JENNIFER CLEMENT
„PRAWDZIWA
HISTORIA OPARTA NA KŁAMSTWACH”
(TŁ.KAROLINA
ZAREMBA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW
2014
Dawno, dawno temu,
kiedy pokój dziecięcy w Naszym domu był jeszcze
warsztato-siłownio-graciarnią, rozmawiałam ze znajomą na temat
odbioru literatury przez czytelnika. Mówiła wtedy o rzeczach,
których kompletnie nie rozumiałam, bo coś o tym, że nie może
czytać o krzywdzonych dzieciach, bo w jej gardle rośnie gula nie do
przełknięcia, coś o tym, że gdy sobie to wyobraża ma ochotę
biec do pokoju córki i mocno ja obejmować, chroniąc przed całym
światem, coś o tym, że jej wyobraźnia zbyt mocno w takich razach
pracuje.
Teraz ja też
inaczej czytam książki.
Czuję pewnie to
samo, o czym mówiła wtedy. Ten lęk przed tym, że literatura
wyjdzie spomiędzy okładki i zaatakuje mój największy skarb.
Z takim wewnętrznym
rozedrganiem czytałam „Prawdziwą historię opartą na
kłamstwach”. Niby powinnam się cieszyć – bo dziecko Indianki,
która oddawała się tak wielu mężczyznom, że pewnie nie
wiedziała do końca, z czyjego nasienia pochodzą jej dzieci,
Indianki, która trudniła się zbieraniem witek na miotły i
zabierała zawsze do pomocy swoje dzieci, które wciąż miały tymi
witkami podrapane ręce i plecy, to dziecko zostało wysłane do
klasztoru. Nauczyło się myć naczynia, sprzątać, prać, usługiwać
do stołu, czytać i pisać, kilka psalmów na pamięć i jednej
ważnej prawdy – nigdy nie mów „nie”, bo to nieprzystojne
słowa i nigdy nie wyrażaj własnych uczuć – to, co masz w sobie,
powinno tam pozostać. Pewnego dnia do klasztoru przyjeżdża piękna,
eteryczna pani O’Connor, żeby wziąć Leonorę do siebie na
służbę. Pani O’Connor pięknie pachnie i Leonora spogląda na
nią z zachwytem. Wsiada do jej auta, w drodze słyszy kilka
przykazań – porzuć wierzenia swoich przodków na rzecz
posłuszeństwa mnie i mojej rodzinie, myj ręce przynajmniej pięć
razy dziennie i raz w tygodniu badaj się u doktora, czy nie
przenosisz jakiejś choroby – matka musi przecież dbać o własnych
synów. Pani O’Connor dodaje, że właśnie takiej dziewczyny
chciała dla swoich chłopców – pięknej, żeby na piękno mogli
patrzeć, miast na brzydotę.
I właściwie
przecież to awans i z miotłowego dziecka Leonora staje się pomocą
domową w dobrym domu, ma własne łóżko, ma pod opieką dwóch
niekłopotliwych chłopców, ma dach nad głową i nie ma już
podrapanych rąk. Wszystko jest poukładane, sielankowe i „tak,
proszę pani” płynie z ust Leonory nieprzerwanie. Odeszła bardzo
daleko od swojej wioski – fizycznie i mentalnie.
Ale w powietrzu wisi
coś…niepokój…
Pomiędzy historią
Leonory, jak witki wplecione w wianek, snuje się opowieść małej
dziewczynki, Aury, córki O’Connorów, która ma ciemną skórę,
bracia przezywają ją Muchą i która lubi przesiadywać w kuchni ze
służącymi, lubi niewyczerpywalne gadanie kucharki, lubi to, że
Josefa, sprzątaczka, mówi zawsze tylko jedno słowo, pozornie
oderwane od sytuacji, a zawsze tak świetnie ją puentujące i
uwielbia, gdy Leonora czesze jej włosy szczotką zrobioną z siedmiu
patyków, gdy opowiada jej o znaczeniu snów, gdy przekupuje jej
braci, by porzucili przezwisko Mucha i gdy śpiewa jej piosenki,
które zna każde indiańskie dziecko…
Ta historia jest
oparta na kłamstwach – kłamią wszyscy, czasem wbrew sobie, bo
nie mają innego wyjścia, a czasem z premedytacją. Z tych kłamstwa
utkana jest prawdziwa historia, prawdziwa do bólu, do krwi, do
niewiarygodności.
Tych kłamstw nie
widać od razu – są tam, przyczajone i ostre, ranią palce, które
przewracają kartki, ale dopiero na samym końcu płynie krew. To
historia o silnym związku dwóch odmiennych kobiet, o tym, jak ich
los został spleciony poza ich wolą i świadomością i o tym, że
nie mogły rozsupłać tych więzów, mimo że nie brakowało im
determinacji. Historia o tym, jak w swojej głowie można nieustannie
słyszeć szept drugiej osoby. To historia o tym, co najgorszego
można zrobić człowiekowi. To książka o „człowiek człowiekowi
wilkiem” i o „ludzie ludziom zgotowali ten los”. To książka o
tym, że świat może już się zawalić, a my możemy tego nie
zauważyć, zaślepieni iluzją świata…
Wstrząsnęła mną
ta książka i nie mogę zdradzić dlaczego. Każdy szept na ten
temat, byłby ingerencją w intymny związek czytelnika z tekstem,
byłby przedwczesnym zdradzaniem tajemnic, byłby naruszeniem jej
delikatnej tkanki. Powiem tylko, że nie umiałam wypuścić z objęć
mojego dziecka, że mimo upału, miałam ochotę zamknąć wszystkie
drzwi i okna i nie wpuszczać do nas świata, że drżałam pokryta
słowami tej książki jak lodowatym okładem. A to wszystko w niemym
zachwycie dla Clement, że utkała opowieść o śmierci, winie,
karze, lęku, zazdrości i innych brudnych i brzydkich uczuciach, z
tak pięknych słów…
[Za książkę chciałabym serdecznie podziękować Bożenie z Małej Kurki – Bożeno, Ty wiesz, że jest niesamowita, ale powiem to ja: Jest niesamowita!]
No tak - ja jestem na tym samym etapie, co Ty w czasach graciarnio-siłowni.
OdpowiedzUsuńOpisałaś tę książkę tak, że aż mnie skręca z ciekawości ;) No i duży plus za okładkę!
Prawda, kłamstwa, niesamowita okładka, która jest właściwie streszczeniem książki - nic, tylko czytać...
Usuń