środa, 1 czerwca 2011

WRACAJĄC (OPOWIEŚĆ O MAŁEJ DZIEWCZYNCE)


CAROL DRINKWATER
„OLIWKOWY SZLAK”
(TŁ. HANNA PASIERSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Tym razem Carol Drinkwater mnie nie zachwyciła. Nie objęła mnie swoimi zapisanymi drobnym maczkiem dłońmi i nie skryła w Appasionacie. Wręcz przeciwnie. Posiadłość zostawiła daleko za sobą, odwróciła się do niej plecami i ruszyła oliwkowym szlakiem. Wiem, że to wszystko się wiąże, bo Carol chce „(…)poznać historię [drzew oliwkowych]. Odnaleźć najdawniejsze ślady kultury oliwnej, odkryć, gdzie wszystko się zaczęło, nawiązać z tym kontakt.” [s.36] Nie do końca wie po co i dlaczego, nie do końca racjonalnie myśli, czuje gdzieś w głębi siebie, że musi zbadać drzewo genealogiczne drzewa. Wytycza szlak, łapie za kartkę i rysuje tajemnicze kreski. Droga wiedzie przez Syrię, Turcję, Maltę, Tunezję, Libię, Grecję, Kretę, Izrael. A zaczyna się w Libanie, bo Carol otrzymała znak. Od znajomego dostała zdjęcie, na którym sfotografował się z drzewem oliwnym. Wedle jego słów w Libanie właśnie jest gaj oliwny z okazami liczącymi sobie blisko sześć tysięcy lat. Taki mały Graal, który Carol musi odnaleźć, nie do końca wie, gdzie to jest, nie do końca wierzy w taki cud. Choć przecież kilkanaście razy na tych stronach powtarza, że oliwka to najbardziej odporna roślina, że ma w swoim ziarnie tak ogromną chęć przetrwania, że jest zaprogramowana na wieczność. Rozumiem, że chciała pogłaskać pnie innych drzew, niż te, które widzi co dzień tuż przed zamknięciem powiek do snu. Ale ja lubiłam przechadzać się z nią między jej oliwkami, lubiłam jej miód i lubiłam jej hałaśliwe psy, lubiłam anegdoty i znajome już zakątki farmy. Teraz muszę pokonywać setki kilometrów w upale i bez poczucia bezpieczeństwa (gdzieś jest wojna, gdzieś śnieżyca, gdzieś kobieta nie powinna pokazywać się sama na ulicy). Najgorzej, że te setki kilometrów są przemierzane bez radości życia. Carol zgubiła gdzieś swój uśmiech. Myślę, że to dlatego, iż nie ma z nią Michaela… W „Oliwkowych żniwach” Carol opowiadała o problemach z mężem, o kryzysie, o tym, jak bardzo ich małżeństwo chwiało się i trzeszczało. Michael chciał odejść, a ona była jak kamień, przyczepiony do jego stóp, nie pozwalający zrobić kroku. Przetrwali. Ale teraz Carol trochę ucieka. Mam wrażenie, że jak mała dziewczynka wzięła odwet, obraziła się i chce, by teraz mąż za nią tęsknił. Ale sama nie do końca jest zadowolona z tej decyzji. Gdy opowiada o oliwce mającej 6000 lat mówi „niesamowite!”, nawet z wykrzyknikiem, ale czuję w jej głosie drżenie zamiast ekscytacji i żądzy przygody, zamiast radości i poczucia spełnianego właśnie marzenia. 
Carol wylicza – wylicza gdzie była, co zobaczyła, co przeczytała, kogo poznała (te znajomości na chwilę, do zapisania, ale nie takie, które chciałoby się wziąć ze sobą z wakacji do domu i pisać kartki pocztowe o północy); nie zaraża obrazami. Studiuje historię, politykę i czasem mówi o huraganie Wilma, o którym właśnie przeczytała w gazecie, a czasem o Afrodycie i Pliniuszu Starszym, u którego też znalazła wzmiankę o oliwkach. Pomieszanie, poplątanie i wciąż, wciąż brak w tym emocji. 
Najlepiej, najpiękniej poczułam się na Malcie. Carol poznała tam Nata i jego żonę Julię – fascynatów oliwek, którzy urządzili tłoczarnię na swoim podwórzu i którzy pragną posadzić na nowo szereg gajów oliwnych. Nat marzy o tym, by znaleźć i wyhodować mityczną białą oliwkę. Pierwszy czarodziejski krok ma za sobą – ze zniszczonych, starych szczepów wyhodował owoc, który można jeść prosto z drzewa, jest słodki i nie trzeba go marynować. Julia dzielnie towarzyszy mężowi – jest jego szperaczem, historykiem, a przy okazji jest zakochana w Malcie i pisze o niej książki. A do tego mają ciepły, pachnący dom, w którym mieszkają rozmaite ptaki – ze strusiem na czele – w nim Julia pisze książki kucharskie, marynuje oliwki z cytryną i pietruszką, gotuje kompot z fig z bazylią i słodzi kawę domowym miodem. Poza tym jest inteligentna, otwarta na świat, czarująca i gościnna. Carol stwierdza, że gdyby była mężczyzną na pewno by się w Julii zakochała. I ten dom to jest jasne światełko w tej podróży, coś, o czym czytało mi się dobrze, o czym chciałbym przeczytać całą książkę. Czego Carol „zawsze pragnęła i od czego uciekała.”[s.246]
Bo od zawsze szukała. We wcześniejszych częściach wspomina swoje ekstremalne niekiedy podróże. Niespokojnie biegała po świecie w nadziei, że znajdzie dla siebie miejsce idealne. Teraz ma Appasionatę, w której jest całe jej serce. Na wyspie Lesbos, gdy zaczął padać śnieg, schowała się w tawernie. Knajpka była w trakcie remontu, ale „było mi wygodnie i ciepło, czułam się szczęśliwa, obserwując życie w zimowym porcie. (…)cieszyłam się, że znalazłam azyl; że mogę się w nim ukryć, jak długo za oknami cicho, wielkimi płatkami pada śnieg.” [s.384] Skojarzyła mi się z małą dziewczynką (znów) daleko od domu. Cisza, ciepło, kokon. Namiastka Appasionaty. Ukrywa się, zwija w kłębek w obcym miejscu, by czuć się bliżej domu. Podróże nie są już dla niej – Carol wracaj tam, gdzie Twoje miejsce, chętnie wrócę tam z tobą. 

Moja ocena: 3,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

Jeśli ktoś ma ochotę posłuchać Carol przejętej i Carol we własnej osobie to w Telewizji Wydawnictwa Literackiego może usłyszeć od niej kilka słów

1 komentarz:

  1. Obejrzałem i wysłuchałem to co autorka ma do powiedzenia i przyznaję się że chyba się skuszę :-)

    OdpowiedzUsuń