdania. 
Opowiadanie o tym, że jest rok 1943. Że jest wojna. Że Maksymilian Carver, w obawie wojennej zawieruchy, pakuje rodzinę i wywozi do małej rybackiej osady. Że rodzina Carverów liczy, poza ojcem, jeszcze mamę, Maxa, straszą siostrę Alicję i młodszą Irinę oraz kota, który przypałętał się do Iriny już po przybyciu do wioski. Średnie, średnie.
Ale ani się obejrzałam, a naprawdę wpadłam w tę książkę. Z impetem. I przeczytałam do końca, do pierwszej nad ranem połykając kolejne strony.
Czyta się dobrze, gładko, prosto. Później już nie przeszkadzało mi, że to swego rodzaju „wprawka” Zafona, że to pierwsza historia, jaką wydobył dla nas z głowy i że czasem zdania są zbyt proste, albo niosą za mało mgły i czarowania. 
Ale znów zachwyciło mnie to, że mimo, iż autor napisał powieść dla młodzieży, nie pominął tematów trudnych, bolesnych, dojrzałych. Bo to też książka o tym jak Max i jego siostra stają się dorosłymi. A właściwie dojrzałymi. 
Poznają w wiosce Rolanda i razem z nim przeżywają przygodę życia – Alicja pierwszą miłość, pierwszą śmierć i pierwsze prawdziwe łzy. A Max pierwszą odwagę i pierwszy smak krwi. I wagę obietnicy. 
Bo to dla mnie trochę taki „Doktor Faustus” dla dzieci. Uproszczony i podany z innymi przystawkami – żeby lepiej, słodziej smakował. Ale jest o tym samym. O sile pragnienia i o tym, co można oddać, żeby pragnienie spełnić. Tutaj rolę Fausta pełni szalony dr Kain*, który ponoć spełnia życzenia, a w zamian oczekuje tylko jednego – bezgranicznego posłuszeństwa i obietnicy, że gdy przyjdzie spłacić dług, obdarowany zrobi to bez mrugnięcia okiem. 
Kain przyjmuje postać klowna, a ja czytając o tym dziwnym klownie, miałam w głowie kilkanaście osób z mojego otoczenia, które boją się tych dziwnych, zaklętych stworzeń. Bo klown ma rozśmieszać, ale zawsze ma maskę i nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co myśli i co chowa w zaciśniętej, ukrytej za plecami dłoni…
Historia Kaina to niby mit/niby prawda. Coś, co w małej rybackiej wiosce podają sobie z ust do ust. Nikt nie wie na pewno. Poza jedną osobą, która zna osobiście doktora – to dziadek Rolanda. Tylko, że uparcie milczy…
Żałuję, że nie mam –nastu lat. Żałuję, że nie miałam okazji przeczytać „Księcia mgły” w czasie, gdy czytałam „Czarne stopy” i cykl o Tomku. Wtedy gdy moja wyobraźnia biegała szybciej i skakała wyżej. Bo w tej książce są zatopione wraki statków, do których nurkują bohaterowie. Bo jest cyrk i wesołe miasteczko z diabelskim młynem. Bo jest chatka na plaży, w której Roland nocuje od czasu do czasu (bez opieki dorosłych!!!). I jest wolność, wakacje, słońce i przygoda życia, o której nie da się zapomnieć. Jest smutek, bezbrzeżny i strach, którym naprawdę można się przestraszyć. Ale wszystko podane tak, że gdybym miała lat na przykład 13, to chciałabym się uwikłać w takie dojrzewanie… Niebanalne.
I mam wrażenie, że Zafon dojrzewał po trochu ze swoimi bohaterami. Uładzał ich, zalepiał niedoskonałości, dolepiał uśmiech, dodawał trochę doświadczenia. I z Maxa wyrósł później Oscar i na końcu Daniel. Dobrzy, silni bohaterowie, którzy nie do końca wierzą w swoją siłę. Alicja zaś przepływa w Marinę i w Beę – kobiety/niekobiety, nieświadome swojego czaru i wdzięku, ale zawsze mające w sobie jakąś tajemnicę.
Jako horror „Książę mgły” podobał mi się bardziej od „Mariny”. Niedoskonały, niedociągnięty, ale doktor Kain zrobił na mnie większe wrażenie, niż pseudo-ludzie marinowi. 
I ma fascynującą, hipnotyczno-zieloną okładkę. Zielono mi więc dziś, po lekturze.

* Alicja, Kain, Roland – dla mnie to znaczące imiona i nie użyte w książce przypadkowo

Moja ocena: 4,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA.]

czwartek, 11 listopada 2010

DWIE MAŁGORZATY CZYLI MAŁA I DUŻA LITERATURA POLSKA

Za oknami powiewają białe-czerwone flagi, zimno jak diabli i deszcz… Mój patriotyzm przejawi się dziś w podzieleniu się odczuciami na temat dwóch polskich książek (broń Boże autorek!). I ni będzie to niestety li tylko pochwalny tekst…

mała proza:

MAŁGORZATA KALICIŃSKA
„ZWYCZAJNY FACET”
ZYSK I S-KA, POZNAŃ, 2010 

Rozlewisko przeczytałam w dobrym nastroju – zaczarowało mnie trochę, trochę rozbawiło, momentami - fakt – było denerwujące i płaskie, ale ogólnie mnie zrelaksowało, wprowadziło w dobry nastrój.
Sięgnęłam po „Zwyczajnego faceta” licząc na ten sam delikatny feeling, co przy sadze mazurskiej. Wiedziałam, że temat jest zgoła inny, że autorka się zarzekała, że nad Rozlewisko już nie wróci, że napisała książkę z punktu widzenia mężczyzny – z tego wszystkiego zdawałam sobie sprawę, ale miałam nadzieję… 
Moja nadzieja została brutalnie zdeptana buciorami roboczymi głównego bohatera, nudą, wyzierającą z książki, sztucznością, przekleństwami, stereotypami i w ustach poczułam taki niesmak, że do teraz mi się odbija. 
To książka o dojrzały mężczyźnie, po pięćdziesiątce, którego poznajemy, gdy jedzie właśnie na wakacje na Mazury. Na co dzień pracuje w Turku, w Finlandii. Wyjechał tam, gdy stracił pracę w stoczni (jest parę bluzgów na polskie elity rządzące za podjęcie takiej decyzji i za to, że nie potrafili polskich stoczni uratować). Z perspektywy czasu mężczyzna opowiada swoje życie, to, co doprowadziło go w to dziwne, zakręcone miejsce jego życia. Wiesiek jest właśnie w trakcie rozwodu – ma żonę z jakimś problemem psychicznym która nieustannie robi mu awantury, poniża go i tłamsi. 
I tych awantur jest w tej książce strasznie dużo – co dwie, trzy strony. Jakby autorka nie wierzyła, że czytelnicy po jednym, dwóch przykładach mogą zrozumieć o co chodzi. Jakby chciała na siłę obronić rację swojego bohatera i usprawiedliwić to, że wystąpił o rozwód. A my tak naprawdę przyznaliśmy mu rację już na początku. Tyle, że im więcej o tym czytamy, tym bardziej zaczynamy wątpić w Wieśka.
Moim zdaniem autorce zabrakło pomysłu na tę książkę. Wydawało jej się, że wie co myślą i kim są faceci – och, jak stereotypowo bardzo ich potraktowała! Jak mocno niesprawiedliwie i sztampowo! Jak bez poczucia i polotu! Wszyscy lubią wypić – nie ma takich, którzy nie lubią. Wszyscy lubią seks – szczególnie Karol, przyjaciel Wieśka, który pokazany jest jako „typowy samiec” – singiel, własne małe mieszkanko, gotuje, sprowadza dziewczynki, pije i namawia Wieśka do pójścia do domu publicznego, gdy ten mu się zwierza, że nie wie, co zrobić ze swoim życiem i swoją kobietą… 
Kalicińska też moim zdaniem za bardzo chce szokować, co wychodzi wręcz śmiesznie. Chyba wydaje jej się, że musi udowadniać, iż może pisać o wszystkim, że żaden temat nie jest jej obcy, że nic nie jest tabu. Tylko po co? Jest taka scena, gdy Wiesiek idzie się kąpać do zimnego, wrześniowego jeziora. I opowiada o tym, że zmalał mu wacek i jądra… Ta scena nic nie wnosi do treści książki, nic nie opowiada, nie udowadnia – no chyba, że brak dojrzałości u autorki… (paradoks, ale takie mam poczucie).
Poza tym denerwowała mnie narracja pierwszoosobowa, której Kalicińska nie umiała tu moim zdaniem dobrze wykorzystać. Bohater mówi o rzeczach, o których mówić nie powinien – już na samym początku na przykład – opowiada swoją drogę do pensjonatu – o tu muszę skręcić, o nic, nie widać, oj, zagapiłem się i muszę zawrócić 200 metrów, oj, a teraz mijam kapliczkę, a ta kapliczka jest szara, a ja muszę ją ominąć… Wiem, że w ten sposób autorka chciała nam pokazać topografię, ale było to tak sztuczne i naciągane, że zastanawiałam się, czy już w tym momencie nie odłożyć książki… I trzeba było…
Bo męczyłam się, wyglądałam końca, nie odpoczęłam tak jak przy Rozlewisku, nie poczułam tej kobiecej zwyczajności, w której zaklęte jest piękno…
Odradzam, niepatriotycznie odradzam…

Moja ocena: 1/6

DUŻA PROZA:

MAŁGORZATA WARDA
„NIKT NIE WIDZIAŁ, NIKT NIE SŁYSZAŁ”
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 
To z kolei książka po którą sięgnęłam z dwóch powodów – z powodu ”Czarodziejki” (koszmarna okładka, zupełnie nieprzystająca do treści, do klimatu i do sensu tej powieści), którą parę lat temu kupiłam na jakiejś wyprzedaży „do spróbowania”, a która zaczarowała mnie i zupełnie pochłonęła. Lubię takie powieści, gdzie na samym końcu wszystko wywraca się do góry nogami i gdzie nic nie jest takie, jak jawiło się na początku. Drugim powodem zaś jest to, iż Warda jest gdynianką z pochodzenia, a ja gdańszczanką z wyboru/konieczności/miłości. To zaraz obok siebie. Inaczej się czyta książki, gdy znamy ulice, po których chodzą bohaterowie, gdy piliśmy herbatę w tej samej kawiarni, co główna bohaterka.
O czym jest „Nikt nie widział, nikt nie słyszał”? Dokładnie o tym – o zaginionych dzieciach. O tym, jak z gwarnego, oblanego słońcem podwórka w środku wielkiego miasta znika Sara – kilkuletnia dziewczynka. Nikt nie widział, co się z nią stało. Całe miasto, podniesione na nogi w panice biega w kółko, wszystkie psy wyją i skomlą. Ale nie ma żadnego śladu. Prócz kilku włosów. 
Jest też historia Agnieszki – jej matka oddała ją na przechowanie przyjaciółce, a po kilku latach wróciła i wyrwała ją w objęć znanego terytorium po to, by zamieszkać z nią w Paryżu.
A w parku w Łebie zostaje odnaleziona kobieta – podaje się za dawno zaginioną dziewczynkę – z tym, że teraz jest już dorosła i ma zmrużone powieki – nie może sobie poradzić ze światłem słonecznym…
Te wszystkie trzy historie się połączą. Zupełnie inaczej, niż nam się wydaje (choć ja przeczuwałam troszkę, troszeczkę ten koniec – nie do końca oczywiście, bo to było raczej niemożliwe, ale w zarysach owszem).
To, w przeciwieństwie do książki Kalicińskiej, powieść napisana pięknym, dobry językiem polskim. Bez wulgaryzmów, bez niepotrzebnych scen, bez patosu. Książka nieco psychologiczna, a nieco obyczajowa. 
To pomieszanie dzieciństwa i dorosłości. Gry w klasy, oranżady w proszku, jedzonej ze zmoczonego śliną palca i strachu, ogrodzenia przy lotnisku, na którym powiewają trzy włosy. Nie do końca wiadomo czyje…
Zrobiły na mnie wrażenie niesamowite obrazy, których zbiór zapisałam w pamięci i które dołączają do mojej kolekcji:
…dwie dziewczynki, przyjaciółki, które rozmawiają przez zamknięte drzwi, bo mama jednej nie pozwala jej otwierać drzwi, gdy nikogo dorosłego nie ma w domu…
…czarna spódnica baletowa – czy jakakolwiek baletnica tańczy w czarnej spódnicy?...
…zespół Myszki, dziewczynki tańczące w programie telewizyjnym, które okazują się głuchonieme i rozmawiają ze sobą na migi, tuż po tym, jak schodzą z wizji…
…artysta, który robi instalacje z kobiet, a na ich ciele robi tatuaż ze swoim imieniem…
…ranek, tuż po wspólnie spędzonej nocy, gdy dziewczyna wymyka się z ramion kochanka, pisze na jakiejś kartce znalezionej na podłodze „Zakochuję się w tobie” i wsuwa kartkę między inne papierzyska, zalegające podłogę. (Tak, by nie znalazł jej zbyt szybko, ale żeby znalazł, gdy przyjdzie na to pora – tak sądzę)…

I tylko dziwię się, że wśród tylu wariantów nieszczęść, ja jestem szczęśliwa i w dobrym domu.
I dziękuję i boję się.

A książkę patriotycznie polecam.

Moja ocena: 4,5/6

(i jeszcze blog autorki.)

poniedziałek, 8 listopada 2010

ZAKŁADKI W KSIĄŻCE O ŻYCIU


XIAOLU GUO
„20 ODSŁON ZACHŁANNEJ MŁODOŚCI”
(TŁ. JACEK MANICKI, WITOLD NOWAKOWSKI)
ALBATROS, ANDRZEJ KURYŁOWICZ, OPOLE 2010 

Historyjki dotyczące Fenfang, to dwadzieścia razy, kiedy zaglądamy za zasłonę i widzimy młodą dziewczynę. W wieku 17 lat przyjechała z małej chińskiej wioski do Pekinu. Dwadzieścia razy coś się zmienia w jej życiu, a ona opowiada. O tym, jak przyjechała do Pekinu i nie miała gdzie spać. O tym, jak zwolennicy Mao pilnowali jej cnoty. O tym, jak poznała mężczyznę, z którym spędziła trzy lata. O tym jak się rozstali. O tym, jak szuka pracy. Jak pisze scenariusz. Jak pije najtańsze piwo i zajada zupę z kaczki z przyjacielem swojego amerykańskiego chłopaka – jak pod wpływem gorąca zupy rozbierają po kolei większość swojej garderoby. O tym, jak wściekły były chłopak rzuca w nią krzesłem, trafia w żyrandol i po podłodze rozsypują się kawałki szkła, w które Fenfang wdeptuje przez kolejny tydzień – jak nie zauważa, że odłamek szkła wbił jej się w palec, jak krwawi na zjadanego właśnie pomidora… Niektóre obrazki są takie, że zapierają dech, a niektóre są zwyczajną opowiastką o młodej wieśniaczce w wielkim mieście, która stara się przetrwać.
To debiutancka powieść Xiaolu Guo. Napisała ją jakieś 10 lat temu. W podziękowaniach pisze o tym, ze tłumaczenie tej książki było dla niej (a przez to jej tłumaczki) ciężkim zadaniem, a to dlatego, że wracając do swojego debiutu po 10 latach, stwierdziła, że cała powieść najchętniej napisałaby od nowa. Że widziała niedostatek warsztatu, infantylność bohaterki i jej niezaradność życiową, a także to, ze bohaterka z tej powieść nie wyszła ani trochę dojrzalsza, mądrzejsza. 
Ja też to widzę, czuję. Także porównując „20 odsłon…” do „Małego słownika chińsko-angielski dla kochanków”, która to książka w zeszłym roku zrobiła na mnie kolosalne wrażenie – głównie ze względu na język. Zhuang ze „Słownika…” jeszcze teraz powraca do myc myśli, jej szczerość, jej prostolinijność, różnice kulturowe i wynikające z tego brak zrozumienia i łzy. I to, że Zhuang się uczyła, na własnych błędach. A Fenfang wychodzi ze swoich historii jakby bez bagażu, taka sama, jak weszła. Może jedynie umie więcej – zna angielski, umie pisać na komputerze, zna przepisy ruchu drogowego – ale dalej nic nie umie zrobić ze swoim życiem.
Każdy rozdział jest poprzedzony zdjęciem autorstwa samej Xiaolu Guo. To scenki rodzajowe z życia wielkiego chińskiego miasta. Są sugestywne i są, jak dla mnie, największą siłą tej książki.


Na koniec scena, która naprawdę mi się spodobała – kiedy do Fenfang dzwoni z Bostonu jej amerykański chłopak.

„-Fenfang, od kilku dni wydzwaniam do ciebie do domu. Gdzie ty się podziewasz?
-Jestem w Xi’an.
-Gdzie?
-W Xi’an. No wiesz, w tym starożytnym mieście z wojownikami z wypalanej gliny. Właśnie jem pieczoną rybę.
-Co? Jacy wypaleni wojownicy, jaka pieczona ryba?
Słuchałam spowolnionego głosu Bena z tamtej strony Pacyfiku. Miałam wrażenie, że stoi na palcach przed wielką mapą Chin, próbując mnie zlokalizować.
-Tak, Ben, jestem w Xi’an. Wszystko w porządku. Chcesz posłuchać wiatru?
Uniosłam komórkę wysoko nad głowę, ku nocnemu niebu, wystawiając ją na wiatr i kurz.”
[s.157]

I jeszcze jedno – bohaterka odwiedza w książce księgarnię – gdyby spełniło się moje ciche, gdzieś głęboko skrywane marzenie o własnej księgarni, chciałabym ją nazwać tak, jak nazywało się to miejsce z powieści - Miasto Książek.

Moja ocena: 3,5/6