piątek, 4 listopada 2011

…ZE MNĄ


SONIA RADUŃSKA
„SOLO”
DOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011 

„Kłaniam się tej kobiecie i innym dojrzałym kobietom.
Jesteśmy jak śliwki węgierki wiszące na drzewie w październiku; trochę już podmarznięte, zmarszczone, ale najsłodsze i gęste od treści.” [s.21]
Stawiam filiżankę kawy i kubek herbaty na dwóch końcach stołu. Po jednej, tej przy mocnym, aromatycznym napoju, stawiam „Solo”, otwarte na losowo wybranej stronie. Z taką kobietą jak Sonia Raduńska chciałabym iść do kawiarni i niech opowiada aż zapadnie zmrok.
Jest mądra, dobra, świadoma swoich słabości, nie wyniosła, czasem depresyjna, ale spokojna takim spokojem wewnętrznym, całościowym.
Raduńska napisała siebie – kobietę dojrzałą, kobietę, której się już nie pożąda, kobietę, która jest sama i która wciąż jeszcze marzy o wielkiej miłości, o tańczeniu tanga, i o białej Grecji, a nie białej sali. 
Przede wszystkim jestem pełna podziwu dla niej, że ma w sobie tyle odwagi – mówi o swoim psie, o wakacjach na Kaszubach i o świętach, gdy przyjeżdżają do niej dorośli córka i syn, ale mówi też o wojnie w Iraku, o śmierci, o tym, że opuścił ją mężczyzna, którego kocha wciąż i wciąż i jeszcze o tym, że nie ma już okresu. Nie wycina kawałków rzeczywistości, żeby było piękniej i milej. Pisze siebie całą, z ciałem, jakie ma, z myślami, jakie przelatują przez głowę.
To pamiętnik prowadzony od 1999 roku i to, co mocno mnie uderza w tej przestrzeni czasowej – zwyczajność jest cały czas aktualna, nie zamknięta datami. Raduńska kocha swojego kota w 1999 i w 2010 też. Wtedy czytała książki i teraz też czyta. I wtedy piła herbatę i pewnie pić ją będzie i za 10 lat. I to jest w tej książce piękne – to życie obok historii. To nie jest tak, że autorka nie widzi sytuacji w kraju, na świecie – widzi, ale jednocześnie sama sobie jest całym światem. I wpuszcza do tego świata raz przyjaciółkę, a raz syna. 
Wyobrażam sobie zeszyt, zapiski piórem, albo ołówkiem, fotografie, wycinki z gazet, zapomniany bilet, wetknięty między strony, starty grzbiet i rogi od ciągłego noszenia w torebce – zawsze przecież może być coś, co warto zapisać – przelatujący klucz ptaków, albo jakiś cytat, znaleziony w gazecie, wyłożonej w poczekalni u lekarza. 
I ja też nie mogłam czytać spokojnie tej książki, co chwilę sięgałam po fioletowe samoprzylepne karteczki, żeby zaznaczyć nimi jakiś fragment. Powiększyła mi się lista książek do przeczytania. Bo mimo, że Raduńska pisze, iż potrafi już żyć bez książek, jedną czyta długo, mądrze, powoli, to ja wciąż nie mogę się wyzbyć czytelniczej zachłanności. A tu jest Bauman, Allende, Osho, Coetzee i Stachura, a ja czuję się, jakbym siedziała z przyjaciółmi przy ognisku letnią porą i rozmawiała o życiu, umieraniu, wyprowadzaniu psa, kulturze, buddyzmie i własnych słabościach.
Ta książka to chwila odpoczynku, chwila zatrzymania się, głęboki oddech w pozycji powitania słońca. Jest wielkim pudełkiem ciasteczek z wróżbą. Otwieram na którejkolwiek stronie i biorę cytat, opis jesieni albo piękne imię kota – Sanga – za znak na nadchodzący dzień. Biorę spokój i wrażliwość autorki za dodatek do drugiego śniadania. 
I wiem, że za rok, dwa wrócę do tej książki, znów zaparzę kawę dla Soni Raduńskiej, postawię „Solo” naprzeciwko siebie i zaznaczę całkiem inne fragmenty i co innego znaczyć będzie dla mnie fioletowa okładka z dojrzałym owocem.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]


(fotka Soni Raduńskiej znaleziona w sieci, choć ciężko było)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz