środa, 25 kwietnia 2012

CO MY MOŻEMY ZROBIĆ DLA ZIEMI


IZABELA GÓRNICKA-ZDZIECH, PAWEŁ CHRZANOWSKI
„COŚ Z NICZEGO. EKO ZABAWY DLA MAŁYCH I DUŻYCH”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Książka zaczyna się złowrogo – pomijając króciutki wstęp – zaczyna się od Ekotestu... Bałam się go zrobić, bo wiedziałam, że raczej nie zdobędę maksymalnej ilości punktów. I że na początek przeczytam kazanie jak to mało (no może średnio) eko jestem. Ale nic, zaznaczałam odpowiedzi, drżąc przed karzącą ręką autorów. Odpowiadałam na pytania – czy korzystam z telefonu komórkowego dłużej niż trzy lata (moja komórka ma jakieś dziewięć, więc plus) lub czy reaguję, gdy ktoś śmieci na ulicy (nie mam odwagi, więc minus). Wynik gdzieś pośrodku. I wielkie zaskoczenie. Bo autorzy nie są tak naprawdę po niczyjej stronie. To znaczy owszem, chcą propagować ekologię w codziennym życiu, ale nie ganią i nie obrażają się na czytelnika, który nie uczestniczy w imprezach ekologicznych i nie czyta artykułów na ten temat w prasie. Sugerują, że można coś zmienić i to niewielkim kosztem.
Pytają na przykład: „Czy wiesz, że 80 % śmieci, które wyrzuciłabyś/wyrzuciłbyś zwyczajowo jako komunalne, jesteś w stanie wykorzystać powtórnie?” [s.10] Radzą, żeby zacząć od własnego domu, własnego otoczenia. I chwalą, że skoro ich książka „Coś z niczego” jest w naszych rękach to już przecież coś. Mało tego! Przeczytałam, z początku z zazdrością, laurkę dla osób z maksymalną liczbą punktów. I oczom nie wierzyłam. Owszem – jest głaskanie po główce i cukierek za dobre sprawowanie, ale też ostrzeżenie – nie stań się ekoterrorystą – w domyśle, bo możesz zniechęcić tych, którzy dopiero zaczynają!
No i tym mnie kupili! Człowiek bowiem z natury jest leniwy i czasem nie chce mu się przejść dodatkowych 30 metrów do innego kosza na odpady plastikowe. Czasem zaś jest uszczęśliwiony mogąc iść i 200. I nie dostaje za to po głowie – dostaje mocną alternatywę, dostaje receptę i sposób na to, by bez wysiłku móc być lepszym.
A autorzy podsuwają pomysły, o jakim nie śniło się filozofom.
Dzielą książkę na dwie części – jedna dotyczy zabaw w domu, a druga zabaw w ogrodzie. Jeśli ktoś nie ma ogrodu – wystarczy wyjść do lasu, na łąkę, na plażę. Oczywiście w otwartym terenie nie sprawdzi się pomysł na samodzielne zrobienie pojemników na segregowane odpady, ale można puścić ekolatawiec, albo ekotratwę. Już pierwszy pomysł – koszykówka-śmieciówka, czyli piłka ze starych gazet mnie onieśmielił – genialne w swojej prostocie, ale łatwiej iść przecież do sklepu kupić gumową piłkę. Albo nwet dwie... A tu nie chodzi o to, żeby było łatwiej. Chodzi o to, żeby zrobić coś samemu, żeby było śmieszniej i żeby przy okazji użyć jakiegoś „śmiecia”. A jeśli już kupiło się piłkę plażową, to zimą można ją wykorzystać jako ekologiczną bombkę świąteczną.
Z plastikowych butelek można zrobić kręgle, albo kukiełkę. A z tej dużej, pięciolitrowej, można zrobić jeża polarnego. Wystarczy mieć oprócz butelki 16 zadrukowanych i niepotrzebnych już kartek papieru, klej, flamastry... i trochę wyobraźni! Taka zabawa ćwiczy sprawność manualną, uczy, że można ponownie wykorzystać zadrukowany już papier i jest doskonałą bazą do wymyślenia bajki o jeżyku – ważne, żeby być razem, ważne, żeby myśleć.
Przy każdej zabawce jest zamieszczona informacja, jakie zdolności dzięki niej dziecko rozwija, które zmysły ćwiczy. Że wytapianie świec z resztek wosku uczy praw fizyki i cierpliwości, labirynt z foliowych torebek propaguje ruch a ekoszablony ze starych zdjęć rentgenowskich uczą panowania nad ruchami dłoni.
Świetne są też EKOtropy – czyli informacje z dziedziny ekologii, zamieszczone pomiędzy pomysłami na zabawki. Bo nie każdy wie, że „w Polsce zużywa się 400 milionów aluminiowych puszek, które można powtórnie przetworzyć oraz wykorzystać nieskończenie wiele razy.” [s.37], czy że „dotykanie zwierząt żyjących na wolności może szkodzić ich zdrowiu” [s.75]
Jedyne, do czego mam przysłowiowe „ale”, to zdjęcia. Ja wiem, że ta książka to pewnie „samoróbka”, że jest wynikiem wielkiej pasji, tworzona między pracą, zajmowaniem się dziećmi, a smażeniem naleśników na obiad. Doceniam to. I podziwiam. Nie mniej jednak mam spaczone oko. Leniwe. Przyzwyczajone do kadrów odartych z niedoskonałości. Przyzwyczajone do nieprawdziwości, iluzji, takiej magii w magii. Boję się, że na półce z książkami dziecięcymi, przeładowanymi różem i innymi jaskrawymi kolorami, mogłabym ją ominąć. Mimo że szukam takich wydawnictw – niszowych, ale niezwykle ważnych i twórczych. Nowatorskich. I – niespecjalnie – ale wyścig mogłoby wygrać coś, w czym palce maczał program do obróbki zdjęć. Zwłaszcza, jeśli nie byłaby promowana i nie stała frontem do czytelnika. Biznes is biznes. I ciężka, rynkowa, często mała ekologiczna, rzeczywistość. Choć książka w takim wydaniu jest urocza.
Jakkolwiek... Dla mnie o największej sile tej książki świadczy jej niezaprzeczalna wartość pedagogiczna. Dobrze jest być razem. Z rodzicami/z dziećmi. Dobrze jest, żeby obok grania w gry na komputerze, móc umieć z nimi wyciąć z kartonu domek. I żeby w tym domku posiedzieć z godzinkę na niewidzialnej herbatce. Żeby umieć ze swoimi dziećmi/ze swoimi rodzicami być – być twórczo i do tego, w tym wypadku, także ekologicznie. Bo wystarczy tylko karton po nowym telewizorze – trzeba wyciąć w nim dziurę, ozdobić i nazwać to teatrzykiem. I już jest coś, co umocni więzi między członkami rodziny, co pozwoli twórczo się rozwijać, co choć na chwilę oderwie dzieci, ale także nas, dorosłych, od bajek w telewizji. Sami możemy być przecież bajką!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz