„BEZ MOJEJ ZGODY”
USA, 2009
SC. NICK CASSAVETES, JEREMY LEVEN (na podstawie powieści Jodi Picoult o tym samym tytule)
REŻ. NICK CASSAVETES
ZDJ. CALEB DESCHANEL
MUZ. AARON ZIGMAN
WYST. Cameron Diaz (Sara Fitzgerald), Jason Patric (Brian Fitzgerald), Abigail Breslin (Andromeda 'Anna' Fitzgerald), Sofia Vassilieva (Kate Fitzgerald), Evan Ellingson (Jessie Fitzgerald), Alec Baldwin (Campbell Alexander), Thomas Dekker (Taylor Ambrose)
Bardzo lubię większość książek Picoult za trudne tematy z typowym konfliktem antycznym (dla przypomnienia to Polega na zderzeniu się przeciwstawnych, równorzędnych racji, pomiędzy którymi nie sposób dokonać wyboru) I za to, że przedstawia każdą ze stron tego konfliktu i każdej daje głos. Ale też za to, że zawsze potrafi mnie zaskoczyć.
„Bez mojej zgody” jest moją ulubioną książką tej autorki. Dlatego sięgnęłam po film. Chciałam zobaczyć jak bardzo pokryją się moje wyobrażenia z wyobrażeniami twórców filmu.
Fabuła w zasadzie pozostaje niezmieniona. I film i książka opowiadają o rodzinie, która ma Bardzo Wielki Problem. Kate jako dziecko zachorowała na białaczkę. Żadne z rodziców nie mogło być dawcą szpiku. Jej starszy brat Jessie również nie miał zgodności. Lekarz nieoficjalnie zaproponował rodzicom inne wyjście – „zaprojektować” dziecko, poddać się zapłodnieniu In vitro, projektując geny kolejnego dziecka tak, by noworodek mógł być później dawcą. Mała Anna od urodzenia jest tym dawcą dla swojej siostry – najpierw krew pępowinowa, później szpik. Teraz ma 11 lat i pozywa swoich rodziców do sądu. Oni chcą, by oddała siostrze nerkę. Anna nie chce się na to zgodzić. Mówi dość…
Niesamowicie działa na mnie ta fabuła. Walcząca matka, chora Kate, wahający się, kochający ojciec, Jessie, którego problemy pozostają właściwie niezauważone, no i zaprojektowane dziecko – Anna. Picoult stworzyła bardzo sugestywny obraz. Tak jak wspominałam mówi głosem każdej z postaci – poszczególne rozdziały są nazwane imionami bohaterów, które w danej chwili prowadzą narrację. Twórcy filmu również posłużyli się tym narzędziem przy wprowadzeniu do fabuły. W miarę rozwoju akcji rezygnują z tego na rzecz tylko i wyłącznie retrospekcji.
Oczywiście jak zawsze (no prawie zawsze) książka jest lepsza od filmu. Aczkolwiek film nie jest zły. Podobają mi się szczególnie zdjęcia, które nadają takiej lekkości i ulotności pięknym chwilom w życiu Fitzgeraldów. Takich pięknych chwil jest dużo. Oczywiście dużo jest również chwil złych, choroba upadla człowieka, całą rodzinę, sprawia, że wszyscy spotykają się przed sądem, ale w filmie widać wyraźnie, że złe chwile wcale nie przeważają. Mam wrażenie, że Cassavetes i Leven bardzo chcieli pokazać, że choroba mimo wszystko nie musi odbierać radości życia, że do ostatka trzeba się nim cieszyć i z niego korzystać. Te partie filmu podobają mi się najbardziej. Na przykład scena, gdy Kate ma depresję, nie chce wyjść z domu, straciła włosy po chemioterapii i czuje się brzydka, krzyczy „Jestem odmieńcem!” Jej matka goli sobie głowę, po czym całą rodziną idą do wesołego miasteczka i pstrykają sobie mnóstwo fotek w automacie.
Kate przez cały film tworzy album ze zdjęć, wycinków z gazet, swoich własnych rysunków. Daje go w prezencie matce mówiąc „Miałam dobre życie”. I to chcieli pokazać scenarzyści tego filmu.
Jeden wielki, ogromny minus, jaki widzę w tym filmie, to zmiana zakończenia.
Czasem mam wrażenie, ze hollywoodzcy filmowcy boją się straszyć Amerykanów, boją się pokazać im śmierć, nienawiść, umieranie… W filmie wszystko pięknie się kończy – Kate odchodzi, po prostu przestaje oddychać w ramionach matki, a cała reszta rodziny jeździ w każde jej urodziny nad jej ulubione jezioro. I scena, gdy wszyscy razem stoją nad jeziorem, a zza chmur wychodzi słońce. Typowo hollywoodzka. Pocieszenie dla mas. Umarła, ale jest jej dobrze i przekazuje to z zaświatów.
Koniec ksiązki Picoult była drapieżny, zaskakujący, zostawiał nas z przeświadczeniem, iż życie jest nieprzewidywalne i czasem boli do szpiku kości. (Nie będę go zdradzać, bo ktoś może nie czytał). Tu zawiodłam się straszliwie.
I jeszcze mała uwaga – w oryginale książka ma tytuł „My sister’s keeper”. Keeper oznacza stróża, dozorcę, opiekuna… Uważam, że ten tytuł dużo więcej mówi niż „Bez mojej zgody”. Oczywiście nie jestem tłumaczem i nie podejmuję się znalezienia zamiennika tego znaczącego tytułu po polsku, ale tłumacz książki (ewentualnie filmu) mógł się bardziej wysilić.
Moja ocena: 4/6
Ano mógł:) Sytuacja, którą przedstawia Picoult faktycznie przypomina grecką tragedię, ale niestety los czasami rzuca nam pod nogi takie wybory...
OdpowiedzUsuńA ja znam przynajmniej jedną ekranizację, która dorównuje swojemu literackiemu pierwowzorowi (jeśli go nie przewyższa:) Ale o tym kiedyś później u mnie.
Pozdrawiam
Witaj :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z tobą w całej supełkowatości. Książka jest wspaniała, natomiast ekranizacja aż mnie zemdliła... nie tylko ze względu na wątki, których w książce nie było w ogóle, ale zwłaszcza ze względu na zakończenie. Zresztą sama gra aktorów, ta powierzchowność scenariusza, aż pożal się boże... według mnie w film zmarnowano niepowtarzalną okazję. Mógł być hit, film pełen wzruszeń, przemyśleń etc, a tak mamy jedno z wielu pseudo-filmowych amerykańskich ciastek dla typowych buraczanych farmerów. Smutne.
Dobrze, że dostrzegłaś różnicę między książką a filmem. Spotkałam się z wieloma recenzjami filmu i wszystkie były denerwujące, bo większość kinomanów, nie czytało tej książki.
Pozdrawiam serdecznie :)